EBENEZER ROJT

Miron Białoszewski wdaje się w karmana
oraz w rozgogolonego Niemca i wychodzi wymaglowany

Tak to dziennik jest żywą powieścią, w której ja i inni jesteśmy bohaterami niewiedzącymi, jak i co będzie jutro, za godzinę. Zmieniamy nieraz zdanie, poglądy, zapominamy się, wydajemy na łup obserwatora z przyszłości.
- zapisał w swoim Tajnym dzienniku pod datą 28 lipca 1982 Miron Białoszewski [1]. Zmieniał zaś akurat zdanie co do swojej podróży do Ameryki. A było to tak.

W 1981 roku Białoszewski dostał nagrodę nowojorskiej Fundacji im. Alfreda Jurzykowskiego. Nie mógł pojechać na uroczystość jej wręczenia 5 lutego 1982 (w Polsce kończy się wtedy drugi miesiąc stanu wojennego), więc postanowił, że wybierze się do Ameryki na jesieni. Ale w lipcu dowiedział się, że Fundacja tak czy owak pieniądze mu przyśle. "Wobec tego rezygnuję z jazdy do Ameryki" (Tajny dziennik, s. 785). Z drugiej strony, znajomi namawiają, bo wróżby są pomyślne: wyrocznia Jadzi odpowiedziała na Amerykę "tak", Ania zaś "wywróżyła pieniądze" (Tajny dziennik, s. 786).

Białoszewski się waha. Wprawdzie kończy dopiero 60 lat, lecz ma już wtedy poważne kłopoty ze zdrowiem (za niecały rok umrze) [2]. "Z Ameryką kręcenie. Trudno się porozumieć. Nie wiem, czy dojdzie do jazdy" - pisze 11 sierpnia (Tajny dziennik, s. 788). Jednak w końcu jedzie i zaraz na miejscu, 11 października 1982, notuje:

Dziwne. Przyjechałem tu po nagrodę. Mogłem ją odebrać przez bank. Ale mnie kusiło. Potem straszyło. Ale wstyd było cofać jazdę. Wdaję się w karmana, w uczynkowość (Tajny dziennik, s. 802).
Do tego "karmana" redakcja dodała zabawny przypis. Dlatego teraz zostawię Mirona w Ameryce i opowiem wam o przypisach.

Jest ich blisko 1500 i robiła je Marianna Sokołowska, jeszcze za życia Białoszewskiego redaktorka wszystkich jego późnych książek, a w 2018 roku laureatka Nagrody Wielkiego Redaktora.

Mironem zajmowałam się też po odejściu z PIW-u, redagowałam jego "Tajny dziennik", zrobiłam blisko 1500 przypisów. Jedną z osób, które później - w znakomity sposób - sprawdzały jeszcze moją pracę, była niezwykle utalentowana Klementyna Suchanow [3].
Mimo tych dwóch głów przypisy nie są najwspanialsze. Stanowczo zbyt często wyglądają, jakby były kierowane do czytelnika mało rozgarniętego, który sam nie umiałby się połapać, że "dzienniki prymasa Wyszyńskiego z okresu jego uwięzienia" to "Zapiski więzienne prymasa Wyszyńskiego" (Tajny dziennik, s. 830, przypis 112); że "bliźniacze najwyższaki" to "wieże World Trade Center" (Tajny dziennik, s. 832, przypis 114), a "szkielet dinozaura jak wiadukt" Białoszewski widział w nowojorskim "Muzeum Historii Naturalnej" (Tajny dziennik, s. 833, przypis 115).

Czasem są niechlujne. Białoszewski oglądał "musical o prezydentowej Argentyny, żonie Perona", więc zaraz objaśnia się, kto to Eva Perón ("argentyńska działaczka związkowa i polityczna"), ale jej mąż zgubił pierwsze imię (Juan) i występuje w przypisie jako Domingo Perón (Tajny dziennik, s. 829, przypis 111).

Czasem bałamutne. Wbrew temu, co podaje przypis 77 na stronie 804, profesor Jerzy Krzywicki, filozof, nie był synem "pisarki Ireny Krzywickiej". Krzywicka nawet nie miała syna o takim imieniu. Miała męża Jerzego, ale to był inny Krzywicki.

