EBENEZER ROJT

Jan Gondowicz znów zmyśla
albo lemur szcza poetce za dekolt

Duchowi opowieści Jana Gondowicza [1] patronuje Anna Csillag ze starych reklam środka na porost włosów. Postać na poły rzeczywista, na poły mityczna, więc nie sądźcie zmyśleń Gondowicza zbyt surowo. A opowieści jest prawie pół setki, o najprzeróżniejszych sprawach, dlatego trzeba będzie się tułać od Sasa do Lasa. Albo raczej od Wata do Lema.

23 listopada 1963 roku Aleksander Wat zanotował:

Piorun: zabójstwo Kennedy'ego! Nigdy nie byłem tak wstrząśnięty czyjąś śmiercią. [...] Dlaczego? Zabicie człowieka, który miał w ręku losy świata. [...] Ale po drugie, jedyny może mąż stanu nie zmumifikowany i nie zdegradowany przez uprawę polityki. Ludzki spontanicznie, rzetelnie ludzki, zawsze z dobrymi intencjami. Błądził, ale jak człowiek, a nie polityk. Działał, ale jak człowiek, nie polityk. Ubiegał się o władzę, walczył o nią, ale jak człowiek, nie polityk [2].
Potem Wat dodaje jeszcze, że właśnie jedzie do USA, "a one we krwi, kraj królobójcy, co zawsze budziło we mnie grozę". Rzetelnie ludzki prezydent i królobójstwo? Anglik Bob z Bez przebaczenia tylko by się uśmiechnął. Gdy człowiek staje przed królewskim majestatem, zdejmuje go trwoga i pistolet musi mu zadrżeć w dłoni. Ale prezydent? Czemu takiego nie zastrzelić? Jednak Watowi najpewniej chodziło wyłącznie o pretekst, by po raz nie wiadomo który posnobować pochodzeniem: "Z dzieciństwa mam kult króla Dawida, mojego przodka [...]" [3].

Gondowiczowi z tego wszystkiego zostało w głowie, że Kennedy'ego zastrzelono 23 listopada po południu i tylko dlatego Wat już nie rozwinął wcześniejszych uwag o Janouchu (autorze Rozmów z Kafką) [4].

Może teraz opowiem, jak było z tym lemurem, bo pewnie już się nie możecie doczekać.

Bo wszak żyje się, by hodować. Miałem wszystko prócz borsuka. W domu roiły się bestie. Śniłem o szopie praczu [...] Co do lemurów katto [prawidłowo: katta] - miałem w pamięci przygodę Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, której ukochany lemur, noszony na ramieniu, przy najlżejszym wzruszeniu szczał za dekolt. A któż zgadnie, co wzruszy lemura? (Gondowicz, s. 260).
Anegdotę podwędził Słonimskiemu ("A czy można przewidzieć, co wzruszy lemura?"), ale u Słonimskiego lemur jedynie wydziela fetor i nie ma nic o szczaniu za dekolt [5]. Nie wspominają o tym również ani Iwaszkiewicz [6], ani Grydzewski [7]. Gondowicz dekolt zmyślił. Niby tak kocha zwierzęta, a lemura obsmarował. A może to był makak [8].

Skoro już zaś mowa o Grydzewskim.

Gondowicz pisze, jak odkrył, że pierwodruk Księgi Schulza ogłoszony w 1935 roku w "Skamandrze" miał jednak redaktora. "I to jakiego!". Takiego, co Schulzowi zamienił "świerzb" na "świerzbę", a "Szwarcwald" na "Schwarzwald".

