EBENEZER ROJT

Jacek Hugo-Bader radzi czytać książkę telefoniczną
albo polska szkoła reportażu

Więc nie ma nawet co gadać o obiektywnym reportażu. Jeśli potrzebujesz czegoś takiego, zabierz się do lektury książki telefonicznej
- radzi Jacek Hugo-Bader na stronie 310 swojej książki Skucha [1], bo właśnie wyznał - na pięć stron przed końcem! - że jednej z bohaterek tej książki wcale nie było. "Wymyślam ją sobie, a w zasadzie lepię z trzech prawdziwych postaci" - dodaje. Ale dwa akapity niżej pisze z kolei tak:
Bo reporter tym się różni od autora powieści, że nie wymyśla ani nie zmyśla, ale kombinuje zaobserwowane, a najczęściej usłyszane historie, fakty i postaci, bo nie wszystko przecież można znać z autopsji (s. 309-310).
Trochę to skomplikowane. Raz wymyśla, raz nie wymyśla, tylko kombinuje. A czym kombinowanie różni się od zmyślania? Grecka Chimera to też w zasadzie tylko zlepek z kawałków trzech prawdziwych zwierząt: lwa, kozy i węża. Może to więc przesada twierdzić, że została zmyślona, skoro ktoś jedynie skombinował zaobserwowane? Tak czy owak warto zapamiętać, że polski reportaż korzysta już bez zażenowania z techniki mitów greckich.

Zresztą Hugo-Bader przymierzał się do udawania Greka wcześniej. Ponieważ życie rzeczywiście nie jest książką telefoniczną, doszedł, jak się zdaje, do wniosku, że tutaj można wykręcić każdy numer. Dlatego plagiat, na którym go przyłapano, to w jego wersji "zła karma" [2], a oszustwo to po prostu marketing, drobiazg [3].

I tak właśnie wygląda w praktyce dziennikarstwo gonzo, wedle specjalistów charakteryzujące się "skrajnym subiektywizmem, luźnym podejściem do faktów i językową hiperbolą" [4]. Dla każdego powinno więc być oczywiste, że nie jest to gatunek dla osób pozbawionych daru łobuzerskiej bezczelności. Uczciwi ludzie, którzy nie mogą wytrzymać bez kombinowania, jednak piszą powieści.

Z tym że Jacek Hugo-Bader jeszcze jakoś tam się stara, jeszcze - jak to mówią prawnicy - mataczy, by zachować przynajmniej pozory prawdy, podczas gdy inni zmyślają już tak niechlujnie, że aż żałość bierze. Ktoś na przykład wymyśla dramatyczną historię rodzinną z optymistycznym finałem, której bohaterka na początku pandemii ma czternaście lat, "manifestuje dojrzewanie" oraz samookalecza się z pandemicznej frustracji. A w finale - czyli góra cztery lata później - studiuje chemię, gdzie przeniosła się po roku studiowania ekonomii, i jest szczęśliwą lesbijką [5].

A może po prostu nigdy nie było innego reportażu niż ten "z luźnym podejściem do faktów". Kto ma naturalne zadatki na szalonego reportera - a przypomnę tu raz jeszcze wyznanie Mariusza Szczygła, że są to zadatki takie same, jakie są potrzebne w fachu oszusta matrymonialnego [6] - prędzej czy później dowie się, jak wyglądały początki kariery ojca reportażu, Egona Erwina Kischa.

- Dzięki Bogu, że pan nareszcie przyszedł - przywitał mnie nocny redaktor już na schodach. Zarezerwowałem dla pana półtorej szpalty. [...] Półtorej szpalty - to było sto pięćdziesiąt wierszy! Nie miałem nawet jednego. Ale przecież jeden miałem: tytuł! "Pożar Schittkauerowskich młynów". Ten tkwił mocno. Pod nim ziała pustka... głęboka na sto pięćdziesiąt wierszy. [...] Ssałem ołówek. Wyssałem z niego, że miejski dom noclegowy znajduje się w pobliżu Schittkauerowskich młynów [7].
Dalej już poszło gładko. Kisch zmyślił malownicze zbiegowisko bezdomnych, które rzekomo widział wokół pogorzeliska i różne perypetie z tym związane. Podobno spodobało się to znacznie bardziej niż "ciekawe, ale nudne" szczegóły opisane przez innych reporterów. Co Kisch odnotowuje z nieukrywaną dumą, aczkolwiek na końcu dla przyzwoitości dodaje, że, prawda, reporter jednak powinien pisać prawdę, a taki, "który kłamie, jest wykończony". Choć przecież jego historia dowodzi czegoś wprost przeciwnego: on sam nie tylko nie został wykończony, lecz odniósł wielki sukces.

