EBENEZER ROJT

Wolniewicz - Herbert - Elzenberg
("Ale wykluczam absolutnie Bogusława Wolniewicza")

Powiedzieć, że Bogusław Wolniewicz nie lubił Zbigniewa Herberta, to jeszcze nic nie powiedzieć.
Mam co do Herberta zdanie od dawna wyrobione: to był nadęty pozer. Szerząca się dzisiaj herbertomania dowodzi jedynie, że w Polsce lubią nadętych. To pretensjonalne wierszydło [Do Henryka Elzenberga w stulecie Jego urodzin z tomu Rovigo], jakim w dwadzieścia lat po śmierci Elzenberga ufetował go na swoją cześć, jest tutaj dobrym przykładem. Ułzawia tam Elzenberga na kogoś "patrzącego wzrokiem który wybacza" - po to jedynie, by jego i nas móc pouczyć z wysoka, że "nie powinien". W istocie zaś Elzenberg był do "wybaczań" równie mało skory jak do nobilitacji. [...]

Jest dla mnie przykrą zagadką, jak Elzenberg mógł tak się dać Herbertowi omamić, że dziś służy za jego intelektualne uwierzytelnienie. Tłumaczę ją sobie pewną wstydliwą słabością Elzenberga, którą były jego własne niefortunne aspiracje poetyckie. Te wiersze bowiem, które pisywał, nie są dobre: staroświeckie w formie, egzaltowane w treści, wielosłowne. [...] Herbert nie mógł nie widzieć wątłości tego wierszopisania, a wychwalał je w listach do Elzenberga pod niebiosa, najzwyczajniej mu kadził (patrz ich "Korespondencję" wydaną w 2002 r. przez Barbarę Toruńczyk). I tak sobie rozmawiali "jak poeta z poetą", ale przy odwróconych już rolach: mentorem był Herbert.

Jak wielu, Elzenberg też dał się niestety nabrać na książkę Herberta "Barbarzyńca w ogrodzie" (1962) i na jej podrabianą fachowość w zakresie historii sztuki. Otrzymawszy egzemplarz, odpowiedział niezwykle pochwalnym listem: że dzieło "wydaje mu się (i jest na pewno) oparte na studiach bardzo gruntownych, bardzo przemyślane, i bardzo pogłębione. Do czego jeszcze dochodzi to piekielne znawstwo sztuki" ("Korespondencja", jw., s. 104). Herbert przełknął pochwały swego domniemanego "znawstwa", nie mitygując ich ani słowem.

Po czterdziestu latach prawda wypłynęła na wierzch: przynajmniej jeden istotny rozdział w książce Herberta - ten o katedrach gotyckich - jest plagiatem, i to grubym. Wykryła to pani Dorota Bielawska i opisała w artykule "Jak został wyciosany »Kamień z katedry« Zbigniewa Herberta" ("Twórczość" nr 2-3/2004). Pokazuje tam, że ponad dwie trzecie tekstu Herberta jest żywcem ściągnięte z książki: Jean Gimpel "Les batisseurs de cathedrales", 1959 (po polsku 1968 pt. "Jak budowano w średniowieczu"). U Herberta nie ma przy tym ni śladu wskazania na źródło, ani najlżejszej nawet sugestii, że tekst może nie być jego własnym. Plagiatem jest zaś nie tylko co do treści i faktów, lecz także w swoich sformułowaniach i przenośniach, w całych zdaniach. Autorka przedstawia to wszystko dokładnie i obiektywnie, zestawiając po kolei cytaty z Herberta i ich "odpowiedniki" u Gimpla. Ironię ogranicza do tytułu.

Odkrycie Bielawskiej było poruszające, a wpadło jak w studnię. Sam dowiedziałem się o nim przypadkiem, przeglądając w księgarni "Alfabet wspomnień" Ryszarda Matuszewskiego, gdzie pod hasłem "Herbert" trafiłem na zakłopotaną wzmiankę o artykule Bielawskiej. Poza tym cisza, ale ta cisza coś mówi. Tfu! [1].

Tę opinię z wywiadu Wolniewicz wmontował potem jako osobną część w artykuł o - nigdy nie zgadniecie! - późnej filozofii Wittgensteina [2]. Zresztą, każda okazja była dla niego dobra, by wymierzyć Herbertowi prztyczek.