Dajmy na to, w tekście zbioru Sanatorium pod Klepsydrą odnaleziony strzęp księgi ksiąg pod koniec woluminu "zszedł na bezdroża wątpliwej jakiejś szarlatańskiej mantyki". W pierwodruku są to jednak "jakieś szarlatańskie bezdroża".
[...]
Przed "że" brak zawsze przecinka, i jest to wyraźne jak podpis: wszystkie te zmiany są dziełem redaktora Mieczysława Grydzewskiego (Gondowicz, s. 48).
Hipoteza, że Grydzewski przeorał swoim ołówkiem pierwodruk Księgi, jest bardzo prawdopodobna, więc po co jeszcze zmyślać? Na siedemnaście "że" przecinki są przed dwunastoma. W wydaniu książkowym z pięciu opuszczeń (w tym dwa razy przed "i że") poprawiono cztery [9].

Z innych odkryć Gondowicza. Że ślad Schulzowskiej Magdy Wang znaleziono w filmie Asty Nielsen kilka lat przed nim, zorientował się sam (Gondowicz, s. 65). Ale o tym, że Orwell torturę szczura wziął najprawdopodobniej z Le Jardin des supplices Octave'a Mirbeau (Gondowicz, s. 57), też wiadomo już od przynajmniej pół wieku [10].

Zmyśla, że według Josepha Conrada Titanic miał burty cienkie "niczym puszka sucharków Huntleya i Palmera" (Gondowicz, s. 103). Naprawdę Conradowi chodziło o to, że relatywnie do swej wielkości Titanic powinien mieć znacznie grubsze burty, by był przynajmniej tak wytrzymały, jak puszka herbatników [11].

Zmyśla, że "Conrad Anker znalazł na Evereście przy zwłokach [Mallory'ego, słynnego wspinacza] listy miłosne do i od Stelli Cobden-Sanderson, poznanej w Stanach rudej sufrażystki" (Gondowicz, s. 32) - i jeszcze powołuje się na książkę Gillmanów The Wildest Dream, w której to podobno wyczytał. Naprawdę Anker znalazł w portfelu Mallory'ego trzy listy: od brata, od siostry i jeden w istocie od Stelli, ale nie był to list miłosny [12].

I na koniec tej parady zmyśleń. Rozumiem, że Gondowicz chciał po przyjacielsku ufetować nowy przekład Szwejka pióra Antoniego Kroha, ale to nieprawda, że dopiero w tym przekładzie następuje "ujawnienie narodowości Latrinen-generała" (Gondowicz, s. 23). Poznali ją już dawno czytelnicy przekładu Hulki-Laskowskiego:

A generał, jakby wiedział o strachu porucznika, podszedł do Szwejka i zapytał:
- Böhm oder Deutscher?
- Böhm, melde gehorsam, Herr Generalmajor!
- Dobrze - rzekł generał, który był Polakiem i umiał trochę po czesku. - Buczysz jak krowa na siano. Stul pysk, zamknij gębę, nie bucz. Byłeś już w latrynie? (Jarosław Hašek, Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej, tom II, przełożył Paweł Hulka-Laskowski, Wydawnictwo "Śląsk", Katowice 1970, s. 97).
Kilka drobniejszych i nudnych felerów przesuwam już do przypisu [13].

Jan Gondowicz nie lubi Internetu oraz czytania książek za pomocą urządzeń elektronicznych. Pisząc krótką pochwałę książki jako rzeczy, pochwalił się przy okazji, że kupił był niegdyś "w wyjątkowo niechlujnym antykwariacie łódzkim" książkę D-r A. Cullerre'a U wrót obłędu, wydaną "w Warszawie nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki, Nowy Świat 41, w roku 1891". I dodał zgryźliwie:

Żądnym przeczytać U wrót obłędu z ekranu długo przyjdzie poczekać, nim książka ta przybierze kształt elektronicznej oferty. Mam nawet wrażenie, że nigdy do tego nie dojdzie (Gondowicz, s. 52; pisane w roku 2011).
'Długo' i 'nigdy' trwało w tym wypadku raptem cztery lata. Dlatego żądni przeczytać U wrót obłędu z ekranu mogli już w roku 2015 bez wychodzenia z domu sprawdzić, jak skończyła się cytowana przez Gondowicza "historya panny Olgi S.", która uwiedziona przez narzeczonego urodziła dziecko i "uciekła ze wstydu do Rosyi" [14].

