EBENEZER ROJT

Robert Stiller o Stanisławie Lemie
albo straszna siła zawiści

Książeczka Roberta Stillera ma formę niby-dialogu ze zmarłym Stanisławem Lemem, z którym autor podobno przyjaźnił się przez ponad pół wieku, a teraz zapragnął przyjrzeć się bliżej jego twórczości [1].

Już po kilkunastu stronach okazuje się jednak, że z tą twórczością nie jest tak całkiem wspaniale. Na przykład on, Stiller, potrafiłby zdecydowanie lepiej napisać Solaris [2] oraz wiele innych książek swego przyjaciela, ponieważ u Lema postacie "zachowują się schematycznie" (s. 25), typowe są dla niego erupcje "nie najlepszego gustu" (s. 49), jak również "naiwność i poczciwość wręcz niewiarygodne" (s. 50). Z kolei jego zalety - "inwencja w neologizmach i tok epicki - często zawodzą" (s. 71), bo pisze niechlujnie: w jednej książce "kuriozów nie brakowało" (s. 84), inna znów okazała się tylko "szumem informacyjnym" (s. 54). Do tego wszystkiego twórca "nieporozumienia, jakim jest Cyberiada" (s. 31), zrzyna pomysły od innych (s. 35) i to tak nieudolnie, że pożyczka bywa wręcz "niezgrabna" (s. 53), a nawet robi - to już doprawdy dno! - "zwyczajne byki językowe" (s. 71).

"Dla mojej pedanterii trudne do pojęcia" (s. 63) - smuci się Stiller. Ale tym razem nawet ta rzekoma pedanteria nie uchroniła go od kilku zmyśleń i przeinaczeń.

Zaraz na początku powtarza starą plotkę o tym, jakoby Walt Disney dał się rzekomo przed śmiercią "zahibernować" w celu późniejszego ożywienia (s. 5) [3]. Nb. Stiller to w ogóle człowiek raczej łatwowierny: wierzy m.in. w nawiedzony dom "na rogu Wilczej i al. Ujazdowskich", gdzie podobno "straszy do dzisiaj" (s. 64). Wierzy też, że telepatia "stosowana była eksperymentalnie na sowieckich atomowych okrętach podwodnych jako środek komunikacji" (s. 117).

Wydaje mu się, że Stephen Hawking to "odkrywca czarnych dziur" (s. 33), co jest nonsensem, nawet jeśli zmienić niefortunne określenie "odkrywca". Wkład Hawkinga do teorii czarnych dziur nie ulega wątpliwości, ale możliwość istnienia takich obiektów udowodnili już w 1939 roku Oppenheimer ze Snyderem, gdy Hawkinga jeszcze nie było na świecie [4].

Myli książkę Koestlera Arrival and Departure ze znacznie słynniejszą Darkness at Noon. To ta druga wyszła po francusku pod tytułem Le Zéro et l'Infini (s. 81).

Zmyśla, jakoby "w Sowietach potępiano algebrę Boole'a" (s. 117) [5].

Zmyśla, jak to

za młodu, nim komuna zdjęła go z indeksu i przestano udawać, że Gombrowicz nie istnieje, pojechałem był do Radomia na dwudniową rozmowę o wszystkim, co tylko możliwe, z jego bratem. Dał mi wtedy metrykę urodzenia Gombrowicza, którą podarowałem Instytutowi Badań Literackich; a tam bodajże ją zgubiono (s. 99) [6].
I na koniec - szczyt wszystkiego! - zmyśla absurdalnie niskie nakłady polskich wydań Lema. Wprawdzie poprawnie podaje, że łączny nakład wszystkich wydań we wszystkich językach to "blisko 30 milionów" (s. 67), ale zaraz w tym samym akapicie porównuje popularność swojego przyjaciela do popularności... Courths-Mahlerowej, uważanej zazwyczaj za producentkę literackiej tandety dla mniej rozgarniętych niewiast. A potem jeszcze, nie bez kwaśnej Schadenfreude, dodaje: "Tak czy owak na całym świecie, a nie w kraju. Polskie wydania to niewielka część tej liczby". Jaka część? Z ostatniego zdania ("niewielka część") oraz z mętnych wyliczeń na stronie 90 ("łączne nakłady twoich książek w polskim oryginale sięgałyby paruset tysięcy") wynika, że nie może być mowy nawet o milionie. W rzeczywistości jest tego dobrze ponad pięć milionów [7].

