EBENEZER ROJT

Bronisław Łagowski o kondycji ludu
albo chleb, masło, cukier i filozofia społeczna

W 1917 roku za krótkich rządów Aleksandra Kiereńskiego pewien zawodowy rewolucjonista ukrywał się "na dalekim robotniczym przedmieściu Pitra [tj. Piotrogrodu], w maleńkim mieszkaniu robotniczym". I dopiero tam, w tym małym robotniczym mieszkanku, dopiero wtedy - po prawie ćwierć wieku rewolucyjnej roboty! - zauważył przy obiedzie, jak ważny jest dla robotników chleb. Sam wkrótce tak o tym swoim zdumiewającym przeżyciu napisał:
Moja myśl obracała się wokół politycznego znaczenia wypadków, ważyła ich rolę w ogólnym przebiegu wydarzeń, rozważała, z jakiej sytuacji wynikł ów zygzak historii i jaką sytuację on stworzy, jak powinniśmy zmienić nasze hasła i nasz aparat partyjny, aby przystosować go do zmienionej sytuacji. O chlebie ja, człowiek, który nie zaznał nędzy, nie myślałem. Chleb był dla mnie jakimś pojęciem oderwanym, czymś w rodzaju ubocznego produktu pracy publicystycznej [1].
Sto lat później inny wrażliwy inteligent, tym razem rewolucjonista-amator, opisywał przemiany gospodarcze po czerwcowych wyborach w 1989 roku:
Z dniem 1 sierpnia 1989 r. rząd Mieczysława F. Rakowskiego zniósł kartki na żywność, a zarazem uwolnił od regulacji ceny artykułów żywnościowych. [...] Uwolnione od regulacji ceny poszybowały pod sufit, aż zderzyły się z barierą popytu. 31 lipca, czyli w dniu wypłaty wynagrodzeń, kostka masła kosztowała 17,50 zł; w końcu sierpnia jej cena sięgnęła 70 zł. Gospodynie domowe dostawały szału - żadną miarą nie mogły nakarmić rodziny w warunkach galopującej drożyzny [2].
Jest to wiadomość z krainy fantazji. Siedemnaście i pół złotego kostka masła kosztowała 10 lat wcześniej, za Gierka. I to tego gorszego masła, bo masło extra kosztowało 20 złotych. Natomiast 31 lipca 1989 kostka masła naprawdę kosztowała przeszło dziesięć razy tyle [3], pod koniec roku zaś zarobki liczono już w setkach tysięcy [3a], a niebawem wszyscy obywatele stali się milionerami. Przypuszczenie, że może autor podał ceny już po ich przeliczeniu na późniejsze, podenominacyjne złotówki, prowadzi do równie gargantuicznych nonsensów [3b].

Najprościej będzie więc chyba założyć, że rewolucjoniści nader rzadko chodzą na zakupy po chleb i masło, gdyż są to dla nich przeważnie pojęcia oderwane, coś "w rodzaju ubocznego produktu pracy publicystycznej".

Ale również znacznie mniej rewolucyjnie nastawieni filozofowie społeczni mają czasem poważne problemy z rozeznaniem się w tym, co zachodzi w domenie gospodyń domowych.

Bronisław Łagowski, który sam o sobie powiada, że z lewicą łączy go "tak zwana wrażliwość społeczna, zainteresowanie kondycją ludu" [4], spróbował ocenić tę kondycję biorąc pod uwagę spożycie cukru.

Różnice poglądów nie biorą się stąd, że jedni mają dobrą pamięć, a drudzy słabą. I to, co się w dniu dzisiejszym dzieje, prawica ocenia inaczej niż lewica. Czy postkomuniści nie pamiętają, że (proszę darować trywialny przykład) przez pewien czas kupowało się cukier na kartki? Czy antykomuniści nie pamiętają, że na te kartki kupowali więcej cukru niż teraz bez kartek? [5].
Wprawdzie Łagowski napisał to tylko w felietonie (potem jednak bez zmian przedrukowanym w książce), ale od filozofa można oczekiwać przytomniejszego trzymania się rzeczywistości i większej odpowiedzialności za słowo [6]. Tym bardziej, gdy przykład, jaki podaje, uważa za "trywialny".