A o samym Internecie pisze Gondowicz tak:

Ileż się nakopałem, szukając chemicznych podstaw sławetnego "spekulowania elementami", którego próbowali ojcowie Schulzowskiego Józefa i Mannowskiego Adriana Leverkühna. Ilość śmiecia, jakie trzeba w takim tropieniu przewalić, zatrważa. I z każdym rokiem gorzej. Stan sieci w pełni potwierdza diagnozę Lema: "Dopóki nie skorzystałem z internetu, nie wiedziałem, że jest na świecie aż tylu idiotów" (Gondowicz, s. 142).
Zżyma się na Internet, po czym bezkrytycznie powtarza jedną z najbardziej znanych fałszywek, które krążą po Internecie: zmyślony cytat z Lema. Zemsta sieci potrafi być okrutna.
[1] Jan Gondowicz, Duch opowieści, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2014. Dalej cytuję jako Gondowicz. Kto chciałby wiedzieć, jak Jan Gondowicz zmyślał wcześniej, niech przeczyta w OSOBACH: "Jan Gondowicz poprawia Jerzego Stempowskiego albo erudycja przyszpilona".

[2] Aleksander Wat, Dziennik bez samogłosek, opracował Krzysztof Rutkowski, Czytelnik, Warszawa 1990, s. 112-113.

[3] Tamże, s. 113; wyróżnienie moje. English Bob (Richard Harris) z Bez przebaczenia (Unforgiven, 1992) objaśnia fryzjerowi tę zasadniczą różnicę między monarchą a prezydentem w okolicach 39 minuty.

"- There's a dignity in royalty, a majesty which precludes the likelihood of assassination. Now, if you would point a pistol at a king or a queen your hands would shake as if palsied. - I wouldn't point no pistol at nobody, sir. - That's a wise policy, a wise policy. But if you did, I can assure you, if you did, that the sight of royalty would cause you to dismiss all thoughts of bloodshed. And you would stand... How shall I put it? In awe. Now, a president... Why not shoot a president?".

[4] "Może Wat dodałby coś więcej - on, który tak znał różnicę między tym, co mówione, a tym, co spisane - niestety, jak na złość, po południu tegoż właśnie dnia zabito Kennedy'ego i dziennik, co łatwo pojąć, zajmuje się już tylko tą sprawą" (Gondowicz, s. 26). Naprawdę Kennedy'ego zabito dzień wcześniej, 22 listopada, i mniej więcej w samo południe (o 12.30 strzały, o 13.00 urzędowo stwierdzono zgon).

[5] Antoni Słonimski, Kronika tygodniowa, "Wiadomości Literackie", 19 stycznia 1930, nr 3, s. 6: "Pewien mój przyjaciel nabył za drogie pieniądze małpkę-lemura i ofiarował ją Marji Pawlikowskiej. Świetna poetka wymarzyła sobie taką małpkę, ale małpka-wizja różni się od małpki rzeczywistej pod wieloma względami. Przedewszystkiem zapachem, o ile wogóle należy nazywać zapachem silny i nieprzyjemny fetor, który wydziela lemur przy każdem najdrobniejszem wzruszeniu. A czy można przewidzieć, co wzruszy lemura?".

Słonimski opisał rzecz trafnie. Zaniepokojony lemur nie tyle szcza, ile wydziela nieprzyjemną, odstraszającą woń ze specjalnych gruczołów znajdujących się w okolicy odbytu.