Zapamiętał tę przygodę Kischa również Ryszard Kapuściński, cesarz polskiego reportażu. Tyle że ze znamiennym omsknięciem pamięci. Freudyści nazwaliby je oczywiście freudowskim, to znaczy takim, kiedy ktoś niechcący zdradza się z tym, co pragnąłby wyprzeć. Otóż Kapuściński jakoś tak zapomniał o tym, co w tej przygodzie najważniejsze - że Kisch, jego mistrz, historię z bezdomnymi od początku do końca zmyślił, wyssał ze swojego ołówka.

Mistrz reportażu Egon Erwin Kisch został wysłany przez swoją redakcję, żeby opisać pożar młyna w Pradze. Zobaczył, że dookoła pogorzeliska jest już mnóstwo dziennikarzy. Pomyślał, że już właściwie nic nowego nie jest w stanie dodać do tego, co napiszą. Zaczął więc pisać o żebrakach, których napotkał wokół pogorzeliska. Opisał ich twarze, ich świat - oni mieszkali w spalonym młynie, który właśnie uległ zniszczeniu. Powstał fascynujący reportaż, a Egon Kisch został reporterem [8].
Został reporterem, czyli przyjął posadę w firmie "kłamstwa, żelaza i papieru" [9]. Czasem wiążącą się jeszcze z dodatkowymi obowiązkami, bo taki wścibski i bezczelny reporter to przecież także naturalny kandydat na współpracownika tajnych służb, a w ostateczności na podwykonawcę w dziale propagandy politycznej [10]. Życiorysy Kischa i Kapuścińskiego są tutaj wymowniejsze niż ich najlepiej wymyślone reportaże.

Wracając zaś do Jacka Hugo-Badera i jego Skuchy, to pointę tej książki, opowiadającej o losach ludzi z warszawskiej podziemnej "Solidarności", jeden z jej głównych bohaterów ujął następująco:

- To jest środowisko, w którym mnóstwo wartościowych ludzi oddało najpiękniejsze lata życia dla wielkiej sprawy, a teraz się okazuje, że na czele byli, kurwa, transseksualistka, współpracownik bezpieki i złodziej.

Ten gorzki rachunek ma tylko trzy, a nie cztery składniki, bo "kurwa" jest ozdobnikiem zdania, więc od razu jest jasne, że to słowa Maćka Zalewskiego (s. 312).

Maciej Zalewski to ten wymieniony na końcu złodziej, współpracownik bezpieki to Michał Boni, a transseksualistka to Marek Hołuszko. W konspiracji pseudonim "Hardy", ale w III RP odznaczenia za tę hardość odbierał już jako Ewa Hołuszko.

Hugo-Bader wprawdzie zaznacza, że Maciek "brnie w sarkazmie", niemniej takie właśnie są fakty. I choćby nawet zatańczyły kankana, dalej będzie prawdą, że Zalewski w wolnej Polsce siedział, Boni okazał się donosicielem, a Hołuszko w pięćdziesiątym roku życia przeszedł coś, co czasem nieco oksymoronicznie nazywa się korektą płci.

Dla reportera mającego luźne podejście do faktów nie jest to jednak wielkie wyzwanie. Może przecież tak pokombinować z ociepleniem wizerunków swoich bohaterów, by wzbudzić do nich współczucie albo nawet sympatię. Że oni też wartościowi, też oddali najpiękniejsze lata, ale też - jak wielu innych - pokiereszowani komuną i transformacją, i też, jak wielu innych, czasem mieli w życiu pod górkę. Co tę Maćkową pointę unieważni i sprowadzi właśnie do sarkazmu.