Pisze o poetce Annie Świrszczyńskiej i koniecznie musi zaraz dodać: "większej niż wszelkie Herberty" [3]. Pisze o śmierci - że budzi "smutek przemijania" - i przy okazji dziwi się Herbertowi, który po śmierci Tadeusza Kantora odczuwał - widocznie nieprawidłowo - "zaskoczenie, a nie smutek" [4].

Nawet we wspomnieniu o profesorze Marianie Przełęckim pojawia się Herbert jako przykład wspólnoty myśli ze zmarłym, bo Przełęcki też Herberta nie cenił. Ale to nie wystarcza i Wolniewicz musi jeszcze dorzucić od siebie parę cierpkich zdań:

Dęty patos Herbertowskiej etyki abstrakcyjnej - te jego "Bądź wierny, idź" czy "Jest we mnie płomień, który myśli" zadziwiał mnie swoją megalomanią. Albo ten "pan Cogito", czyli niby jakiś drugi Kartezjusz [5].
Niezbyt to celne docinki. Cytat lekceważąco niechlujny. Natomiast uwaga o panu Cogito jako niby jakimś drugim Kartezjuszu świadczy jedynie o tym, że Wolniewicz kompletnie nie miał słuchu do poezji Herberta, skoro nawet nie zauważył ironii, którą jest podszyta.

Również sprawa plagiatu w Barbarzyńcy w ogrodzie została przedstawiona z krańcową nieżyczliwością. Ani słowa o tym, że jednak sam Herbert wyjaśniał swoim czytelnikom, jak to u niego jest z powoływaniem się na źródła:

Sądziłem, że należy przekazać pewien zasób wiadomości o odległych cywilizacjach, a że nie jestem fachowcem, ale amatorem, zrezygnowałem ze wszystkich uroków erudycji: bibliografii, przypisów, indeksów. Zamierzałem bowiem napisać książkę do czytania, a nie do naukowych studiów [6].
Nie jest prawdą, że Herbert stał się sławny, bo akurat w Polsce lubią nadętych pozerów. W znacznej części jego sława przyszła do kraju z Zachodu: z USA i z Niemiec. Karl Jaspers, przecież nie Polak i filozof z pewnością nie gorszy od Bogusława Wolniewicza, pisał do Herberta:
oszczędność słowa, powściągliwość obrazowania, dosadność formy i wreszcie prawie ascetyczny język Pana wierszy bardzo mnie poruszają [7].
Nie jest też prawdą, jakoby Henryk Elzenberg dał się omamić Herbertowi, ponieważ ten w listach wychwalał pod niebiosa jego kiepskie wiersze i "najzwyczajniej mu kadził". Przeciwnie, Elzenberg był z Herbertem na zażyłej stopie zanim jeszcze doszło do wierszy. Nie dlatego bowiem go polubił, że ten mu kadził, ale dlatego zdecydował się pokazać mu swoje wiersze, że go polubił.

Wbrew temu, co można by sądzić na podstawie relacji Wolniewicza, Herbert o wierszach Elzenberga wypowiada się w korespondencji raczej skąpo i - jednak! - z umiarem. Ani razu nie zachęca go, by je drukował, nie dopomina się o więcej i sam z siebie tematu nie porusza. Z drugiej strony, czuje się chyba zobowiązany, by jakoś komentować coraz obfitsze poetyckie załączniki, które Elzenberg dodaje do swoich listów. Najobszerniejsza pochwała jest w gruncie rzeczy bardzo uprzejmie uczynioną uwagą, że wiersze starego profesora jednak cokolwiek trącą myszką [8].

I znów: można to nieżyczliwie nazwać lizusostwem, ale można też delikatnością, zwłaszcza że odbywało się to w zaciszu prywatnej rozmowy. Ot, coś jak pochwalenie pieczeni na proszonym obiedzie, choć podano ją mocno niedopieczoną. Nie jest wykluczone, że profesor Wolniewicz, nieuleczalny weredyk, w takiej sytuacji powiedziałby bezkompromisowo, by mu zabrać z talerza to świństwo. Można i tak, tyle że nieuleczalny weredyk nie powinien potem dziwić się, że drugi raz go nie zaproszą, i nie doszukiwać się w tym jakiejś zmowy [9].