[6] Jarosław Iwaszkiewicz, Aleja Przyjaciół, Czytelnik, Warszawa 1988, s. 12-13: "Kossakówny mieszkały wtedy w hotelu «Bristol», gdzie Wojciech Kossak miał pracownię w strychu, i nosiły się wtedy z nieznośnym stworzeniem, z lemurem, którego Lilka [tak rodzina i przyjaciele nazywali Marię Pawlikowską-Jasnorzewską] dostała od któregoś ze swoich egzotycznych wielbicieli i z którym woziła się i nosiła między Krakowem a Warszawą. Lemur był nieznośny, skakał po wszystkich meblach i wszystkim na głowy, drapał pazurkami i był bardzo nieporządny. Trzeba jednak przyznać, że był bardzo ładny, ze świecącymi oczkami i ostrymi uszkami. Ale był bardzo głupi i nie było z niego wielkiej pociechy.

Szczególniej nienawidził go Słonimski, któremu skakał na łysinę i zrywał pince-nez z nosa".

[7] Dwa zdania o lemurze, które napisał Grydzewski wydrukowały trzy lata po jego śmierci londyńskie "Wiadomości" z uwagą "Rękopis znaleziony w papierach redakcyjnych". Zob. Mieczysław Grydzewski, Fuga i Voss, "Wiadomości" 15-22 kwietnia 1973, nr 15-16, s. 8: "Na Mazowieckiej istniał znany sklep ze zwierzętami, wśród których pierwsze miejsce zajmował afrykański lemur. O tym lemurze marzyła Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, i «Wiadomości» postanowiły zrobić z niego prezent świetnej poetce. Zaszedłem do sklepu [...]". Ale dalej jest już wyłącznie o psach, lemur przepadł, więc chyba nie szcza.

Lemur prawdopodobnie przyjechał na Mazowiecką z Madagaskaru. Jak wiadomo, w Polsce toczyła się potem gorąca debata, cóż by takiego w ramach rewanżu wyeksportować na tę piękną wyspę.

[8] Tak twierdziła siostra Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Magdalena Samozwaniec. A zatem, zdawać by się mogło, osoba dobrze poinformowana co do szczegółów tej fantastycznej zoologii. Oto jej obszerna relacja:

"Rokokowe damy chętnie hodowały papugi, małpki, "łonowe pieski" (jak w Poznańskiem nazywano małe pieski, tłumacząc żywcem z niemieckiego "Schosshündchen"). Lilki zapotrzebowanie na tego rodzaju pieszczochów nie ograniczało się do piesków, których zawsze na Kossakówce było wiele, i zachciało jej się... małpki. Właśnie wrócił z egzotycznej podróży nasz kuzyn Marylski i przywiózł stamtąd rodzaj małpki z długim puszystym ogonem, tak zwanego makaka. Było to najnieznośniejsze i najgroźniejsze zwierzę, jakie można sobie było wyobrazić; z firanki skakało wprost na głowy i nigdy nie można było wiedzieć, kiedy skoczy, brudziło niesamowicie, a gdy się przypadkowo nadepnęło na ogon, chlubę tej nędznej postaci, to wgryzało się w nogę do krwi.

Pamiętam, jak kiedyś, gdy jej przypadkowo nadepnęłam na ogon, nie wiedząc, że leży na schodach, goniła mnie skrzecząc groźnie i gdyby Lilka nie odpędziła jej parasolką, byłabym srodze pogryziona.

Na Kossakówkę przychodzili wciąż jacyś dżentelmeni, zostawiając kapelusze w przedpokoju - złośliwe stworzenie skakało do meloników, uważając je widocznie za zbliżone kształtem do nocniczków. Straszny był kiedyś wstyd dla domu, gdy makak narobił do kapelusza któregoś z gości, a ten, nie spodziewając się, co go czeka, nałożył go na głowę... Lilka zbladła z wrażenia, ja wybiegłam do kuchni wybuchnąć śmiechem, a nieszczęsny gość już się nigdy więcej u nas nie pokazał. Gorsza była jednak historia, gdy jednemu z adoratorów Lilki, przystojnemu lotnikowi, małpka, z którą chciał się pobawić, przegryzła w ramieniu żyłę! Krew trysnęła groźnie, lotnik zbladł, przerażona Lilka ścisnęła mu przedramię chusteczką i zawiozła taksówką na Pogotowie.