Ocieplani bohaterowie powinni rzecz jasna zachowywać się jak starzy kumple, z którymi można pogadać swobodnie, szczerze, od serca - i stąd właśnie w ich pogaduchach z Hugo-Baderem kurwy jako ozdobniki zdania. Kilkadziesiąt razy ta kurwa nic, tylko ozdabia. Jednak zachowując przy tym miarę, by nie wyglądało, że to jacyś menele kłócą się o niedopitą butelkę, ale i soczyście ozdabia, ze smakiem, by z kolei nie przypominało to wszystko kurtuazyjnych rozmówek dziadersów na Wigilii w domu seniora.

Prócz kurwy-ozdobnika jest tam także gówno w różnych przypadkach. Tak rzucają tym gównem, że aż na stronie 211 w zdaniu "Pół roku spędza w szpitalach, głównie w Kolejowym" zecer z rozpędu dał "gównie w Kolejowym".

No dobrze, ale po co ocieplać transseksualistkę? Podziemny życiorys bez zarzutu, a reszta to według samej zainteresowanej osoby "biologiczny defekt człowieka - jeden urodził się z niewładną kończyną, drugi garbaty, a ja z mózgiem kobiety, a ciałem mężczyzny" [11].

Czego by nie sądzić o trafności tej diagnozy (bo z kolei inni powiadają, że nikt nie rodzi się kobietą, a płeć mózgu to pop-psychologiczna bzdura), chodzi w sumie o jakiś niezawiniony defekt, więc jak tu człowieka winić za rzeczy niezawinione. Wypada jedynie współczuć.

Okazuje się jednak, że i z defektem można nielicho narozrabiać: mieć niewładną rękę, ale kopnąć kogoś zdrową nogą. Od zawsze czuć się kobietą, kimś, kogo "mowa wewnętrzna była tylko żeńska", a jednocześnie jakoś tak po drodze zepsuć życie trzem innym zwyczajnym kobietom i zwyczajnie - nie za pomocą sterylnego in vitro - jakoś tak spłodzić trójkę dzieci (s. 175 i 277).

W pierwszej wersji tej opowieści [12] - bo w Skusze jest to już reportaż "z recyklingu" - Hugo-Bader wymyślił, że Marek i Ewa Hołuszko będą gadać sami ze sobą. Raz Marek coś powspomina jako on, a raz Ewa jako ona - czyli mniej więcej tak, jak ludzie wyobrażają sobie (niesłusznie) typowego schizofrenika. "To nie był dobry pomysł, że gadali sami ze sobą jak psychole" - przyznaje poniewczasie (s. 278). Faktycznie, psychol jako przywódca konspiratorów nie brzmi dobrze. Generał Kiszczak jeszcze mógłby zacząć się turlać w grobie ze śmiechu.

Toteż w wersji recyklingowanej najważniejsze staje się cierpienie: walka z rakiem (każda część opowieści o Hołuszce ma nadtytuł "Chemia"), z miejscowymi bandziorkami ("Zaczepiają, wyzywają, okradają, a policja wszystko umarza", s. 72) oraz rozwalone życie osobiste ("Wiem, że wszyscy się ode mnie odwrócą. I odwracają się. Przyjaciele, rodzeństwo, synowie", s. 175). Czyli można uznać, że winy zostały tym cierpieniem odkupione. No i osoby tego dialogu są już teraz inne: zamiast dwóch psycholi - polski szalony reporter i jego ofiara.

I wyobraźcie sobie, że po tej zmianie koncepcji, po tych wszystkich recyklingowych poprawkach, po rozmaitych dopiskach i ciachnięciach [13], jest to dalej równie wiarygodny wyrób polskiej szkoły reportażu. W każdym razie dla tych, którzy w tę wiarygodność gotowi są wierzyć nieugięcie - a reszta niech sobie znajdzie do czytania jakąś książkę telefoniczną.

Teraz Michał Boni. Ocieplanie kapusia Boniego zaczyna się od starego chwytu: może i donosił, ale nikomu nie zaszkodził. W związku z czym jego teczka była tak marna, że esbecja nie chciała jej nawet na pamiątkę i w 1990 roku "zostaje spalona" (s. 123). Poza tym (tu Hugo-Bader dodaje własne świadectwo):

co to z Michała byłby za agent, jak my od pierwszej wpadki Maćka Zalewskiego na początku wojny, czyli od czasu objęcia nieformalnego przywództwa przez Michała, nie mieliśmy żadnej większej wsypy (s. 164).
Tyle że jest to świadectwo do bani, bo w tej sytuacji brak wsypy może równie dobrze oznaczać, że tajne służby nie musiały wykonywać żadnych gwałtownych ruchów (do których wcale nie tęsknią bez palącej potrzeby), skoro miały w środku swojego człowieka. Co innego, gdyby ktoś tam nagle wpadł na pomysł, żeby zamiast gazetek robić koktajle Mołotowa.