Dlaczego Bogusław Wolniewicz aż tak bardzo nie znosił Zbigniewa Herberta, swojego byłego kolegi ("Herbert - kiedyś kolega z seminarium Elzenberga" [10]), że starał się przypiąć mu jakąś łatkę przy każdej nadarzającej się okazji?

Pierwszym powodem jest najprawdopodobniej różnica dróg życiowych. Otóż Wolniewicz pod koniec 1955 roku złożył podanie o przyjęcie do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a potem przez ćwierć wieku aktywnie ją wspierał. Jeszcze w roku 1970, podczas uroczystej sesji z okazji setnej rocznicy urodzin Włodzimierza Lenina, wygłaszał publicznie rytualne zaklęcia, że Lenin pozostaje "postacią, która nie ma sobie równej" [11].

Czemu to zrobił?

bo szła wielka przebudowa socjalizmu: życie wracało do normy, także to akademickie. [...] Był czas nadziei, chciało się w tym uczestniczyć, jakoś to wspomóc. Najprostszą zaś drogą było wstąpić do partii, która to dzieło przebudowy podjęła. I to uczyniłem (Wolniewicz. Zdanie własne, s. 54).

Ludzie jak ja wstępowali do partii, żeby w tej odnowie brać udział: nie siedzieć za piecem, tylko brać się do jakiejś roboty, żeby tę odnowę wspomóc [12].

Aż przykro czytać te bałamuctwa. Sytuacja się znormalizowała, więc żeby robić coś sensownego wstąpił do partii. Ale przecież jeżeli trzeba było wstąpić do partii, by robić coś sensownego, to sytuacja była z gruntu nienormalna! Bogusław Wolniewicz, tak klarowny i logiczny w pracach ściśle filozoficznych, gdy zabiera się do wyjaśniania swych wyborów ideowych, plącze się jak dziecko, które podjadło konfitury [12a].

Elzenberg i Herbert naturalnie ani myśleli wstępować wówczas do PZPR. Gdy Herbertowi udało się w 1956 roku wydać swój pierwszy tomik poetycki, Strunę światła, Elzenberg pisze do niego:

Wiele serdecznych pozdrowień; no i coś w rodzaju gratulacyj, że "oni" Pana przecież wydrukowali (Korespondencja, s. 84; list z 12 września 1956).
A tu tymczasem Wolniewicz właśnie zapisał się do owych "onych". Nietrudno się domyślić, że musiało go to bardzo oddalić zarówno od Herberta, jak i od Elzenberga, którzy - według jego terminologii - siedzieli wtedy za piecem [13]. Siedzenie takie zaś powinno okazać się jałowe. Toteż gdyby przyznało się, że Herbert jednak zrobił coś dobrego dla polskiej kultury, trzeba by też przyznać, że można było sensownie działać i bez partyjnej legitymacji. I stąd chyba te kompulsywne przytyki, że Herbert to w istocie dęta sława i pretensjonalny megaloman.

Inna sprawa z Elzenbergiem. Wolniewicz do końca życia mówił o nim jako o swoim mistrzu, więc to jasne, że mistrz sam nie mógł być pozerem. Mógł co najwyżej mieć niefortunne aspiracje poetyckie, wskutek czego dawał się omamić pozerom. Swoją drogą, Wolniewicz nie czytał pism mistrza z przesadną uwagą. W rozmowie z Tomaszem Sommerem nie potrafił rozpoznać cytatu z najbardziej znanej książki Elzenberga i nawet powątpiewał w jego autentyczność [14].

Był też o Elzenberga i jego przyjaźń z Herbertem zwyczajnie zazdrosny. Co z tego, że jego relacje z Elzenbergiem pozostały poprawne i nawet dostał od niego dedykację: "Bogusławowi Wolniewiczowi, ongiś słuchaczowi, dziś koledze" (Wolniewicz. Zdanie własne, s. 96). To jednak nie on jest uważany za ukochanego ucznia, o którym Elzenberg mówił do najbliższych "mój Zbyszek" [15]. Nie ma niestety świadectwa, że o Wolniewiczu mówił do kogokolwiek "mój Boguś".

Wiadomo natomiast, że już wcześniej, jeszcze przed tą sprawą ze wstąpieniem do partii, w krytycznej chwili zdecydowanie nie chciał polegać właśnie na Bogusławie Wolniewiczu.