Straszna potrafi być siła skrywanej przez całe życie zawiści [8].

[1] Robert Stiller, Lemie! po co umarłeś? Opowieść w reminiscencjach, Wydawnictwo vis-à-vis/Etiuda, Kraków 2006. Dalej w nawiasach okrągłych strony z tego wydania. W swojej późniejszej książce Stiller oświadczył, że książeczka o Lemie odbierana jest "przez większość czytelników jako nowatorska także ze względu na wynalezioną dla niej formę dialogu z umarłym; którą bezmyślnie i jadowicie opluskwiło paru niczego nie pojmujących analfabetów" (Robert Stiller, Żydowskie abecadło, Wydawnictwo vis-à-vis/Etiuda, Kraków 2011, s. 65). Ale niestety zaniedbał wyjaśnić, na czym polegało owo "wynajdywanie" pomysłu dawno już wynalezionego.

[2] Jeśli idzie o Solaris, to Stiller najochoczej pogłębiłby problemy kopulacyjne, przez Lema "zbyte frazesem", a przecież tak frapujące: "Czy przed kulminacją i w czasie on albo ona (mężczyzna czy kobieta, autentyk czy fantom) czują w sobie lub wyczuwają od wnętrza drugiego człowieka, czy może coś innego. Kto ma wytrysk, jaki, czym i w kogo?" (Lemie!..., s. 36-37).

[3] Jest to w dodatku plotka niedorzeczna, ponieważ w chwili śmierci Disneya w grudniu 1966 roku możliwości techniczne nie pozwalały na żadne sensowne fanaberie hibernacyjne. W rzeczywistości Disney nie skończył w lodzie, ale poniekąd wprost przeciwnie - w ogniu. Został mianowicie skremowany. Zob. Louise Krasniewicz, Walt Disney. A Biography, Greenwood Publishing Group 2010, s. 17-18. Trudno też uznać za prawdziwą hibernację zamrożenie ciała Jamesa Bedforda zmarłego w styczniu 1967, a więc zaledwie w miesiąc po Disneyu. W gruncie rzeczy była to tylko chucpa paru wydrwigroszy z ówczesnego "przemysłu krionicznego", albowiem pierwsze mieszaniny witryfikujące o jako tako potwierdzonej skuteczności zostały wynalezione dopiero w latach 90.

Nb. Jean Baudrillard również wierzył w plotkę o zamrożonym Disneyu i od razu - obyczajem francuskich filozofów ceniących bardziej l'esprit d'imagination niż fakty - wykoncypował sobie zgrabną paralelę. Pisząc o Disneylandzie, zaznaczył, że "ów głęboko zamrożony, dziecięcy i infantylny świat został wymyślony i stworzony przez człowieka, który sam został zahibernowany w kriogenicznej kapsule, przez Walta Disneya oczekującego na zmartwychwstanie w temperaturze 180° Celsjusza poniżej zera" (Jean Baudrillard, Symulakry i symulacja, przełożył Sławomir Królak, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2005, s. 19).

Jest to zresztą książka pełna najprzeróżniejszych modnych bzdur. Można w niej na przykład przeczytać, jakoby w odróżnieniu od węzła gordyjskiego wstęgi Möbiusa nie można było przeciąć (s. 26), że "telewizję należy pojmować na wzór DNA" (s. 44), że w 1975 roku dokonało się "zniesienie w Chinach pisma ideograficznego i ostateczne wprowadzenie alfabetu łacińskiego" (s. 50) i mnóstwo podobnych niedorzeczności). Niestety, jest to również książka dość znana. Zwłaszcza od kiedy Neo z Matrixa wyjął swoje hakerskie dyskietki spod okładki jej angielskiego przekladu.