Więc teczka marna, a mimo to Boni do tego nieszkodliwego kapowania nie tylko się nie przyznaje ("Zwyczajnie nie mam odwagi", s. 164), ale jeszcze zapiera się w żywe oczy, gdy w 1992 roku trafi na listę agentów. Dopiero kilkanaście lat później, gdy ma iść w ministry, zbierze się na odwagę i wyzna wszystko premierowi Tuskowi "uczciwie jak na spowiedzi" (s. 165). A potem, upokorzony, powtórzy to z płaczem w telewizorze. Jednak premier Tusk ostatecznie i tak go wtedy na ministra nie weźmie i Boni zostanie z tą swoją spowiedzią jak Himilsbach z angielskim.

I jak tu teraz ocieplić takiego załganego kapusia?

Po pierwsze, może i donosił, ale w pogaduchach od serca wychodzi, że od małego miał bardzo, ale to bardzo pod górkę. Matka chora psychicznie, a do tego ojciec tęgi alkoholik. Więc wstyd przed kolegami w szkole, niskie poczucie własnej wartości i w ogóle cały bukiet symptomów DDA, Dorosłego Dziecka Alkoholika. Nic dziwnego, że potem w życiu zwyczajnie nie ma odwagi, a jak ktoś na niego nakrzyczy, to podpisze, co każą.

Po drugie, może i donosił, ale to dobry fachowiec, więc chyba już odkupił ten swój malusieńki grzeszek wielką wytężoną pracą w służbie narodu.

Do tego jestem bardzo dobrym administratorem na kryzysy, świetnym szefem grupy strategicznej, najlepszym w regionie ministrem od cyfryzacji. To brzmi jak chwalenie, ale to jest prawda! (s. 299).
Cytując tak na wiarę tę słodką autolaurkę miał jednak Hugo-Bader pecha. Jego macierzysta "Gazeta Wyborcza" jeszcze rok po wydaniu Skuchy grzmiała alarmistycznie, że w cyfryzacji jesteśmy w ogonie Unii Europejskiej [14].

Wreszcie po trzecie, może i Boni donosił, ale to po prostu dobry człowiek. Zdarzają mu się chwile metafizycznej zadumy. Chyba z każdą z trzech żon chodził do kościoła, a jak mu źle, to wyciąga z kieszeni różaniec ("Zawsze go mam przy sobie", s. 48). I nawet nieproszony lubi spełniać cudze marzenia.

Tylko jak Michał Boni jedzie do Francji, to się wygadałem, że marzę o płycie Joaquina Rodriga Concierto de Aranjuez, ale w wykonaniu Filharmoników Londyńskich pod batutą Neville'a Marrinera i z Pepo Romero jako solistą na gitarze. Bo dużo słucham muzyki. Jakiś jazz, czasem Vangelis, Led Zeppelin, a potem coś symfonicznego... A o tym koncercie to tak tylko sobie wspominam, o nic nie proszę, ale Michał zapamiętuje i przywozi. I nie chce pieniędzy. A to osiem dolarów.

- Kupa forsy wtedy (s. 133).

No ale tu już Hugo-Bader przeholował z fantazją. Nie, nie z tymi ośmioma dolarami, bo wtedy, w latach 80., to rzeczywiście był w Polsce kawał grosza, choć też nie jakiś astronomiczny. Jednak nawet początkujący meloman powinien wiedzieć, że nie Pepo Romero, ale Pepe, i że Michał nie znalazłby w żadnym katalogu nagrania Neville'a Marrinera z Filharmonikami Londyńskimi (czyli London Philharmonic Orchestra), bo Marriner dyrygował orkiestrą Academy of St. Martin in the Fields.