[...]

Po tej groźnej historii los złośliwego stworzenia został przesądzony - Lilka oddała makaka do ZOO w Lasku Wolskim. Uczyniła to jednak nie bez żalu, ponieważ zdążyła się przywiązać do owej ciemnej masy, a ciemna masa do niej - Lilka była jedyną osobą, której ona nigdy nie ugryzła" (Magdalena Samozwaniec, Zalotnica niebieska, Wydawnictwo Glob, Szczecin 1988, s. 204-205).

Jeśli zatem szczał - to makak. I nie za dekolt, lecz do meloników. Problem w tym, że długi puszysty ogon wskazuje jednak na lemura (podobnie jak świecące oczka i ostre uszka, które opisał Iwaszkiewicz).

[9] Porównałem: Bruno Schulz, Księga, "Skamander" maj 1935, nr 58, s. 100-109 oraz: Bruno Schulz, Sanatorium pod Klepsydrą, Towarzystwo Wydawnicze "Rój", Warszawa 1937, s. 5-22.

Kto redagował to, co wydrukowano w "Roju", nie wiem. Schulz? Zecer? Nikt? Księga kończy się tam zdaniem "Wimię Boże tedy wsiadamy i odjazd!". Na pewno miało być "Wimię"? A po drodze między "Skamandrem" a "Rojem" zdarzyła się jeszcze reforma ortografii. Nb. w wydaniu "Roju" jest "zeszedł na bezdroża" (s. 15), nie zaś "zszedł" - jak cytuje Gondowicz.

[10] Christopher Small. The Road to Miniluv. George Orwell, the State and God, University of Pittsburgh Press 1976, 167: "The rat-torture, «a common punishment in Imperial China», says O'Brien, may possibly contain a memory of Octave Mirbeau's pseudo-oriental tale The Chinese Torture Garden, a collection of sadistic fantasies which Orwell might have come across in Paris. One of the tortures described is exactly that with witch O'Brien terrifies Winston - only with the difference that the rats are supposed to gnaw their way into the victim's anus".

Dalej Small kojarzy te szczury - co dość oczywiste - z "człowiekiem od szczurów", jednym z najsłynniejszych przypadków opisywanych przez Freuda. To ten nieszczęśnik, któremu wcześniejsze kuracje nie zdały się na nic, "z wyjątkiem hydroterapii [...] ale i tu można mówić o niejakim sukcesie chyba tylko dlatego, że zawarł tam znajomość prowadzącą do regularnych stosunków seksualnych" (zob. Sigmund Freud, Uwagi na temat pewnego przypadku nerwicy natręctw, [w:] Dzieła, t. II: Charakter a erotyka, tłumaczyli Robert Reszke i Dariusz Rogalski, KR, Warszawa 2009, s. 27). Być może oficer, "kapitan o czeskim nazwisku", który opowieścią "o karze stosowanej w krajach orientalnych" wywołał szczurzą obsesję u tego pacjenta, również był czytelnikiem Mirbeau. Freud jednak o Mirbeau nigdzie nie wspomina, a pacjentowi opowiada jedynie swojego ulubionego Szekspira.

[11] Joseph Conrad, Notes on Life and Letters, Doubleday, Page & Company 1921, s. 233: "Just look at the side of such a tin, and then think of a 50,000 ton ship, and try to imagine what the thickness of her plates should be to approach anywhere the relative solidity of that biscuit-tin" (artykuł Some Reflections on the Loss of the "Titanic" drukowany w 1912 roku w "English Review").

[12] Tak w każdym razie wynika ze streszczenia w książce Gillmanów. Zob. Peter Gillman, Leni Gillman, The Wildest Dream. The Biography of George Mallory [książka ukazała się w kilku niemal równoległych wydaniach z różnymi podtytułami], s. 254: "She sent gossipy news about going to the theater, a friend of the Mallorys she had dined with the previous day, and her plans to visit the south of France. George had used the envelope of her letter to note down the code numbers and pressures of five oxygen cylinders". Więcej o Stelli (ale w sumie malutko) piszą w pierwszym apendyksie "Who Was Stella?" na stronach 270-272. Podobno pod koniec życia (a umarła w wieku 92 lat) mówiła, że ma listy od Mallory'ego, "but none have ever surfaced" (s. 272).