W archiwum Henryka Elzenberga zachował się jego list do przyjaciela, Mieczysława Wallisa, z 18 czerwca 1953 roku. Elzenberg miał wówczas kłopoty ze zdrowiem. Groziła mu operacja, a guz mógł się okazać złośliwy. W tej sytuacji postanowił zatroszczyć się o swoją spuściznę i zastanawiał się, komu mógłby powierzyć nad nią opiekę.

Chcę Cię obarczyć - pisał do Wallisa - kłopotliwym spadkiem moich wszystkich notatek, rękopisów i maszynopisów. Nie łączę z nimi wielkich nadziei. Przede wszystkim, najmniej trzy czwarte tego, to niewątpliwe śmiecie, nadające się tylko do spalenia. Po drugie: nie bardzo widzę, kto będzie miał czas, możliwości fizyczne i psychiczną wytrzymałość, żeby się w tym grzebać i dokonywać selekcji. Po trzecie: jakie są szanse nawet najlepszych z tych rzeczy w dzisiejszej rzeczywistości. Mimo to wszystko nie chcę rezygnować bez próby ratowania. Poza Tobą widzę, ze starszego pokolenia, jednego człowieka, który by tym rzeczom okazał napewno [sic!] niejakie zainteresowanie: jest to Konrad Górski (Toruń, Stalina 14). Nie bardzo Ci on swoimi sposobami myślenia odpowiada, ale przy Twojej i jego kulturze jakoś zdołacie się naradzić. Z młodych wymieniam przede wszystkim mojego ucznia poetę Herberta (Zbigniew Herbert, Warszawa 9, Wiejska 17 m. 6) i mocno powierzchownego, ale bystrego i szczerze mi życzliwego Dra Waldemara Voisé (Brwinów koło Warszawy, Sienkiewicza 7). Może innych młodych potrafili by wskazać Czeżowski lub tenże Górski. (Ale wykluczam absolutnie Bogusława Wolniewicza, którego mógłby wysunąć Czeżowski) [16].
O ile wiem, Bogusław Wolniewicz nigdy nie skomentował tej decyzji swego mistrza ani słowem. Ta cisza też coś mówi.

[1] Tomasz Sommer, Wolniewicz. Zdanie własne. Wywiad rzeka z najbardziej prawoskrętnym polskim profesorem filozofii, 3S Media, Warszawa 2010, s. 98-100. Dalej cytuję jako Wolniewicz. Zdanie własne.

[2] Bogusław Wolniewicz, O późnej filozofii Wittgensteina, [w:] Idem, Filozofia i wartości IV, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2016; o Herbercie na stronach 308-309.

[3] Bogusław Wolniewicz, Polska a Żydzi. O sprawach polsko-żydowskich i paru innych, 3S Media, Warszawa 2010, s. 182

[4] Bogusław Wolniewicz, O istocie religii, [w:] Idem, Filozofia i wartości. Rozprawy i wypowiedzi. Z fragmentami pism Tadeusza Kotarbińskiego, Wydział Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 1993, s. 181.

[5] Bogusław Wolniewicz, Marian Przełęcki z mojej perspektywy, "Edukacja Filozoficzna" 2013, nr 56, s. 14.

[6] Zbigniew Herbert, Barbarzyńca w ogrodzie, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2004, s. 4; wyróżnienie moje. Nb. Bielawska również o tym wyjaśnieniu Herberta nie wspomina i dziwnym trafem w swojej demaskacyjnej robocie korzysta z jedynego wydania Barbarzyńcy w ogrodzie (z roku 1973), w którym się ono nie pojawia. Gdy jednak stawia się tak poważne zarzuty, wypadałoby nie być jedynie papugą Bielawskiej, lecz sprawdzić samemu, jak się rzeczy mają. Tego wymaga elementarna uczciwość - cnota bynajmniej nie z zakresu "etyki abstrakcyjnej". Kto zaś chciałby wiedzieć więcej, jak to było z plagiatem Herberta, niech przeczyta w DODATKACH: "Plagiator Zbigniew Herbert albo zmora powszechnego niechlujstwa".

[7] List Karla Jaspersa do Zbigniewa Herberta z 12 lutego 1968 cytuję za: Andrzej Franaszek, Herbert. Biografia, tom II: Pan Cogito, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018, s. 144.