Po pierwsze, w ciągu ostatniego półwiecza radykalnie zmieniło się podejście do cukru i ani komunizm, ani antykomunizm nie ma z tym nic wspólnego. 40 lat temu cukier zasadniczo krzepił i był symbolem społecznego awansu, ponieważ przed wojną kosztował drogo i lud nie mógł sobie na niego pozwolić. Ostrzegano jedynie dzieci przed nadmiernym chrupaniem cukierków, bo próchnica. Dziś planuje się dodatkowe opodatkowanie cukru oraz słodzonych napojów, bo cukier to "biała śmierć" [6a]. Niektórzy nawet porównują go do narkotyków [7].

Po drugie, w socjalistycznej gospodarce niedoboru znaczne ilości cukru kupowano nie po to, by posłodzić herbatę, ale po to, by samemu jakoś zaradzić tym niedoborom. I to tak elementarnym, że dziś relacja o nich wygląda na artystyczne zmyślenie. Oto ktoś zapragnął zjeść niewyszukane śniadanie:

Przyszło mi jednak do głowy, że od miesięcy jem stale powidła śliwkowe (bardzo zresztą dobre) i dla odmiany poczułem apetyt na dżem wiśniowy.

W sklepie nie było akurat dżemu wiśniowego. Udałem się do konkurencji. Tam nie było nawet powideł śliwkowych, a dżem - wyłącznie truskawkowy.

W trzecim sklepie dżem renklodowy i truskawkowy. Potem znowu truskawkowy.

Na ulicach, którymi przechodziłem, coraz rzadziej mijały mnie autobusy i coraz mniej w nich było osób. Żoliborz pustoszał, jego mieszkańcy udali się do swoich fabryk, biur, wyższych uczelni. Pozostały setki słoików dżemu truskawkowego i nigdzie nie było wiśniowego [8].

Napisano to w roku 1974, w czasach gierkowskiej prosperity, i wtedy też wydrukowano. Cenzor widocznie uważał, że brak dżemu wiśniowego w stolicy państwa, które wkrótce we własnej telewizji ogłosi się dziesiątą gospodarką świata, to zupełnie normalne zjawisko. Lud też zdawał sobie sprawę z tej swojej kondycji i dlatego powszechnie zajmował się robieniem dżemów i smażeniem konfitur, co istotnie zwiększało popyt na cukier [9].

Wreszcie po trzecie i najważniejsze, Łagowskiemu nie chciało się nawet zajrzeć do rocznika statystycznego. Gdyby to zrobił, dowiedziałby się, że w dziesięć lat po rozwiązaniu PZPR zjadaliśmy jednak więcej cukru niż za Gierka [10].

À propos PZPR. Bronisław Łagowski zapisał się do PZPR oczywiście "na fali odwilży Października" i w euforii, bo "w 1956 roku wszyscy byli w euforii":

Uwierzyłem, że może w Polsce być wreszcie lepiej i chciałem uczestniczyć w tym ruchu" (Moja filozofia, s. 251).
Potem niby go z tego ruchu próbowali wyrzucić, robili mu różne przykrości etc., etc., ale tak się jakoś złożyło, że - jak powiada - "ostatecznie pozostałem w PZPR do samego końca, do jej rozwiązania w 1989 roku" (Moja filozofia, s. 252; naprawdę PZPR rozwiązano w 1990 roku). Do Solidarności zresztą też się zapisał, ale potem rozczarował "bardzo szybko" i już w 1982 roku został poproszony o wygłoszenie na Uniwersytecie Jagiellońskim "zwyczajowego wykładu z okazji Święta Pracy" (Moja filozofia, s. 261). W sumie kolejny, któremu "chciało się uczestniczyć" [11]. I uczestniczył tak, jak duch zawiał: raz jako subtelny krytyk, to znowu jako celebrans urzędowej liturgii.

Być może więc jego złudzenie, jakoby cukru było w tamtych czasach znacznie więcej niż dzisiaj, wzięło się stąd, że wtedy starał się każdemu dosłodzić [12].

[1] Włodzimierz Lenin, Czy bolszewicy utrzymają władzę państwową?, [w:] Włodzimierz Lenin, Dzieła wszystkie, tom 34: lipiec-październik 1917, przekład z piątego wydania rosyjskiego w pięćdziesięciu pięciu tomach przygotowanego przez INSTYTUT MARKSIZMU-LENINIZMU przy KC KPZR, Książka i Wiedza, Warszawa 1987, s. 305.