Czasem aż zaskakujące ignorancją. Jak można twierdzić, że "[w] 1955 r. w prasie literackiej nie opublikowano żadnego tekstu Sandauera o poezji Białoszewskiego" (przypis 196 na stronie 123), skoro to właśnie Sandauer pisał Białoszewskiemu "list polecający" w słynnej Prapremierze pięciu poetów ("Życie Literackie" 1955, nr 51, s. 4).

Czasem zaś (i to już rzecz niewybaczalna w redaktorskim fachu) są robione na zasadzie strzelania na chybił-trafił. Białoszewski w Ameryce często chodził do kina i redaktorka próbuje ustalić, jakie to były filmy. Ale "wyskokowy film Jeden przeciw światu" to na pewno nie jest "One Against the World - film w reżyserii Freda Zinnemanna" (Tajny dziennik, s. 814, przypis 92), bo to krótkometrażówka, która trwa raptem 11 minut i nie ma w niej nic "wyskokowego". Podobnie "dreszczowiec Dom upiorów" to nie jest "The Ghost House w reżyserii Williama C. de Mille'a", bo to niema komedia z 1917 roku (Tajny dziennik, s. 825, przypis 105). Już bardziej prawdopodobny byłby jeden z dreszczowców Williama Castle (choćby House on Haunted Hill).

Natomiast brakuje przypisów tam, gdzie sam Białoszewski bałamuci - i to tęgo. Trzy przykłady.

Inna rzecz - jak ma się dolar do złotego. Na pewno dolar jest o wiele, wiele mniej wart, niż daje się za niego w Polsce na czarnym rynku. Nieporównanie mniej. Wiemy, że dolar był 20 lat temu znacznie wyższy. Ale i złoty był znacznie wyższy. I cena dolara na czarnym rynku była wyświdrowana. Dochodzę do podejrzenia, że bliżej sprawiedliwości była polska państwowa cena dolara. Ale polski złoty nie ma pokrycia w złocie. Nazwa wskazuje, że kiedyś miał. Sam był kawałkiem złota. I ludzie po wprowadzeniu banknotów za króla Stasia nie chcieli przez długi czas tych banknotów brać (Tajny dziennik, s. 832).
Mniejsza już o to naiwne ustalanie sprawiedliwej ceny dolara czy bałamuctwa historyczno-numizmatyczne: polski złoty nigdy nie był kawałkiem złota (długo był tylko jednostką obrachunkową), a król Staś nie miał nic wspólnego z wprowadzeniem banknotów [3a]. Warto byłoby jednak dzisiejszemu czytelnikowi przypomnieć, że w 1982 roku dolar akurat znacząco rośnie w stosunku do innych walut, co za trzy lata skończy się porozumieniem z hotelu Plaza (Plaza Accord), jednym z ważniejszych politycznych wydarzeń w powojennej ekonomii [4].

Gdy Białoszewski pisze, że w książce Aliny Witkowskiej o Mickiewiczu są "nowe materiały. Jak Towiański [...] jedzie z Podola dyliżansem do Paryża, bo miał objawienie" (Tajny dziennik, s. 328) i potem jeszcze przedstawia to Podole jako krainę objawień, to wypadałoby jednak sprostować, że u Witkowskiej takich bzdur nie ma, bo Towiański nie z Podola jechał, lecz z Antoszwińcia na Litwie.

Bałamuci Białoszewski również w sprawie Celiny Mickiewiczowej, żony Adama. Jest wprawdzie na tej stronie aż dziewięć przypisów (Tajny dziennik, s. 329, przypisy 449-457), ale sprostowania bałamuctw brak. Nawet jeśli Mickiewicz powiedział kiedyś o swojej żonie "mecheska" (świadectwo mało życzliwego Celinie Norwida), to przecież tak naprawdę Celina żadną "mecheską", "przechrztą", nie była. Nie zmieniała religii [5]. Nie było też nigdy tajemnicą jej żydowskie pochodzenie i - wbrew przekonaniu Białoszewskiego - w latach 70. wiadomość ta nie podlegała cenzurze. Wystarczy zauważyć, że cytowane w tej kwestii w przypisach 453 i 456 źródła (listy Krasińskiego i Norwida) właśnie wówczas zostały wydane [6].

A przypis do "karmana" to już komedia!