[8] "Bardzo serdecznie dziękuję za długi list, za życzenia i za załącznik. Właśnie od tego załącznika zacząłem lekturę. Byłem przekonany, że jest to jakaś zagadka literacka w rodzaju: «zgadnij, kto to napisał». Wiersz podobał mi się bardzo, ale nie mogłem go odnieść do żadnego znanego mi autora. Epoka wydawała mi się trochę odległa - więc całość przypisałem... Norwidowi.

Ośmielony przykładem dzielnego asystenta i przyznanym mi prawem krytyki pozwolę sobie zakwestionować jedno miejsce. Otóż moje barbarzyńskie ucho razi nieco okrzyk-zaklęcie «na proroki». Moje pokolenie używa tego zaklęcia co najwyżej ironicznie" (Zbigniew Herbert, Henryk Elzenberg, Korespondencja, redakcja i posłowie Barbara Toruńczyk, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2002, s. 46; list z 2 stycznia 1953; wyróżnienie za oryginałem; dalej cytuję jako Korespondencja). Inne uwagi na stronach 51, 54 i 59. W sumie to Elzenberg więcej pisze o wierszach Herberta niż odwrotnie. A już "mentorem" nie można Herberta nazwać w żadnym wypadku!

[9] Na "grubą prowokację" i "dintojrę w biały dzień" skarżył się profesor Wolniewicz, gdy Rada Wydziału Filozofii i Socjologii UW odrzuciła w czerwcu 1998 r. wniosek o kolejne przedłużenie z nim - już od roku emerytem - umowy o pracę (zob. Wolniewicz. Zdanie własne, s. 69-70).

[10] Bogusław Wolniewicz, Epoka zamętu, [w:] Idem, Filozofia i wartości II, wydanie drugie, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2018, s. 336. Ale nawet wspominając tamte czasy, musi o Herbercie wspomnieć źle:

"Herbert powiedział mi kiedyś szyderczo: «Ideałem profesora Kotarbińskiego byłoby poprowadzić wykład z logiki dla oficerów UB». Nie było to nic mądrego" (Bogusław Wolniewicz, Kotarbiński i Elzenberg, [w:] Idem, Filozofia i wartości III. Z fragmentem Księgi tragizmu Henryka Elzenberga i jego uwagami o Dociekaniach Wittgensteina, wydanie drugie, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2018, s. 90).

[11] Bogusław Wolniewicz, Lenin i pozytywizm, "Kultura i Społeczeństwo" 1970, nr 4, s. 75. A dziewięć lat wcześniej pisał na przykład tak:

"Krytyka religii nie jest dla materializmu problemem, który wymagałby teoretycznego rozwiązania, ponieważ problem ten jest już rozwiązany definitywnie. Istnieje tylko zagadnienie czysto praktyczne doprowadzenia tego rozwiązania do świadomości szerokich rzesz społeczeństwa" (Józef Grudzień, Bogusław Wolniewicz, Propedeutyka filozofii. Materiały pomocnicze, Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych, Warszawa 1961, s. 28).

[12] Bogusław Wolniewicz, W stronę rozumu, kompozycja tekstu Jarosław Faliński i Dorota Dywańska, WEMA, Warszawa 2015, s. 106. I jeszcze z miedzianym czołem dodaje, że przecież takich jak on oportunistów było w Polsce bardzo wielu:

"Jak to możliwe - pytają - że ja, opowiadający się za cywilizacją chrześcijańską, byłem 25 lat członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej? Mnóstwo ludzi wierzących było członkami Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która w okresie swojego maksymalnego rozwoju - ilościowego - w latach siedemdziesiątych liczyła 3 mln członków - była jedną dziesiątą narodu. Co w tym zastanawiającego?".

Kto chciałby wiedzieć więcej o tym, jak Bogusław Wolniewicz wstępował do partii, niech przeczyta w OSOBACH: "Bogusław Wolniewicz wstępuje do PZPR albo chciało się uczestniczyć".