[2] Karol Modzelewski, Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca, Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2013. Korzystałem z wersji elektronicznej w formacie MOBI przygotowanej przez Publio. Cytowany ustęp znajduje się na początku podrozdziału "Szok" z rozdziału IX "Wolność bez braterstwa". Książka otrzymała w 2014 roku Nagrodę Nike.

[3] "Dziennik Łódzki" z 8 sierpnia 1989 zamieścił na stronie 2 cennik, w którym porównywał ceny urzędowe obowiązujące do 31 lipca z cenami uwolnionymi po 1 sierpnia. Według tego cennika kostka masła chłodniczego ekstra kosztowała 31 lipca 220 zł, a po uwolnieniu cen już 455 zł. Kilka innych przykładów: chleb "łódzki" (800 g) zdrożał ze 140 zł do 250 zł, cukier z 350 zł do 500 zł, a olej uniwersalny (0,5 l) ze 106 zł do 400 zł. Blisko czterokrotnie!

[Dopisek] Ceny i zarobki w latach 1981-1995, galopada inflacji po Okrągłym Stole i denominacja w roku 1995, wszystko to, jak się zdaje, będzie również źródłem wielu kłopotów dla pisarzy. Na przykład Paweł Sołtys, urodzony w roku 1978, tak opisuje pewnego dobroczyńcę z roku 1993:

"Na Centralnym zaczął się pojawiać jesienią. Chodził między bezdomnymi i się rozglądał [...]. A zimą zaczął niektórym dawać forsę. Za nic, za frajer. [...] Całą zimę dziewięćdziesiątego trzeciego tak przychodził. Temu dał dychę, tamtemu dwie, i szedł dalej. [...] Potem się mówiło, że gość wygrał w totka i z jakiegoś porywu serca, obietnicy czy czegoś zaczął tę wygraną rozdawać. [...] Policja go parę razy zaczepiała, ale nie ma paragrafu na faceta, który daje po kilka złotych tym, co liżą dno" (Paweł Sołtys, Mikrotyki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017, opowiadanie "Znałem faceta". Korzystałem z wersji elektronicznej przygotowanej przez d2d.pl).

Ale w 1993 roku dycha czy dwie to nie był nawet dzisiejszy grosz. Nawet 10 tysięcy złotych wstyd byłoby dać jako zapomogę, a tu przecież jasno powiada się, że ten dobroczyńca "daje po kilka złotych".

[Dopisek] Gubią się w tych liczbach także edytorzy. Ryszard Krynicki dał do pewnej wyklejanki Wisławy Szymborskiej taki oto przypis:

"Brak daty; koperta zachowana, ale znaczki nie zostały ostemplowane lecz przekreślone. Zapewne przełom lat 1989/1990 lub 1990/1991, zważywszy na wysoką opłatę pocztową: 10 zł za zwykłą przesyłkę" (Wisława Szymborska, Zbigniew Herbert, Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie. Korespondencja 1955-1996, opracowanie edytorskie Ryszard Krynicki, Wydawnictwo a5, Kraków 2018, s. 144).

Ale w 1989 roku nie wydawano już znaczków tańszych niż piętnaście złotych, natomiast na początku 1990 roku było to sto złotych, a w grudniu - siedemset złotych. Tak więc list Szymborskiej najprawdopodobniej został wysłany w połowie lat 80., być może tuż po liście Herberta zamieszczonym na stronie 137.

[3a] Pan Robert Sochań zwrócił mi uprzejmie uwagę, że pisząc ogólnie o "setkach tysięcy" popadłem w "publicystyczną niefrasobliwość". Na wszelki wypadek dodam więc, że według Obwieszczenia Prezesa Głównego Urzędu Statystycznego z dnia 25 maja 1990 r. w sprawie przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia pracowników w gospodarce uspołecznionej w latach 1950-1989 oraz w kolejnych kwartałach 1989 r. (Monitor Polski 1990 nr 21 poz. 171) przeciętne miesięczne wynagrodzenie pracowników w gospodarce uspołecznionej w IV kwartale 1989 roku wynosiło 437506 starych złotych. Są to niewątpliwie setki tysięcy złotych.

