EBENEZER ROJT

Andrzej Leder o frekwencji wyborczej
albo problemy z legitymizacją

Andrzej Leder jest filozofem kultury oraz psychoterapeutą, czyli kimś w rodzaju współczesnego czarownika, mającego wgląd w rzeczy dla innych zakryte. Taki mniej więcej, jaki miał wszechwiedzący narrator w tradycyjnych powieściach, przenikając wzrokiem dachy i zaglądając w ludzkie głowy.

Widzi na przykład, że Polacy "są aktualnie w stanie wojny kulturowej" i przedstawia na to dowód ze "świątecznego stołu":

Wystarczy zobaczyć, co się dzieje w czasie uroczystości rodzinnych czy spotkań przy świątecznym stole. Nawet jeżeli [ludzie] nie do końca wiedzą, że to jest polityka, to dobrze wiedzą, że nie znoszą wuja Henryka. W wielu polskich rodzinach jest to bardzo wyraźne. Ludzie są po prostu bardzo skonfliktowani i często albo nie pozwalają sobie na jakiejkolwiek wymiany zdań na tematy polityczno-kulturowe albo dochodzi do kłótni, rozłamów, rozstań itd. Więc, wracając do początkowego pytania, wojna kulturowo-polityczna rzeczywiście trwa w polskich domach [1].

Jest to wizja nieskomplikowana, z pogranicza ludowej socjologii, ale wszystkie te stanowcze stwierdzenia: "wystarczy zobaczyć", "ludzie są [...] skonfliktowani" czy "wojna [...] rzeczywiście trwa", to tylko retoryka wszechwiedzącego narratora. Naprawdę bowiem nikt nie wie, jak się mają sprawy z konfliktami w "wielu polskich rodzinach", czy są one duże czy małe, rzadkie czy częste. Czy przebiegają w poprzek rodzin i prowadzą do ich rozpadu, czy, przeciwnie, skierowane są głównie na zewnątrz i jeszcze bardziej rodziny konsolidują. I niczego "zobaczyć" tutaj nie można. Można najwyżej na każdą anegdotę o konfliktowym "wuju Henryku", odpowiedzieć anegdotą o rodzinie, która wzajemnie się umacnia i otorbia przeciwko "tamtym".

Rzecz jasna, nie chodzi o to, by tę wizję wojenną zastąpić pogodnym borejkizmem z powieści Małgorzaty Musierowicz. Wystarczy pamiętać, że wszystkim takim wizjom znacznie bliżej jest do literatury niż do wiedzy. Podobnie jak kolejnemu wglądowi Andrzeja Ledera w dusze Polaków z wywiadu dla "Gazety Wyborczej" zatytułowanego Naiwni z lenistwa:

Tak naprawdę spora część Polaków uważa, że wspólnota polityczna to nie jest to, o co chodzi. Ich zdaniem wspólnota ma być plemienna, etniczna, narodowa czy religijna. Nie ma dla nich mowy o wspólnocie, w której mieszczą się różne grupy, tylko chodzi im o to, żeby istniała jedna grupa dominująca, która ma prawo inne oceniać i wykluczać [2].
"Jaki ma Pan na to dowód" - pyta nieco naiwnie prowadzący wywiad Marek Górlikowski. "A pan potrzebuje dowodów?!" - dziwi się czarownik i zaraz taki dowód od ręki zmyśla:
Ale dobrze - słaba legitymizacja polskiej wspólnoty politycznej. Przecież stale około 50 proc. ludzi w ogóle nie uczestniczy w wyborach, to znaczy, że tak naprawdę nie legitymizuje polskiego parlamentaryzmu.
Wprawdzie słaba legitymizacja polskiej wspólnoty politycznej to słaby dowód na tezę, jakoby "spora część Polaków" uważała, że "wspólnota ma być plemienna, etniczna, narodowa czy religijna", bo przecież nawet w ramach procedur demokratycznych można by takie etniczno-religijne pragnienia trochę ukoić głosując murem na partie narodowe czy katolickie. Niemniej wszystko to jeszcze dałoby się od biedy przełknąć. Teza została sformułowana z bezpieczną nieokreślonością, bo "spora część" to może być i 3/4, i 1/6. No i w końcu jest faktem, że istotnie w Polsce "stale około 50 proc. ludzi w ogóle nie uczestniczy w wyborach". Ta liczba akurat z grubsza się zgadza.