Gdy Białoszewski pisał: "Wdaję się w karmana, w uczynkowość", chodziło mu, rzecz jasna, o prawo karmana (czy też prawo karmy) [7]. Stąd ta "uczynkowość", bo prawo karmana to prawo przyczyny i skutku. Podejmuje się decyzję, żeby coś zrobić, na przykład pojechać do Ameryki, więc potem będzie się też musiało wziąć na siebie skutki tego uczynku. A ponieważ w Ameryce wiele osób potraktowało Białoszewskiego jako okazję do przekazania rodzinie paru dolarów, skutki pojawiły się po powrocie niemal natychmiast w postaci licznych spotkań z najróżniejszymi ludźmi: znajomymi i nieznajomymi.

Czekają mnie dalsze rozdawanka i przekazywanka. Ano, wiedziałem, że jadąc do Ameryki, poruszę karmana (Tajny dziennik, s. 836).
Tymczasem panie Sokołowska i Suchanow tego karmana objaśniły tak: "Karman (ros.) - kieszeń" (Tajny dziennik, s. 802, przypis 73). I próżno pytać, co by to miało według nich znaczyć, że ktoś wdał się "w kieszeń", jak ta kieszeń ma się do "uczynkowości" i czemu o kieszeni miałby Białoszewski wyjątkowo mówić w tym wypadku dwukrotnie po rosyjsku, skoro w przeszło dwudziestu innych miejscach Tajnego dziennika kieszeń nazywa kieszenią. Ot, przyszło pierwsze lepsze skojarzenie do głowy - i tyle.

Owszem, można wybaczyć (aczkolwiek z trudem), że redaktorka nie wie, co to "karman" i zostawia go w ogóle bez objaśnienia, ale zmyślanie ad hoc nonsensownych objaśnień to już grzech przeciwko samemu duchowi redaktorstwa - więc nie do odpuszczenia! [8].

Teraz zaś wrócę jeszcze na chwilę do Białoszewskiego, bo zostawiłem go w Ameryce z mnóstwem dolarów i pewnie chcielibyście wiedzieć, na co je tam wydawał.

Sprawunki, owoce, banany, mandarynki, winogrona, ananas; ananas tani. I przecież dziś święto dolarów u mnie.

Pojechałem metrem, czyli subwayem, do kina mojego obrządku [tj. kina z filmami pornograficznymi dla homoseksualistów]. Sporo stało i siedziało mężczyzn w różnym wieku, różnej urody, wszystkich ras. Niektórzy stali w loży obserwacyjnej pod ścianą. Zdaje się, że tam macają portfele na dupie. W rzędach krzeseł przeważnie zaangażowani w namiętności, ale pojedyncze. Z ekranu dochodzą jakby lądowania rakiet, jękliwe dojazdy do orgazmu, tryskają spermy, i dalsza akcja, z innymi cielskami. Już mnie wczoraj intrygowało, że różni przechodzą wzdłuż krańcowych krzeseł i wnikają w wejścia po bokach ekranu. Poszedłem - zajrzałem - ktoś tam stał dziwnie. Wróciłem, bo przecież nie wiadomo, czy to nie służbówka. Ale znów widzę ruch - w wejściu po drugiej stronie ekranu. Polazłem. Wchodzę za ekran, do ciemnego nastrojowego pomieszczenia, a tam cienie chłopów. Mają się ku sobie, podchodzą. Jeden - widzę z daleka - wspaniały, prawie nagi - nie żałuje nikomu patrzenia na siebie. [...]

Słychać jęki rozkoszy zza ekranu i jednocześnie te na żywo. Nagi pokazywacz siebie po nie za krótkim seansie [...] poszedł. Na jego miejscu zakrólował młody, dosyć wysoki Azjata, ten pozwolił siebie dotykać jak najmocniej. I też - oblepiany pożądliwością - sam jej ulegając, dojechał na tle jęków i żłopań z ekranu do swojej stacji. [...] Ja wdałem się z kolei w rozgogolonego Niemca, który mi na koniec powtarzał
- danke
- danke
- danke
W pewnej chwili zaczęły mi się buty ślizgać, wiadomo, po czym. To aż tyle tego. Można się przewrócić.

Jedni wracali w krzesła patrzeć na film, inni się przesiadali, inni zachodzili za kulisy. Orgia tu idzie na ekranie, przed ekranem i za ekranem non stop. Czas używania nieograniczony. 6 dolarów do kasy i otwiera się furtka z prętów jak do subwayu.