Nb. dalsza korespondencja z p. Sochaniem przybrała niestety nieco mniej uprzejmy obrót. W jej trakcie p. Sochań zauważył, że już pierwsze zdanie tej notki wskazuje na skandaliczne braki mojego warsztatu historycznego, gdyż powinienem wprzódy przebadać "różne edycje tego tekstu Lenina, nie tylko wydawane w Rosji, i dotrzeć do oryginalnej, lub pierwotnej (oryginalna i pierwotna to nie zawsze to samo) edycji tego tekstu, lub rękopisu (o ile istnieje)". Gdy zaś zdziwiony poprosiłem go, by wskazał jakikolwiek błąd w tym zdaniu albo wymienił chociaż jednego historyka, który aby napisać proste zdanie o Leninie ukrywającym się za rządów Kiereńskiego, porównuje edycje jego pism i konfrontuje je z rękopisami, nie zrobił tego, lecz stwierdził:

"Pańskie zaś zdziwienie, rezonowanie, wysilanie się na kpiny - dowodzą tylko tego, że jest Pan w przedmiocie krytyki źródeł historycznych doskonałym ignorantem, i to z tego sortu, który mniema, że posiadł wszelkie arcana".

Mam i takich czytelników. To dzięki nim czuję się czasem łagodny jak gołąbek.

[3b] [Dopisek] Wiele lat później przyszło mi do głowy, że być może Karolowi Modzelewskiemu, historykowi z wykształcenia, pomieszały się dwie całkiem różne podwyżki z dwóch całkiem różnych, choć nieodległych, epok historycznych. Wzrost ceny masła, który podaje, ilustrując pookrągłostołową podwyżkę Rakowskiego z 1 sierpnia 1989, pasuje bowiem mniej więcej do stanowojennej podwyżki Jaruzelskiego z 1 lutego 1982 roku.

Jak wiedzą czytelnicy późnego Wittgensteina, nie ma nic złego w mówieniu "o czynności masła, które rośnie w cenie", jeśli tylko "nie stwarza się przez to żadnych problemów", co w tym wypadku znaczy: mówi się jasno, kiedy urosło i o ile. Niestety, Karol Modzelewski postąpił raczej jak filozof, czyli ktoś, kto opowiada o rzeczywistości (także tej społecznej) siedząc za stołem i używając języka "niejako na jałowym biegu" (Ludwig Wittgenstein, Dociekania filozoficzne, przełożył, wstępem poprzedził i przypisami opatrzył Bogusław Wolniewicz, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2000, paragrafy 693 i 132).

[4] Moja filozofia jest teodyceą władzy. Z Profesorem Bronisławem Łagowskim o ułanach, Leszku Kołakowskim i okrągłym stole rozmawiają Krzysztof Mazur i Arkady Rzegocki, "Pressje" 2010, nr 22-23, s. 268: "Z lewicą łączy mnie tak zwana wrażliwość społeczna, zainteresowanie kondycją ludu. Nie są to nawet specjalnie usystematyzowane poglądy, ale raczej pewna wrażliwość na sprawy warstw od wieków poniżanych". Dalej cytuję jako Moja filozofia.

[5] Bronisław Łagowski, Duch i bezduszność III Rzeczypospolitej, UNIVERSITAS, Kraków 2007, s. 143. Dalej cytuję jako Duch.

Nb. jest w tej książce wiele innych ciekawych wątków. Na przykład pochwała Jerzego Urbana jako spadkobiercy etyki Conrada:

"Gdyby «Solidarność» była ruchem liberalnym, Urban mógłby do niej przystąpić na honorowych warunkach, ponieważ liberalizacja państwa była jego pragnieniem i ideą przewodnią jego publicystyki. Zanegowanie swojej biografii po to, aby znaleźć się razem «ze społeczeństwem», nie wchodziło w grę, była to «kwestia smaku». Wymaganie smaku jego koledzy rozumieli inaczej: wszystko, co przez lata i dziesięciolecia głosiliśmy w aparacie propagandowym PRL-u, oddzielamy grubą kreską, liczy się w naszym życiu tylko to, co robimy w «Solidarności». Żadnej ciągłości biograficznej, żadnej wierności sobie ani wierności sprawie, którą uważaliśmy za swoją, nie potrzebujemy. W «Solidarności» zatriumfowała etyka zaprzaństwa, Urban jej nie uległ i dlatego uchodzi za cynika. Pozostał wiemy nie tylko sobie, ale także tym, z którymi współdziałał w rządzie i którzy przestali być wiernymi sobie. Wierność jest z pewnością moralnie wyższa od niewierności (patrz: J. Conrad) (Duch, s. 162).