[12a] Natomiast sam bardzo jest wyczulony na podobne cudze krętactwa:

"Autor tekstu przedstawia swoje wstąpienie do partii w 1954 r. jako akt «związania się z reformatorskim, antystalinowskim ruchem w partyjnej organizacji uniwersyteckiej». Tak jednak nie mogło być, bo w 1954 r. o takim «ruchu» nie było nawet mowy. Stracono już wprawdzie Berię, Abakumowa i Mierkułowa, ale lody stalinizmu jeszcze u nas ani drgnęły. (Trwały np. dalej egzekucje naszych oficerów, dalszy ciąg Katynia, tyle że wła­snymi rękami.) Lody drgnęły dopiero w 1955 r. wraz z odwilżą, a ruszyły rok później, po wiekopomnym 20. Zjeździe KPZR" (Bogusław Wolniewicz, Paszkwil (W sprawie Adama Schaffa), [w:] Idem, Filozofia i wartości II, wydanie drugie, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2018, s. 311).

Otóż i wspomnianego autora można bronić w podobny sposób, w jaki Bogusław Wolniewicz broni swoich życiowych wyborów. Pierwsze drgnienia lodów zaczęły się bowiem u nas niedługo po śmierci Stalina (rzecz zwykła po zgonie tyrana), toteż Józef Światło, wysoki funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, nie bez kozery uciekł na Zachód już pod koniec 1953 roku, obawiając się zapewne, że łatwo mógłby zostać kozłem ofiarnym w rysujących się na horyzoncie przemianach. I rzeczywiście, już w następnym roku Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego zlikwidowano. Z wydarzeń znacznie mniejszej wagi: to właśnie w pierwszej połowie 1954 roku Leopold Tyrmand podpisuje z Czytelnikiem umowę na Złego, w związku z czym przestaje pisać swój słynny (dużo później) Dziennik 1954. Czyli drgało nie tylko w wielkiej polityce, lecz także w ludzkich losach.

Dlaczego zatem zamiast nazywać podobne uzasadnienie "konfabulacją" (jak nazwał je Wolniewicz), nie przyjąć wyrozumiale, że ów autor po prostu wcześniej postanowił nie siedzieć za piecem. Najwyraźniej był mniej wybredny i jemu te skromne drgnienia nowego wystarczały, a pewne pozostałości starego - nie przeszkadzały. Podobnie jak Bogusławowi Wolniewiczowi nie przeszkadzało pod koniec 1955 roku to, że szefem partii, do której się zapisuje, jest wciąż Bolesław Bierut, główny odpowiedzialny za ów "dalszy ciąg Katynia", ani to, że lody jeszcze nie drgnęły na tyle, by Prymas Polski mógł zostać zwolniony z internowania, ani nawet to, że w więzieniach nadal siedzą grube tysiące więźniów politycznych.

[13] Oddalenie to z czasem jeszcze narastało. W kilka lat później Bogusław Wolniewicz został bowiem protegowanym Adama Schaffa, ówczesnego nadzorcy polskiej filozofii, i z jego łaski dostał w Warszawie mieszkanie. Jak sam przyznaje: "to była wtedy duża rzecz. Profesor Schaff załatwił ją osobiście z premierem Józefem Cyrankiewiczem, który przydzielił mi mieszkanie ze swojej puli premierowskiej" (Wolniewicz. Zdanie własne, s. 59).

Natomiast Elzenberg i Herbert już od samego początku mieli o Schaffie ustalone zdanie i tak sobie dowcipkowali w listach:

Herbert do Elzenberga, 22 października 1951: "W Warszawie będę wydany na łup zaszaffionej filozofii [...].

Elzenberg do Herberta, 23 października 1951: "Pański list uświadomił mi możliwość kalamburu na temat młodych adeptów, którzy nic nie widzą, bo «siedzą w szafie». Ale jest to chyba kalambur zbyt łatwy, by nie miał być wyzyskany od dawna? (Korespondencja, s. 10-11).

I jeszcze wspomnienie o Wolniewiczu z tamtych lat pisane z innej perspektywy:

"Po raz pierwszy zobaczyłem B. Wolniewicza w 1962 roku. We wrześniu odbywało się studenckie seminarium filozoficzne w Bukowinie Tatrzańskiej. Jednym z wydarzeń był przyjazd Adama Schaffa, któremu towarzyszyło kilka osób, m.in. Wolniewicz. Trudno byłoby powiedzieć, że poznaliśmy się osobiście. Tak czy inaczej, dobrze pamiętam szczupłego, krótko ostrzyżonego asystenta Schaffa, w nieco przykrótkich spodniach. [...]