I jeszcze - najważniejsze! - w tamtym czasie polski bezdewizowy meloman z pewnością by się wywiedział, że akurat to nagranie Concierto de Aranjuez, dokładnie to - z Romero i Marrinerem, wydał na licencji Philipsa węgierski Hungaroton, więc zamiast zawracać głowę koledze, zbajerowałby sprzedawczynię w Węgierskim Instytucie Kultury przy ulicy Marszałkowskiej 80 i miałby ten wymarzony winyl za mniej niż dolara.

A Maciej Zalewski, trzeci z tej niby to podszytej sarkazmem listy, siedział za niewinność. Bo sądziła go - to już jakby Hugo-Bader mówi - "taka siksa", która najzupełniej bezpodstawnie uwierzyła, że Maciek, ten niewinny Maciek, przyjął w 1991 roku w związku z pełnieniem funkcji publicznej korzyść majątkową w wysokości miliona i siedmiuset tysięcy dolarów. Himalaje forsy wtedy. Michał Boni mógłby za nie kupić koledze kilka sklepów z płytami i jeszcze bez problemu starczyłoby na wielkie wypasione mieszkanie z osobną salą odsłuchową dla audiofila.

Ale znów (jak przy opowieści o Hołuszce) nie można mieć pewności, kto to mówi, co mówi i czy w ogóle ktoś coś mówi, bo są to dialogi wymyślone, wyssane z ołówka. Polska szkoła reportażu w całej krasie! A skąd wiem, że wymyślone? A choćby stąd, że gdy Zalewski opowiada o swym bujnym młodzieńczym życiu towarzyskim i pijaństwach w knajpie o nazwie Kamieniołomy, Hugo-Bader z miejsca ze zrozumieniem wtrąca:

- Jasne. W latach sześćdziesiątych w Kamieniołomach bryluje Hłasko, bywa Komeda, przed swoim polskim koncertem imprezują Rolling Stonesi (s. 69).
Tylko że Hłasko jest od 1958 roku na Zachodzie i nigdy już do Polski nie wróci. I trudno uwierzyć, że gdyby coś takiego naprawdę padło w rozmowie, Maciej Zalewski, niegdyś pracownik naukowy na polonistyce, puściłby ten idiotyzm mimo uszu. Który to idiotyzm Jacek Hugo-Bader z łobuzerską bezczelnością przepisał pewnie stąd podczas kombinowania tego i owego za pomocą techniki mitów greckich [15].

Niemniej trzeba przyznać, że Zalewskiego ociepla tak, jakby go posadził na gorącym kaloryferze w środku mroźnej zimy, bo ociepla go Kaczyńskimi. I jest to, myślę, jedno z tych zdań, dla których Agora dołożyła się do wydania tej książki. Otóż w trakcie przyjacielskich pogaduch Zalewski podobno zwierza się tak od serca Hugo-Baderowi, że gdy za tę niewinność poszedł w końcu siedzieć, Kaczyńscy umyli ręce:

- Nie walczyli o mnie, bo to najbardziej makiaweliczne, a więc bezwzględne i fascynujące postaci naszego dwudziestopięciolecia, jakie znam - kończy myśl Maciek (s. 290).
Czy człowiek, którego makiaweliczni Kaczyńscy spuścili bezwzględnie na drzewo, może nie budzić sympatii? Choć z drugiej strony nie było to z pewnością drzewo iglaste. Toteż gdy niewinny Maciej Zalewski wyjdzie w 2006 roku warunkowo na wolność po piętnastu miesiącach odsiadki (mniej niż miesiąc za każde sto tysięcy dolarów):
Kurator sądowy zapisze, że podopieczny wrócił z więzienia do 170-metrowego dwupoziomowego mieszkania o wysokim standardzie i pokaźnej bibliotece. [...] Kilka tygodni po opuszczeniu Białołęki obejmuje stanowisko konsultanta do spraw rozwoju w PKO Inwestycje. [...] Warunki są przyzwoite - umowa na czas nieokreślony, trzy czwarte etatu i 12,5 tysiąca złotych pensji [16].
Jak tam było, tak tam było. Tyle że o tym, jak było, akurat od Jacka Hugo-Badera na pewno się nie dowiecie, bo on przecież nie układa książki telefonicznej. I w dodatku tak się zmęczył tym udawaniem Greka i kombinowaniem, że dla odmiany zapragnął poudawać Murzyna-telepatę. Ale to już inna, jeszcze żałośniejsza historia [17].
[1] Jacek Hugo-Bader, Skucha, Agora i Wydawnictwo Czarne, Warszawa 2016. Dalej numery stron z tego wydania w nawiasach okrągłych.