Pojawiają się tam nawet bardzo niefrasobliwe proroctwa:

"Jarosław Kaczyński jest człowiekiem przedsiębiorczym w politycznej intrydze, ale umysłowo zasklepił się w horyzoncie sprzed 10 czy 20 lat. [...] Pod jego, na szczęście nieprawdopodobnymi, rządami państwo uległoby anarchizacji, jedność polityczna, jaką państwo ustawia, zostałaby zburzona. [...] Polityka zostałaby zastąpiona policyjnością, opozycja byłaby dopuszczalna jedynie wewnątrz obozu solidarnościowego, zaś SLD jako "komunizm" zostałby desygnowany na organizację przestępczą" (Duch, s. 5; wyróżnienie moje).

Tymczasem nieprawdopodobne rządy Jarosława Kaczyńskiego stały się faktem i, co więcej, SLD prosperuje pod nimi całkiem nieźle, może nawet lepiej niż pod rządami PO. Najwięcej o umysłowości Bronisława Łagowskiego mówi jednak to, że gdy swego czasu został zagadnięty o to jawnie nieudane proroctwo, nie przyznał się do błędu, lecz bałamucił jak dziecko:

"Nie powiedziałem, że dojście Kaczyńskiego do władzy jest niemożliwe, co byłoby błędem, natomiast ocena prawdopodobieństwa nie pretenduje do pewności" (Rozziew między rzeczywistością i nadrzeczywistością. Z profesorem Bronisławem Łagowskim rozmawia Wiesław Łuka, kulturaswiecka.pl).

Tyle że w cytowanej wypowiedzi nie ma żadnej "oceny prawdopodobieństwa", ponieważ w języku polskim określenie "nieprawdopodobny" jest w tym wypadku równoważne określeniu "niemogący się zdarzyć" (za internetowym Słownikiem języka polskiego PWN).

[6] Co innego zawodowy szalbierz, który bez mrugnięcia okiem oświadcza, że jako zweryfikowany pracownik wywiadu w stopniu podpułkownika zarabiał w 1990 roku równowartość 25 dolarów. Tymczasem przeciętne miesięczne wynagrodzenie przekraczało wtedy milion złotych, a więc równowartość ponad 100 dolarów, bo sztywny kurs dolara ustalono na 9500 zł. Zob. Polski wywiad chodził własnymi ścieżkami. Z generałem Gromosławem Czempińskim rozmawia Robert Walenciak, "Przegląd" 2017 nr 4. Wywiad dostępny również tutaj (strona zarchiwizowana).

Niestety, Łagowskiemu zdarzają się bałamuctwa również w jego ściśle fachowej dziedzinie. Na przykład w jednym z esejów wtrąca dla erudycyjnego popisu, całkowicie zbędnego, uwagę, jakoby:

"[...] nieodżałowany Karl Jaspers mówił, że późniejsze dzieła filozoficzne to zaledwie komentarze na mar­ginesie Platona" (Bronisław Łagowski, Pochwała politycznej bierności, Sprawy Polityczne, Warszawa 2010, s. 23).

Owszem, Jaspers niezwykle wysoko cenił Platona, ale akurat ten znany bon mot, często na różne sposoby parafrazowany, jest autorstwa Whiteheada:

"The safest general characterization of the European philosophical tradition is that it consists of a series of footnotes to Plato" (Alfred North Whitehead, Process and Reality. An Essay in Cosmology. Gifford Lectures Delivered in the University of Edinburgh During the Session 1927-28, The Macmillan Press, Nowy Jork 1929, s. 63).

Jaspers pisał o Platonie nieco inaczej:

"Nearly all the themes of philosophizing converge in Plato and spring from Plato, as though philosophy began and ended with him. Everything that preceded Platonic thinking seems to serve it, and everything that came after seems to interpret it. Nevertheless, earlier philosophy is not a prepara­tory stage but an independent force. And subsequent philosophy is not an unfolding of Plato but independent experience of world, man, and God" (Karl Jaspers, Plato and Augustine, redakcja Hannah Arendt, przekład Ralph Manheim, Harcourt, Brace & World, Nowy Jork 1962, s. 60; wyróżnienie moje).

Nb. Łagowski napisał to swoje bałamuctwo o Jaspersie w roku 1973, przedrukował je po raz pierwszy w roku 1986, a potem przez kolejne ćwierć wieku - do roku 2010 - nie zdążył zrobić porządnej korekty. I głównie z tego powodu przypominam tutaj o tym drobiazgu.