Skąd Gondowicz wziął, że Stella była ruda, nie mam pojęcia. Sylvia Pankhurst twierdziła, że włosy Stelli miały barwę miodu. "I arrived to find pretty little Stella Cobden Sanderson, with her bunch of honey-coloured hair [...]" (E. Sylvia Pankhurst, The Suffragette Movement. An Intimate Account of Persons and Ideals, Longmans, Green and Co., Londyn - Nowy Jork - Toronto 1931, s. 229). Ale to żaden dowód, bo kobieta może mieć inny kolor włosów co tydzień.

[13] Gondowicz zaznacza, że Anna Csillag, włochata patronka tej książki, jest u Struga pisana "Csillagh" (s. 9). Ale skoro tak, to niechże i Miłosza cytuje poprawnie (s. 7), bo u niego w Traktacie jest pisana "Csilag", przez jedno "l" (Czesław Miłosz, Traktat poetycki, "Kultura" 1956, nr 6, s. 4: "I Annie Csilag rosły, rosły włosy").

Uwaga na stronie 102, że wynalazek Gutenberga był wobec nut bezsilny i zaczęto je drukować dopiero po wynalezieniu litografii, jest nonsensem. Nuty drukowano z drewnianych klocków już pod koniec XV wieku.

Na następnej stronie Gondowicz dokonuje denominacji w tytule książki Verne'a i z Pięciuset milionów begumy robi sto milionów. I jeszcze dodaje, jakoby u nas książka ta nosiła tytuł "Sto milionów hinduskiej władczyni, bo nikt nie wie, co to beguma". Tymczasem beguma znikła z tytułu dopiero w przekładzie powojennym.

A jeszcze stronę dalej (to już strona 104) zmyśla, że w 1917 Niemcy ostrzeliwali Paryż z armaty nazywanej Grubą Bertą. Ale Gruba Berta to, po pierwsze, nie była armata, lecz moździerz, a po drugie - nie ostrzeliwano z niej Paryża, lecz Liège i to w roku 1914.

Niepokojącej serii obrazów w obrazie ("Jak na legendarnym obrazku, przedstawiającym dziewczynkę jedzącą corn flakes, obok której stoi pudełko corn flakes, na którym widnieje dziewczynka jedząca corn flakes, obok której stoi pudełko z corn flakes... etc., etc.; s. 177) odpowiada ciąg, który zdąża do zera, a nie do minus nieskończoności.

[14] Gondowicz urwał tę historię po słowach "W więzieniu nie chciała wyznać, kim jest, i przez dwa lata tumaniła adwokatów i sędziów" dramatycznym "Wreszcie...". I tu niestety spotka was gorzki zawód:

"Wreszcie adwokatowi jéj, panu Józefowi S., udało się, dzięki ogłoszeniu, w niemieckich dziennikach zamieszczonemu, dowiedziéć się prawdy o dawnych jéj stosunkach rodzinnych, na zasadzie czego uwolniono Olgę S. od odpowiedzialności, pociągającéj za sobą karę zesłania na Syberyę". To wszystko. Koniec i bomba.

Przy okazji odnotowuję, że Gondowicz cytuje z papieru niechlujnie: opuścił ważne zdanie "Olga S., jak wykazało badanie lekarskie, jest histeryczką" (samą "Olgę S." dokleił do następnego zdania). Gdyby kopiował z ekranu, rezultat byłby lepszy. Dodam też, że autor U wrót obłędu, Alexandre Cullerre, urodził się w roku 1849, a zmarł w roku 1934, bo tej ostatniej daty brak nawet w katalogu Biblioteki Narodowej.