[2] W 2014 roku Bartek Dobroch i Przemysław Wilczyński oskarżyli Jacka Hugo-Badera o plagiat i przedstawili na dowód ekspertyzę prawną (Bartek Dobroch i Przemysław Wilczyński, Plagiat na Broad Peak?, "Tygodnik Powszechny" nr 26, 29 czerwca 2014). Hugo-Bader za plagiat przeprosił, ale jednocześnie wymyślił sobie, że to nie plagiat, tylko może nonszalancja albo niechlujstwo. "Może poniosła mnie materia?" - dodał tajemniczo. A zaraz potem obraził się na cały świat: "Cholerny świat! Dlaczego zrobiłem coś tak niechlujnego? Może przez emocje, złą karmę, klątwę wiszącą nad moją książką od dnia, gdy ją wymyśliłem". Więcej o przygodach Hugo-Badera z bezlitosną karmą można przeczytać tutaj i tutaj.

[3] Żeby wkręcić się na wyprawę w góry, tę właśnie, którą później tak niechlujnie opisał, Hugo-Bader wysłał do jej organizatora list, w którym trochę o sobie nakłamał. Uważa jednak, że to nic takiego, "detale", "duperele", a cel był zbożny, bo "marketingowy". Powołuje się przy tym, jak niemal wszyscy adepci polskiej szkoły reportażu, na Ryszarda Kapuścińskiego, który podobno powiedział, że ważna jest istota sprawy, a nie szczegóły (Wykonuję taki zawód. Z Jackiem Hugo-Baderem rozmawia Adrian Stachowski, dwutygodnik.com, nr 135, czerwiec 2014.

Kto chciałby wiedzieć, jak sam Kapuściński podchodził do istoty sprawy, zmyślając bezwstydnie już nie tylko detale i duperele, niech przeczyta w OSOBACH: "Ryszard Kapuściński o czarach w Afryce albo jak czarował czarodziej reportażu".

[4] Izabella Adamczewska, Gonzo journalism, "Zagadnienia Rodzajów Literackich" 2014, tom LVII, zeszyt 1, s. 341. Nie jest to z mojej strony żadna złośliwość. Na stronie 343 Adamczewska expressis verbis podaje: "W Polsce cech stylu gonzo można dopatrywać się w książkach reporterskich Jacka Hugo-Badera". A o tym, że Hugo-Bader wyrobił sobie nazwisko osławionym reportażem Mezalians w "Gazecie Wyborczej", będącym w istocie akcesem do gier tajnych służb, informuje nawet Wikipedia.

[5] Inna sprawa to postać matki, która zrazu tego samookaleczania się w ogóle nie zauważa, póki przypadkowo nie natknie się w szufladzie biurka córki na "kilkanaście cyrkli" (!) i zeszyt z myślami samobójczymi. Owszem, "złamała wtedy zasadę poufności", niemniej ostatecznie staje się pozytywnym wzorem matczynej troski. Z córką szczerze rozmawia ("Obie płakałyśmy") oraz załatwia jej zdalne sesje u psychologa i psychiatry, po których czternastolatka dostaje właśnie takiego szwungu, że w ciągu czterech lat zdaje maturę, studiuje przez rok ekonomię, przenosi się na chemię i jeszcze wyprowadza z domu, by zamieszkać z koleżanką. A potem - mówi ta reportażowa matka - córka wysłała "e-maila, w którym przyznała, że jest lesbijką. Opisała też swój kryzys wiary i plany apostazji. [...] Zadzwoniłam do niej i powiedziałam, że akceptuję ją taką, jaka jest" (Elżbieta Turlej, Sekrety naszych dzieci, "Newsweek" 2024, nr 23, cytaty ze stron 40 i 41). Jak więc sami widzicie, wszystko bardzo dobrze się skończyło, a w każdym razie tak, jak powinna się skończyć optymistyczna historia wydrukowana w tęczowym "Newsweeku".

[6] Po raz pierwszy przypomniałem je w przypisie do notki o Kapuścińskim. A oto i ono:

"Szczerze mówiąc, wcześnie odkryłem, że najbardziej predestynowany jestem do dwóch zajęć: oszusta matrymonialnego lub reportera" (Mariusz Szczygieł, Fakty muszą zatańczyć, Dowody na Istnienie, Warszawa 2022, s. 19).