[6a] [Dopisek po czterech latach] Podatek cukrowy wprowadzono w styczniu 2021.

[7] Kiedy w 1972 roku John Yudkin wydał książkę Pure, White and Deadly [w USA pod tytułem Sweet and Dangerous], licząc, że przekona swoich czytelników przynajmniej do ostrożnej tezy, że cukier może być niebezpieczny, świat naukowy nie potraktował go poważnie (zob. John Yudkin, Pure, White and Deadly, Penguin 1988, s. 4: "I hope that when you have read this book I shal have convinced you that sugar is really dangerous. At the very least, I hope I shall have persuaded you that it might be dangerous"). Dzisiaj już można śmiało pisać, że cukier to broń, za pomocą której koncerny żywnościowe pokonują swoich konkurentów i uzależniają swoich klientów (zob. Michael Moss, Salt Sugar Fat. How the Food Giants Hooked Us, Random House, Nowy Jork 2013: "Inevitably, the manufacturers of processed food argue that they have allowed us to become the people we want to be, fast and busy, no longer slaves to the stove. But in their hands, the salt, sugar, and fat they have used to propel this social transformation are not nutrients as much as weapons - weapons they deploy, certainly, to defeat their competitors but also to keep us coming back for more").

Jeśli chodzi o porównanie cukru do narkotyków zob. chociażby: Serge H. Ahmeda, Karine Guillema i Youna Vandaele, Sugar addiction: pushing the drug-sugar analogy to the limit, "Current Opinion in Clinical Nutrition & Metabolic Care" 2013, t. 16, nr 4. Twierdzi się tam m.in., że na poziomie neurobiologicznym skutki spożycia cukru mogą być silniejsze niż w przypadku kokainy (s. 434: "At the neurobiological level, the neural substrates of sugar and sweet reward appear to be more robust than those of cocaine"). Wprawdzie dodaje się potem rozmaite zastrzeżenia etc., ale w świat rzecz jasna poszedł uproszczony przekaz.

[8] Andrzej Dobosz, Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia, Wydawnictwo Puls, Londyn 1993, s. 120. Pierwodruk w "Literaturze" z 4 kwietnia 1974.

[9] W przyjemnej książeczce Drobne ustroje Marii Zientarowej (pseudonim Miry Michałowskiej) smażenie konfitur to cały ceremoniał:

"- Przedwojenną szpilkę do włosów musi pani mieć przede wszystkim - zaczęła pani Kowalska. - I rondel miedziany, no i dwa kilo na kilo, bo inaczej spleśnieją.

- Zaraz, zaraz, ale ja nie mam takiego rondla, szpilek do włosów też nie mam. A czego dwa kilo na kilo?

- Owoców na cukier, tfu, cukru na owoce - pani Kowalska zachłysnęła się gorącą herbatą. - Tak się robiło przed wojną. Teraz mowy nie ma, robi się kilo na kilo, no i oczywiście pleśnieją, i tyle" (Maria Zientarowa, Drobne ustroje, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956, s. 127).

No i oczywiście pleśniały, i tyle. A cukier wychodził. Pożyczano go wówczas sobie po sąsiedzku na szklanki, co do dziś bywa czasem podnoszone jako humanistyczny walor minionego ustroju, sprzyjającego zacieśnianiu więzi międzyludzkich.

Nb. nie wspominam tu o innej domowej produkcji, chyba jeszcze bardziej wzmagającej popyt na cukier, do której jednak nie zachęcano w literaturze, a jej rozmiary odnotowywały głównie milicyjne kroniki. Była ona jednak na tyle powszechna, że każdy obywatel w lot chwytał, o co chodzi w badaniach zawartości cukru w cukrze (film Poszukiwany, poszukiwana Stanisława Barei z roku 1972, badacza grał tam Mieczysław Czechowicz) i potrafił rozszyfrować ezoteryczne znaczenie daty bitwy pod Grunwaldem (1 kilogram cukru, 4 litry wody i 10 deko drożdży).

[10] Według Małego Rocznika Statystycznego Polski (Zakład Wydawnictw Statystycznych, Warszawa 2014) roczne spożycie cukru na 1 mieszkańca wynosiło: w roku 1950 - 21 kg, w 1960 - 27,9 kg, w 1970 - 39,2 kg, w 1980 - 41,4 kg, w 1990 - 44,2 kg, w 2000 - 41,6 kg (s. 626).