Człowiek wychodzi stamtąd nasycony, wymaglowany, usatysfakcjonowany i nierozpoznany (Tajny dziennik, s. 808-809) [9].

[1] Miron Białoszewski, Tajny dziennik, redakcja i przypisy Marianna Sokołowska, Wydawnictwo Znak, Kraków 2012, s. 786. Dalej cytuję jako Tajny dziennik. W cytatach pisownia oraz interpunkcja za oryginałem, co podkreślam, bo Białoszewski miał do reguł podejście swobodne.

[2] Pewnie trochę Białoszewskiego przycisnęła powojenna bieda, niedożywienie, ale w dużej mierze sam sobie rujnował zdrowie trybem życia i, nade wszystko, narko- czy też lekomanią. Długi szereg rozmaitych substancji wylicza życzliwy Białoszewskiemu Tadeusz Sobolewski (Człowiek Miron, Wydawnictwo Znak, Kraków 2012; dalej cytuję jako Sobolewski). Wstrzykiwał sobie eukodal (s. 110, 120), brał między innymi kodeinę, kofeinę, psychedrynę, efedrynę i nawet grzybki halucynogenne (s. 226). Do tego jeszcze palił papierosy, w pewnym okresie podobno "trzy, cztery paczki dziennie" i pił "herbatę czarną jak heban i gęstą". Według lekarza Jana Loose, miał "skłonność do przyjmowania leków w stopniu czyniącym go lekomanem uzależnionym" (Miron. Wspomnienia o poecie, zebrała i opracowała Hanna Kirchner, Wydawnictwo Tenten, Warszawa 1996, cytaty odpowiednio ze stron 90, 80 i 181).

Jak opowiadał Sobolewskiemu Henk Proeme (kochanek Leszka Solińskiego, który był przez wiele lat kochankiem Białoszewskiego):

"Nic nie jadł: czekoladki, herbatniki, dużo kodeiny, kofeiny. Długie spanie, potem długie niespanie. Cykl niebiologiczny, nieregulowany przez światło - regularność w tej nieregularności. Kiedy wychodziłem, pytał zawsze: może pan będzie przechodził koło apteki, to poproszę o tussipect w kroplach [syrop z efedryną]. Aż doszło do takiego stanu, że Leszek musiał Mirona wziąć na ramiona i niemal zanieść do ośrodka zdrowia. Gruźlica. Dziury w płucach. Miron bał się szpitala, choroba psuła mu szyki. Leszek zmusił go w końcu do leczenia. Ileś razy tak działał, jak anioł stróż. W sanatorium w Otwocku Miron dzielił pokój z młodym lekarzem. I zaczęło się - zastrzyki... Leszek zarządził, żeby zabrać Mirona z tego pokoju. Miał grube pretensje do ludzi z Otwocka, którzy dawali mu te kodeiny, psychedryny. Uważał, że go truli.

Miron potem latami jeździł do znajomej pielęgniarki. Leszek mówił: do Locusty jedzie - trucicielki starożytnego Rzymu. Nie chodziło tylko o kodeinę, którą przywoził całymi flachami, kofeinę w aptece można było sobie kupić, ale też psychedrynę, którą zażywał już wcześniej, ze Swenem [Stanisławem Swenem Czachorowskim, przyjacielem wczesnej młodości]" (Sobolewski, s. 119).

A tak o prowadzeniu się Białoszewskiego opowiadała Halina Bocian, "najdawniejszy świadek życia Mirona":

"Kiedyś [to już koniec lat 70.] zobaczyłam, jak męczy się z protezą, nie może pogryźć befsztyka. Zrobiło mi się niesamowicie przykro. Co się z nim zrobiło? No, ale jak on się prowadził? Phanodorm na dzień, kofeina na noc. Jedzenie: ciasto, mleko w proszku. Tussipect z kodeiną. Potem, gdy w Egipcie trzeba było przy skarabeuszu wymienić życzenie, on sobie pomyślał - tak mi potem powiedział - żeby mu nigdy lekarstw nie zabrakło" (Sobolewski, s. 185).

W Tajnym dzienniku również trochę o tym jest.