Ale rozmówca czarownika drąży dalej: "Chyba nie odbiegamy od innych krajów". I tu już czarownik zapomniał o zawodowej ostrożności i pozwolił, by wypsnęło mu się kilka kolejnych liczb:

Bardzo odbiegamy. W tzw. starych demokracjach partycypacja wynosi mniej więcej 80 proc. głosujących. Zgoda, że wszędzie wspólnoty polityczne przeżywają kryzysy, mają kłopoty z partycypacją, tyle że we Francji mówi się o problemach, gdy w wyborach uczestniczy tylko ponad 70 proc. - to w porównaniu z Polską ogromna różnica.
Są to niepoprawne fantazje. W dodatku w kwestii, w której dane aż wstyd opatrywać przypisami, bo do ich ustalenia w zupełności wystarczy Wikipedia. Oczywiście, już porównywalność tych danych można uznać za sprawę znacznie bardziej złożoną i na przykład subtelnie dowodzić, że frekwencja w granicach 35-40% w amerykańskich wyborach do Izby Reprezentantów [3], to coś zupełnie innego niż 50% w wyborach do polskiego sejmu. Można też wskazywać, że gdzieś niższą frekwencję w wyborach parlamentarnych równoważy wyższa frekwencja w wyborach prezydenckich lub lokalnych. Etc., etc, etc. Prof. Leder o tych trudnościach jednak w ogóle nie wspomina, więc nie będę go tutaj wyręczał i zgadywał, co mógłby na ten temat powiedzieć.

Natomiast jeśli chodzi o liczby tak niefrasobliwie przezeń rzucone, różnica między "starymi demokracjami" ("mniej więcej 80 proc. głosujących") a Polską ("około 50 proc.") nie wynosi 30 punktów procentowych, lecz znacznie mniej!

Nawet u zdyscyplinowanych Niemców frekwencja w wyborach federalnych w XXI wieku nigdy nie przekroczyła 80% i ustabilizowała się obecnie w okolicach 70% [4]. W starej brytyjskiej demokracji frekwencja w general election od 1955 roku nie przekracza 80%, a w XXI wieku nigdy nie dobiła nawet do 70% [5]. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja we Francji, w tym emblematycznym kraju "wspólnoty politycznej", od którego wedle Andrzeja Ledera tak "bardzo odbiegamy".

"We Francji mówi się o problemach, gdy w wyborach uczestniczy tylko ponad 70 proc"? Czyżby? W takim razie legitymizację francuskiego parlamentu trzeba by chyba już od ćwierć wieku uważać za chronicznie i beznadziejnie problematyczną, bo od roku 1988 frekwencja w wyborach parlamentarnych wynosiła zawsze poniżej 70%. W ostatnich wyborach w roku 2012 osiągnęła zaś zaledwie 57,23% [6]. I to ma być ta przepaść dzieląca słodką Francję od plemiennej Polski, w której ponad rok temu poszło do urn prawie 51% obywateli? Nie trzydzieści punktów procentowych, ale sześć! Tak naprawdę wygląda dzisiaj ta "ogromna różnica".

W dodatku w zachodnich "starych demokracjach" kłopoty z partycypacją to przeważnie znaczący i systematyczny zjazd w dół, zwłaszcza w porównaniu z okresem sprzed roku 1989. Owszem, tamte demokracje są nadal wyżej, bo zjeżdżają z wysokiej i usypanej w ciągu wielu pokoleń góry. I gdy tam po wojnie do tej góry jeszcze dosypywano, u nas "wspólnotę polityczną" niwelowała odgórna urawniłowka. Najpierw brutalna, potem już tylko rytualna i kto wie, czy nie gorsza, bo utrwalająca przeświadczenie, że polityka przy urnie zawsze będzie tylko dekoracją. A takie przepowiednie lubią potem spełniać się same.