[11] Wyrażenie "chciało się uczestniczyć" to słowa innego październikowego entuzjasty, którego ów entuzjazm tak oszołomił, że drogę do wyjścia (z partii) znalazł dopiero po dwudziestu pięciu latach. Kto chciałby się o nim dowiedzieć czegoś więcej, niech przeczyta w OSOBACH: "Bogusław Wolniewicz wstępuje do PZPR albo chciało się uczestniczyć".

Nb. obaj filozofowie, Łagowski i Wolniewicz, nie tylko mniej więcej w tym samym czasie wstąpili do PZPR i wygłaszali na swoich uniwersytetach liturgiczne wykłady (Łagowski na 1 Maja, Wolniewicz z okazji stulecia urodzin Lenina), lecz także obaj z sympatią wyrażają się o niegdysiejszych nadzorcach polskiej filozofii (Łagowski o Tadeuszu Krońskim, Wolniewicz o Adamie Schaffie). Obaj również uważają za wybitnego polityka Władysława Gomułkę. Z tym, że Wolniewicz uważa go "za jednego z trzech najwybitniejszych mężów stanu - obok Józefa Piłsudskiego i Stefana Wyszyńskiego - jakich wydała Polska w XX wieku" (Tomasz Sommer, Wolniewicz. Zdanie własne, 3S Media, Warszawa 2010, s. 43-44), a Łagowski jedynie za "najwybitniejszego męża stanu okresu powojennego, licząc do dziś" (Duch, s. 145).

[Dopisek] Przy całkiem innej okazji Bronisław Łagowski napisał o swojej przynależności do PZPR tak:

"Moja przynależność do PZPR nie była jednak bez konsekwencji w tym gronie, jeśli chodzi o poglądy polityczne. [Chodzi o grono skupione wokół Henryka Krzeczkowskiego, m.in. o Marcina Króla i Wojciecha Karpińskiego.] [...] Nie tyle mieli mi za złe przynależność do partii, co było im z tego powodu przykro. Kiedyś w Niemczech zachodnich fizyk Heisenberg znalazł się pod ostrzałem gazet z powodu przynależności do NSDAP, o której sobie przypomniano. Krzeczkowski powiedział do mnie: należysz do NSDAP, zastanów się, co cię może spotkać. Nie przejąłem się tą przestrogą: PRL nie wywołała wojny, nie najechała innego kraju i swojego nie wystawiła na zburzenie" (Bronisław Łagowski, Metamorfozy, www.tygodnikprzeglad.pl, 4 kwietnia 2016).

Dwie rzeczy są tu warte uwagi. Po pierwsze, przekonanie, że nie ma nic złego w należeniu do opresyjnej partii, byle działo się to w kraju, który nie wywołał wojny i partia ta uprzykrza życie jedynie tubylcom. Po drugie, symptomatyczne omsknięcie pamięci. Werner Heisenberg nigdy nie należał do NSDAP. To tylko Bronisławowi Łagowskiemu z jakiegoś powodu miło jest myśleć, że inni niegłupi ludzie należeli do jeszcze gorszej partii niż on.

[I jeszcze jeden dopisek] Naturalnie nie tylko filozofowie zdolni są do entuzjazmu, może jedynie nieco żywiej reagują na bieg wypadków. Dlatego Bogdana Misia, matematyka, entuzjazm dopadł dopiero w roku 1969. Nie wspominałbym o tym, gdyby sam entuzjasta nie opowiedział o tej swojej życiowej przygodzie w Internecie (Bogdan Miś, Co jest wstydliwe, co zaś nie?) - w dodatku ze swadą wartą odnotowania. Jest to wyznanie na tyle osobliwe, że żadna próba streszczenia nie oddałaby mu sprawiedliwości. Prócz banalnych zapewnień, że wstępował do PZPR samodzielnie, że wybrał "zasady" i że niczego się nie wstydzi, trafiają się tam bowiem bałamuctwa oryginalne. Na przykład śmiała analogia, za pomocą której Bogdan Miś wyjaśnia, dlaczego pozostał w partii aż do samego końca. Otóż nie chciał być jak piękna kobieta, która po latach pożycia porzuca męża, bo go akurat szlag trafił i leży teraz sparaliżowany.