"Ja też mam zmartwienie. Nie depresje. Bo coraz trudniej o kodeinę. A ja bez żadnych leków trudno prosperuję. I tak obliczam, że w razie gdyby już za dużo było trudu w życiu, to wtedy trzeba by się powiesić" (Tajny dziennik, s. 618).

"Zabrakło w aptekach tussipectu, który podtrzymuje mnie na siłach. Dopiero przed paru dniami do aptek dowieźli tussipect. Kupiłem na zapas wielomiesięczny. I wpadłem w lepszy nastrój" (Tajny dziennik, s. 741).

"Roman [Klewin] wymawia Adzie [swojej żonie] zbytnie napędy. Że ciągle coś bierze. Ada, mimo to, w dobrej formie, pogodna, oblicza, jaką by trzeba dać dawkę psychedryny, żeby podziałała.

Wspominam jej o psychedrynowych szarpaniach serca, i że pod koniec działania - katz, można go uniknąć poprzez codeinę i uspokajające. Codeiny brak. Ada tłumaczy, że dobra też wódka. Na neutralizację, oczyszczenie" (Tajny dziennik, s. 751).

W Ameryce:

"Wymaniłem od niej [lekarki Piaseckiej] codeinę i efedrynę. Ta ostatnia - jak się okazało - bez recept, trzeba znać nazwę, a jej etykietkę mi dała" (Tajny dziennik, s. 806).

"Głowa dopiero ustała w boleniu. Po proszkach i codeinie" (Tajny dziennik, s. 827).

I jeszcze taki "donos rzeczywistości" zapisany w nocy z 18 na 19 grudnia 1970 (tuż po "czarnym czwartku" na Wybrzeżu i zmianach cen, głównie znacznych podwyżkach):

"Wchodzę do apteki. Kofeina tańsza o trzydzieści groszy" (Miron Białoszewski, Donosy rzeczywistości, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1989, s. 210).

[3] Michał Nogaś, Nagroda Wielkiego Redaktora dla Marianny Sokołowskiej. Pracowała z Białoszewskim, Tokarczuk, Bator..., wyborcza.pl, 7 sierpnia 2018.

[3a] [Dopisek] Bałamuctw tych - w końcu w marginalnej uwadze w intymnym dzienniku - nie bardzo wypada Białoszewskiemu wytykać, skoro problemy ze złotym polskim miewają także inni poeci. Oto Jarosław Marek Rymkiewicz w swoim Samuelu Zborowskim pisze:

"[...] przypominam, że floren to była inna nazwa ówczesnego złotego polskiego. Złoty polski, podobnie jak floren, miał w sobie 30 groszy, a jego siła nabywcza była mniej więcej równa sile nabywczej złotego dukata".

Otóż nie! Floren to była inna nazwa dukata, monety złotej, nazywanej także czerwonym złotym. Natomiast złoty polski, gdy już na dobre przestał być na początku XVII wieku jednostką obrachunkową (do przeliczania florena/dukata na srebro), był bity w srebrze. W czasach Samuela Zborowskiego złoty polski miał w sobie rzeczywiście 30 groszy, ale czerwony złoty, czyli floren/dukat, miał już tych groszy circa pięćdziesiąt, więc siła nabywcza złotego polskiego była od dukata blisko o połowę mniejsza! Rymkiewiczowi zaś wytykam te bałamuctwa bez skrupułów, bo jego książka to nie dziennik, lecz esej historyczny. Nadto na końcu rozdziału, z którego przepisałem androny o polskim złotym, Rymkiewicz buńczucznie zapewnia: "Ja wszystko sprawdzam, wszystko badam". Cytaty za: Jarosław Marek Rymkiewicz, Samuel Zborowski, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2010, s. 229 i 233.

[4] "The Plaza should remain the classic precedent for coordinated G-7 intervention in the foreign exchange market when one of more of their currencies is very far out of line" (Jeffrey Frankel, The Plaza Accord, 30 Years Later, Harvard Kennedy School 2015, s. 17).

[Dopisek] P.T. Czytelnik, który życzy sobie występować tu jako los, uważa (z czym się zgadzam), że w języku polskim zdecydowanie lepiej brzmi określenie "porozumienie z hotelu Plaza". Sam użyłem pierwotnie określenia "porozumienie Plaza" zaślepiony wynikami podawanymi przez Google. Przepraszam za ten godny ubolewania oportunizm.