[4] Zob. Igor Novikov, Black Holes and the Universe, Cambridge University Press 1995, s. 21: "The Oppenheimer-Snyder paper must be regarded as the rigorous prediction of the possibility of the generation of black holes". Samo określenie "czarna dziura" ukuł pod koniec lat sześćdziesiątych John Wheeler, ale np. w ZSRR czarne dziury nazywano przez jakiś czas kolapsarami i termin ten był używany także w Polsce.

Natomiast Oppenheimer i Snyder w swoim artykule nie wprowadzają żadnej nowej nazwy. Najpierw opisują kolaps gwiazdy o masie większej niż 0,7 masy Słońca, a potem dochodzą do wniosku, że w pewnym momencie taka gwiazda dla obserwatora zniknie. Jedynym "śladem" po niej będzie jej pole grawitacyjne. Zob. J. R. Oppenheimer, H. Snyder, On Continued Gravitational Contraction, "Physical Review", t. 56, 1939, s. 456: "The star thus tends to close itself off from any communication with a distant observer; only its gravitational field persists".

[5] Zob. np. Д. А. Владимиров, Булевы алгебры, Наука, Москва 1969; zwłaszcza przegląd literatury na stronach 308-313.

[6] Zbigniew Tyczyński podaje, że wpis metrykalny Mariana Witolda Gombrowicza nadal znajduje się w księdze parafialnej kościoła we wsi Wszechświęte (zob. Zbigniew Tyczyński, Gębą stąd. Przewodnik gombrowiczowski, Agencja JP 2004, s. 32-33). Oczywiście nie przeczę, że Stiller mógł na odczepnego dostać od brata Gombrowicza jakiś pierwszy lepszy odpis metryki, a z kolei w IBL-u ktoś na odczepnego ten odpis przyjął.

[7] Zob. Ryszard Kozik, Kto wyda dzieła Lema?, "Gazeta Wyborcza", 5 marca 2008. To rzecz jasna tylko liczba szacunkowa, bo w dzisiejszych czasach wydawcy zazwyczaj nie ujawniają wysokości nakładu. Niemniej niegdyś niektóre książki Lema (np. Katar, Fiasko, Pokój na Ziemi) już w pierwszym wydaniu ukazywały się w nakładzie 100 tysięcy egzemplarzy.

[8] Z drugiej strony, zgorzkniała starość zasługuje na współczucie. Robert Stiller pisze żółcią nie tylko o postaciach powszechnie znanych ("absurdalnie przeceniany [...] tandeciarz Stanley Kubrick"; s. 115), co w końcu dość banalne, ale nawet o własnych, nikomu nie znanych dzieciach ("Potem już środowiska przestępcze, szantaże, donosy na mnie do milicji itp. Oczywiście nie musieli się temu poddać, ale cóż? Gorszy materiał genetyczny. Od dziesiątków lat (a mają po pięćdziesiątce) nie wiem nawet, co się z nimi dzieje. I nie chcę wiedzieć"; s. 93). Dlatego na inne jego wybryki ("[Polacy] są obok Albańczyków najbardziej nieinteligentnym narodem Europy i reszty świata cywilizowanego"; s. 65) lepiej już spuścić zasłonę milczenia.

Nb. książeczka Stillera o Lemie to w istocie pamflet wymierzony zarówno w Polaków, jak i w samego Lema, który skądinąd zdecydowanie uważał się za Polaka ("Ale ja jestem Polakiem, więc póki się dało, zakładałem, że moim miejscem zamieszkania jest Polska"; cyt. za: Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, s. 417). To jednak psychologicznie zrozumiałe, że namiętny delator usiłuje potem zohydzić tych, których skrzywdził. Kto chciałby wiedzieć więcej o delatorstwie Stillera, niech przeczyta w DODATKACH: "Donos jako forma uczestnictwa w życiu literackim. Przypadek Roberta Stillera".