W 1968 r. chodziły słuchy, że sympatyzował z ówczesnym trendem, powiedzmy, antysyjonistycznym. Niektórzy tłumaczyli to rywalizacją o schedę po Schaffie. Był nawet przez jakiś czas kierownikiem Zakładu Filozofii w Instytucie Filozofii UW, ale zrezygnował z tej funkcji" (Jan Woleński, O Bogusławie Wolniewiczu, "Przegląd Filozoficzny - Nowa Seria" 2018, nr 3, s. 85, 87).

Nb. autor uważa - z czym się zgadzam - "że Bogusław Wolniewicz był jednym z najwybitniejszych filozofów polskich działających po 1945 roku" (s. 86).

[14] "[Sommer] - Elzenberg powiedział: «Ludzie lepiej się rozumieją, gdy niezupełnie racjonalnie myślą, a mówią w jakimś stopniu metaforycznie.» Czy nie od takiej postawy uciekają filozofowie ze szkoły analitycznej?

[Wolniewicz] - Nie znam takiego powiedzenia Elzenberga i wręcz wątpię w jego autentyczność" (Wolniewicz. Zdanie własne, s. 95).

Sommer nie protestował, bo może wziął to powiedzenie z Wikicytatów albo z innego źrodła tego typu i wstydził się na nie powołać. Zdanie jest jednak autentyczne, choć wyrwane z kontekstu zmieniło się, trochę sztucznie, w abstrakcyjną maksymę:

"1 VII. «To co tajemnicze, to ludzi wiąże, gdy to co racjonalne ich dzieli» [entzweit, a więc nawet skłóca]. - Powiedział to niejaki p. Sauter z Wiednia [...].

W mojej wersji trochę inaczej: ludzi nie tyle to «wiąże» ile ludzie lepiej się rozumieją, gdy niezupełnie racjonalnie myślą, a mówią w jakimś stopniu metaforycznie. Klasycznym dla mnie przykładem była rozmowa z Berentem (w związku z pismem, które wtedy zakładał) o pisarzach i krytykach polskich. Mówiliśmy metaforami - a jakeśmy się rozumieli!" (Henryk Elzenberg, Kłopot z istnieniem. Aforyzmy w porządku czasu, wydanie II, zmienione i uzupełnione, Wydawnictwo Znak, Kraków 1994, s. 299-300).

W innym znów miejscu Wolniewicz niefrasobliwie zapewnia: "Zauważmy, że w pismach Elzenberga termin «altruizm» w ogóle nie występuje" (Marian Przełęcki z mojej perspektywy, s. 7). Owszem, "altruizm" czy "altruistyczny" to u Elzenberga wielka rzadkość (ale zob. Henryk Elzenberg, Pisma etyczne, opracował oraz wstępem opatrzył Lesław Hostyński, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 2001, s. 73, s. 137, s. 139, s. 167, s. 214, s. 272). Wolniewicz jednak napisał "zauważmy" i "w ogóle", nie zaś "zdaje mi się" i "chyba rzadko", a od filozofa przywiązującego taką wagę do logiki można wymagać większej odpowiedzialności za słowo.

[15] Zob. Lesław Hostyński, Mistrz i uczeń. O Henryku Elzenbergu i Zbigniewie Herbercie, "Tygodnik Powszechny" 1999, nr 16, dodatek "Kontrapunkt", s. III, VIII. Hostyński opiera się tam "na relacji bratowej Elzenberga, pani Heleny Wirskiej" (przypis 6).

[16] Henryk Elzenberg, [Z archiwum Henryka Elzenberga], "Heksis" 1998, nr 2, s. 97. W dalszej części listu Elzenberg wydaje dyspozycje co do swojej biblioteki: "[...] część (co tylko Cię będzie interesowało) zachowałbyś dla siebie, a pewną ilością książek należałoby w nierównych dawkach, obdarować różne osoby, - przede wszystkim Herberta" (s. 98; podkreślenie za oryginałem). Fragmenty tego listu (łącznie z frazą "Ale wykluczam absolutnie Bogusława Wolniewicza") znajdują się również w: Robert Zaborowski, Dramat filozofa. Henryk Elzenberg w rękach wydawców (1), "Przegląd Artystyczno-Literacki", 2000, nr 4, s. 82-92.