[5] Chyba że słowo "przechrzta" będziemy rozumieć tak, jak rozumiał je Zygmunt Krasiński, dla którego nawet trzecie pokolenie frankistów to dalej były "przechrzty", fałszywe i zabobonne. W tym właśnie duchu pisał o Celinie do swojej kochanki, Delfiny Potockiej:

"Teraz proszę Ciebie, strzeż się jego żony, to diablica, przechrzcianka i wariatka. Niedawno tak samo mówiła do jakiegoś z księży naszych z rozkazu męża: «Jako przechrzcianka nie wierzyłam nigdy w Chrystusa, bo przechrzty w nic nie wierzą. Przyjechałam do Par[yża], poszłam za mąż, Adam napędzał mnie do kościoła i do spowiedzi, przystępowałam do niej, by mężowi się przypodobać, alem w duszy wiary żadnej nie miała. Dopiero Mistrz [tj. Andrzej Towiański] uzdrowił mnie. Teraz wiem nie tylko, jak jestem i na co jestem, ale wiem razem, że już 7-my raz na świecie przebywam, a Adam dopiero 6-ty.» Wtedy p. Ad[am] wszystko to potwierdził i przyznał. Widzisz więc, co za żydowica talmudyczna. Zgubą Mick[iewicza] to ożenienie - i on sam pewno to czuje. Przechrzty nasze, frankisty, to osobne plemię ludzi, najdziwniej zabobonne, ale bez żadnej w końcu końców wiary; do tego zwariowała jeszcze i niepomału wrażeniami tej wariacji wpłynęła na Adama. Jest w niej jakby coś ciemnego i złego, coś materialnego i wschodniego, co kusi wiecznie i walczy Zachodu geniusz w Mickiewiczu" (Zygmunt Krasiński, Listy do Delfiny Potockiej, tom III, opracował i wstępem poprzedził Zbigniew Sudolski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, s. 281; list z 19 lutego 1847).

[6] Dała się nabrać na tę rzekomą niecenzuralność Kazimiera Szczuka:

"Jeszcze w roku 1975 (!) Miron Białoszewski skarży się w swoim Tajnym dzienniku, że w książce Aliny Witkowskiej o Mickiewiczu [Mickiewicz. Słowo i czyn] ocenzurowany został wątek frankistowskiego pochodzenia żony poety. [...] «Witkowska o mechesce nie dała, bo cenzura» - pisze Białoszewski" (Kazimiera Szczuka, Okruchy światła, krytykapolityczna.pl).

[7] Tadeusz Sobolewski podaje, że Białoszewski "na co dzień bronił się przed zarażeniem cudzą «karmą»" (Sobolewski, s. 50).

[8] Takich zmyśleń ad hoc jest tam niestety więcej. 18 stycznia 1976 roku Białoszewski zapisuje dialog:

"Roman i Ada powiedzieli, że Ada szuka posady. [...] Ada powiedziała

- Roman też powinien wziąć posadę.

- Nie, nie - bronił się Roman.

- Chociażby na dwa miesiące, żeby wyrobić sobie dowód" (Tajny dziennik, s. 81).

Do ostatniego zdania redaktorki dodały przypis (nr 153): "Chodzi o dowód osobisty, w którym znajdowała się rubryka dotycząca zatrudnienia. Dowód wyrabiało się w MSW. Roman Klewin najwyraźniej go nie miał".

"Wzięcie posady" w celu wyrobienia sobie dowodu to nonsens. Posada do tego nie była potrzebna. Odwrotnie, nie można było wziąć żadnej posady nie mając dowodu. W tym enigmatycznym dialogu chodzi prawdopodobnie o wzięcie posady, by w dowodzie znalazł się wpis o zatrudnieniu, bo osoby bez takiego wpisu czasem szykanowano.

Nb. wyrabianie dowodu "w MSW" brzmi groźnie, ale naprawdę dowody wydawały "terenowe organy administracji państwowej stopnia powiatowego" oraz naczelnicy gmin, naczelnicy miast, a także naczelnicy "dzielnic w miastach stanowiących powiaty" (Ustawa z dnia 10 kwietnia 1974 r. o ewidencji ludności i dowodach osobistych, artykuł 46).