Mimo to dynamika zmian wygląda u nas nieco bardziej optymistycznie. Przypomnę, że w pierwszych wolnych wyborach w 1991 roku frekwencja wyniosła skromne 43,20%, potem raptownie wzrosła (52,13% w roku 1993), po czym rozpoczął się powolny spadek i wyglądało na to, że ustabilizuje się w okolicach 40%, a może nawet niżej (1997 - 47,93%; 2001 - 46,29%; 2005 - 40,57%). Potem jednak przyszedł niespodziewany skok i odtąd za każdym razem frekwencja była wyższa niż w latach 1997-2005 (2007 - 53,88%; 2011 - 48,92%; 2015 - 50,92%) [7]. Tak więc również obecny parlament dysponuje mocniejszą legitymizacją społeczną niż parlamenty, które towarzyszyły naszemu wejściu do NATO czy Unii Europejskiej. A przecież wtedy na ich marne umocowanie we "wspólnocie politycznej" jakoś nie narzekano.

O tym wszystkim Andrzej Leder nawet nie napomknął, co trudno mieć mu za złe, skoro wywiad wymaga odpowiedzi zwięzłych, szkicowanych kilkoma kreskami. Gorzej, że i te kreski czasem stawiał kulawo, bo nie chciało mu się wcześniej sprawdzić kilku podstawowych liczb.

Jednak dzięki temu jego diagnozy zyskały na prostocie, a dramatyzowanie z taką przesadą kwestii legitymizacyjnych uwiarygodniało, być może mimowolnie, kursujący tu i ówdzie frazes, jakoby legitymizacja obecnego rządu była szczególnie słaba. Czytelnicy "Gazety Wyborczej" zapewne przyjęli tę psychoterapię z wdzięcznością.

Jak widać, również lenistwo może stać się formą deklaracji politycznej.

[1] Andrzej Leder: PiS może rządzić przez 8 lub 30 lat, ale na pewno będzie to długi okres. Z Andrzejem Lederem rozmawia Grzegorz Wysocki, opinie.wp.pl, 21 listopada 2016.

[2] Naiwni z lenistwa. Z prof. Andrzejem Lederem rozmawia Marek Górlikowski, "Gazeta Wyborcza", 24-26 grudnia 2016, s. 8.

[3] 2010 - 40,9%; 2014 - 36,4%. Za Wikipedią. Strony: United States House of Representatives elections, 2010, United States House of Representatives elections, 2014.

[4] 2002 - 79,1%; 2005 - 77,7%; 2009 - 70,8%; 2013 - 71,5%. Za Wikipedią. Strony: Bundestagswahl 2002, Bundestagswahl 2005, Bundestagswahl 2009, Bundestagswahl 2013.

[5] 2001 - 59,4%; 2005 - 61,4%; 2010 - 65,1%; 2015 - 66,1%. Za Wikipedią. Strona List of United Kingdom general elections.

[Dopisek] W 2017 roku, mimo wielkiej politycznej aktywizacji społeczeństwa związanej z Brexitem, frekwencja wciąż poniżej 70 procent - 68,7% (źródło jak wyżej).

[6] 1988 - 65,7%; 1993 - 68,9%; 1997 - 67,9%; 2002 - 64,4%; 2007 - 60,4%; 2012 - 57,2%. Za Wikipedią. Strona Élections législatives en France.

[Dopisek] W pół roku później Francuzi całkowicie zignorowali fantazje profesora Ledera i w wyborach parlamentarnych 2017 frekwencja wyniosła już tylko 48,71% (źródło jak wyżej). A więc mniej niż w Polsce!

[Kolejny dopisek] Tymczasem dwa lata później, w roku 2019, w Polsce frekwencja dopisała - 61,74%. To 13 punktów procentowych więcej niż we Francji!

[Dopisek z kronikarskiego obowiązku] Roziew między wizjami czarownika a rzeczywistością systematycznie się powiększa. We Francji w roku 2022 frekwencja w wyborach parlamentarnych wyniosła 47,5%, podczas gdy w Polsce w roku 2023 - 74,38%. Prawie 27 punktów procentowych więcej! A jeśli wziąć jeszcze pod uwagę wynik tych wyborów, łatwo wywróżyć, że teraz o "słabej legitymizacji polskiej wspólnoty politycznej" żaden czarownik nawet się nie zająknie. Na takie czary nie ma już bowiem koniunktury.

[7] Za Wikipedią. Strona Frekwencja wyborcza.