"Zrozumieć to można - ale dla mnie jest to postępek maksymalnie obrzydliwy. W pewnych sytuacjach trzeba pozostać na miejscu, bez względu na okoliczności. Kwestia zasad i - przepraszam za staroświeckość - pewno honoru".

Ostatecznie więc cała ta ideowa historia kończy się znaną maksymą "moim honorem jest wierność", zaczęła się zaś, przypominam, w roku 1969, czyli po wypadkach marcowych i po interwencji w Czechosłowacji, kiedy od "zasad" w życiu partyjnym aż się roiło. Jedną z takich zasad było wówczas aktywne "odżydzanie" szeregów, z czego wynika, że kandydat Miś musiał zostać uznany przez specjalistów w tej dziedzinie za osobę pełną zalet, tj. posiadającą mocne aryjskie papiery.

[12] I jeszcze na koniec na prawach anegdoty. Starał się też podobno Łagowski w latach 80. zachowywać nadzwyczaj ostrożnie. Jego była uczennica, zapytana, czy ze swoich profesorów z Uniwersytetu Jagiellońskiego wspomina kogoś szczególnie, tak odpowiada:

"Profesora, którego nazwiska nie wymienię. Miał być moim promotorem, ale po przeczytaniu magisterki o parszywym komunizmie oddał ją komuś innemu pod opiekę. Wstyd mu było powiedzieć: Boję się o swoją karierę. Przecież tyle lat uczył nas o odwadze, sile prawdy. W rezultacie kiedy spotkałam go na ulicy, wolał patrzeć w pustą ścianę, udając, że studiuje naciek, niż przyznać się do dydaktycznej kompromitacji" (Trudno z miłości się podnieść. Manuela Gretkowska w rozmowie z Patrycją Pustkowiak, Prószyński i S-ka, Warszawa 2019. Korzystałem z wersji elektronicznej przygotowanej przez wydawcę; cytat znajduje się w rozdziale II: "Młodość wnuczki kontrkultury").

O tym, że profesor, "którego nazwiska nie wymienię", to właśnie Bronisław Łagowski, wiadomo od Cezarego Michalskiego, pierwszego męża Manueli Gretkowskiej.

"My na krakowskiej filozofii mamy wtedy młodego Legutkę, bardzo żwawego intelektualnie i zupełnie świeckiego. Mamy Miłowita Kunińskiego, który przez wiele lat pisze habilitację z Hayeka i nie może jej skończyć, ale pedagogiem jest świetnym. Mamy Bronisława Łagowskiego, który jeszcze w maju 1988 roku odmówił przyjęcia pracy magisterskiej Manueli Gretkowskiej o porównaniu obrazu komunizmu w pismach Mariana Zdziechowskiego i Józefa Mackiewicza. I w ostatniej chwili musiał Manuelę Kuniński ratować" (Janusz Palikot, Cezary Michalski, Zdjąć Polskę z krzyża, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2014. Korzystałem z wersji elektronicznej przygotowanej przez Virtualo. Cytat znajduje się w rozdziale "Kwestia wiarygodności, czyli niewierzący wydawca «Ozonu»").

Po latach trudno jednak ustalić, czy Łagowski bał się, że jego karierze bardziej zagrozi nieprawomyślny temat pracy magisterskiej czy też raczej sama osoba magistrantki, niewiasty od zawsze nieco roztrzepanej intelektualnie.

Garść przykładów tego roztrzepania można znaleźć również w tym samym rozdziale (krótkim), w którym znajduje się opowieść o Łagowskim studiującym nacieki na ścianach. Manuela Gretkowska nazywa tam Uniwersytet Jagielloński "Jagiellonką" (nazwą tą zwyczajowo określa się wyłącznie Bibliotekę Jagiellońską), powtarza dziennikarskie plotki, że Pol Pot studiował na Sorbonie (naprawdę chciał zostać inżynierem i studiował w École Française de Radioélectricité), i z wdziękiem zmyśla, że "buddyzm tybetański ma niemal dwadzieścia tysięcy lat" (naprawdę jest znacznie młodszy od chrześcijaństwa). A także ostrzega, że nawet "mały drink kończy się wysikaniem komórek mózgowych" (ale to chyba tylko mniej udany dowcip). Potrafi również napisać analizę "Rembrandta, Bacona i Vermeera w powiązaniu z hinduistyczną Trójcą" i bardzo jest z takiego kogla-mogla dumna. Nic więc dziwnego, że Łagowski wolał studiować nacieki.