[9] Nie myślcie sobie jednak, że u Białoszewskiego była to jakaś nadzwyczajna nowojorska erupcja swobody wskutek anonimowości. Kilka miesięcy wcześniej w Warszawie Białoszewski też czuł się bardzo swobodnie:

"Spotkałem po południu pewnego młodzieńca, który chciał na dobre papierosy i kieliszek wina. Za to zaprowadził mnie na MDM pod arkady, na ogromną klatkę schodową z żółtego marmuru. Takie schody z czasów bierutowskich. Dwutraktowe i schodzące się w paradną szerokość, potem znów się rozchodzące i schodzące. Na wielką szerokość i w pustce. Ani drzwi, ani żywego ducha.

- To są boki lokalu.

- A gdzie ludzie mieszkają? - pytam.

- Ludzie mieszkają wyżej, ale i tak chodzą drugą klatką schodową, one są tam połączone, wiem, bo tu blisko mieszkam - tłumaczył młodzieniec, jednocześnie rozbierając się.

Wreszcie rozłożył się prawie nagi na szerokich żółtych marmurach podestu i stopni, pośrodku, w najparadniejszym miejscu" (Tajny dziennik, s. 794).

Sobolewski pisze dość oględnie o "erotycznym nienasyceniu" Białoszewskiego (Sobolewski, s. 110). Halina Bocian uważała, że był erotomanem.

"Gdyby jeszcze miał jednego partnera... Ale on do tego podchodził... Był podobny do swego ojca. Erotomaństwo po nim odziedziczył. Powiedziałam mu to, bo wszystko mówiłam, a on: »Co ja mogę na to poradzić?«. Przerzucał ich jak rękawiczki. Tego było dużo za dużo. Opowiadał, jak w Nowym Jorku chodził do kin porno. A potem na zaplecze, »na ulgę«. »Nic innego nie miałeś do oglądania w całym Nowym Jorku?« - pytałam.

Jak było za okupacji? Tego nie wiem. Wiem tylko od niego samego, że jako 13-letni chłopak został zgwałcony w szalecie. Jak było, tak było, ale musiało mieć wpływ. W domu - same kobiety. Ojciec prawie nieobecny, miał ciągłe przygody miłosno-seksualne, choć właściwie miłosnymi nazwać je trudno" (Sobolewski, s. 186-187).

Sam Białoszewski pisał, że bliskość fizyczna to u niego dziedzina "przelotna". Nazywał to "przygodami" i pod koniec życia nie był wybredny.

"Do czterdziestego któregoś roku życia mogłem sobie wybierać, przebierać, co mnie - po czterdziestce, przy już niepewności - dziwiło. Utycie, rzednięcie włosów bardzo mnie zdetonowało. Zestarzenie się, raczej nagłe w wyglądzie, a nawet w samopoczuciu fizycznym, reumatyzmy, choroby. Zęby wypadły. Zanim wstawiłem sobie sztuczne, usta zniekształciły się, zwęziły. Mam jednak umiejętność przystosowywania się. Od razu obniżyłem swoje wymagania, i to bardzo" (Tajny dziennik, s. 774).

Gdy umarł, w jego portfelu leżało "obok legitymacji i recept, maleńkie zdjęcie pornograficzne, jak święty obrazek albo fotografia kogoś bliskiego" (Sobolewski, s. 266).

Kto zaś chciałby wiedzieć, ile można było znaleźć pornografii u Białoszewskiego jeszcze przed publikacją Tajnego dziennika, niech przeczyta naukowy, ale absolutnie bezpruderyjny artykuł Piotra Sobolczyka Hermetyczne pornografie Białoszewskiego ("Teksty Drugie" 2006, nr 6). Na zachętę fragment dogłębnej analizy wiersza hepyent (2) z tomu Mylne wzruszenia:

"Jeden z partnerów znajduje się w łazience, gdzie «się grzebie»; trzeba to słowo jednak zrozumieć, jak to u Białoszewskiego zresztą bywa, dwuznacznie - nie tylko «pospiesz się», ale «nie grzeb sobie (tak długo)». W odbycie oczywiście. «Pasta», o którą pada pytanie, to zapewne lubrykant, na przykład wazelina. W tym momencie wiersz perwersyjnie ześlizguje się..." (s. 177).

Dalej już musicie poczytać sobie sami.