Nb. już sam tytuł tej książki skłania do zadumy. Taniec z faktami? Wprawdzie moim zdaniem fakty powinny spokojnie stać tak, jak stoją, ale nakłady książek Mariusza Szczygła dowodzą, że to on jest zawodowcem od sprzedawania faktów, więc nie będę się wymądrzał.

[7] Egon Erwin Kisch, Jarmark sensacji, przekład z niemieckiego Stanisława Wygodzkiego, Wydawnictwo "Prasa Wojskowa", Warszawa 1949, s. 127-128; rozdział "Debiut przy pożarze młynów".

[8] Wypowiedź Ryszarda Kapuścińskiego na portalu "Szkoła z klasą" można znaleźć tutaj. Zresztą cytuje ją nawet Wikipedia.

[9] Cytat naturalnie z Notatek z nieudanych rekolekcji paryskich Gałczyńskiego. Nb. sam Kisch uważał, że kłamstwo wcale nie kłóci się z istotą dziennikarstwa. W swoich Klasykach dziennikarstwa umieszcza między innymi relację Bonapartego, o którym zarazem pisze - mniejsza o to, czy słusznie - że "był mistrzem w najbardziej jaskrawym przekręcaniu faktów, w tendencyjności, w oszczerstwie, w przewrotności politycznej i demagogii". A mimo to awansował na klasyka dziennikarstwa - takiego, jak je rozumiał Kisch. Zob. Klasycy dziennikarstwa. Arcydzieła sztuki dziennikarskiej, wybór i układ Egona Erwina Kischa, przekład zbiorowy, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1959, s. 59.

[10] Już choćby dlatego reporter "nie jest magnetofonem" (Adam Leszczyński) i nawet nie powinien nim być, bo od nagrywania są inni i wypada uszanować ten podział kompetencji. Ale też nie dziwić się później, że ludzie z płonącymi uszami czytają raporty tajnej policji, nawet te koślawo napisane i z błędami ortograficznymi. I ostatecznie wolą wierzyć tym koślawym raportom niż popisom - jako rozrywka pewnie lepszym - tych, których główną ambicją jest pisać tak, "jak jeszcze nikt nie pisał" (Katarzyna Surmiak-Domańska). Oba cytaty za: Izabella Adamczewska, Granice kreatywności w reportażu, "Zagadnienia Rodzajów Literackich" 2017, tom LX, zeszyt 1.

[11] Ewa Hołuszko, Historia pewnego reportażu, feminoteka.pl, 20 czerwca 2009. Kolejny cytat też stamtąd.

[12] Jacek Hugo-Bader, Podziemne życie Ewy H., "Gazeta Wyborcza", dodatek "Duży Format", 10 czerwca 2009. Tutaj kopia tego reportażu na portalu transfuzja.org; "wyjaśnienia Ewy Hołuszko w kwestii nierzetelności i manipulacji dokonanych przez autora" to Historia z przypisu wyżej.

[13] Różnic między starą gazetową wersją a nową książkową jest sporo. W wersji z roku 2009 Hołuszkę odznaczał prezydent Kaczyński, natomiast w wersji z roku 2016 już tylko jakiś tam anonimowy "prezydent" bez nazwiska (s. 71). W gazecie ksiądz Jerzy Popiełuszko tylko "też nie lubił WF-u", natomiast w książce jest z niego jeszcze dodatkowo "fajtłapa" (s. 75). W gazecie o końcu strajku w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej Hołuszko mówi tylko "A potem nas rozbili", a w książce Hugo-Bader chyba wyrabia wierszówkę, bo zamiast czterech słów jest ich już ponad dwadzieścia: co powiedzieli w telewizji, że były śmigłowce i desant (s. 75-76). I tak dalej, i tak dalej...

Nb. ksiądz Popiełuszko "też nie lubił WF-u", bo wcześniej okazuje się, że WF-u bardzo nie lubił młody Marek Hołuszko, chłopiec z tożsamościowymi problemami. Jest więc w takim zestawieniu pewna subtelna sugestia. Ale o tym, czy młody Popiełuszko, wtedy jeszcze Alek, lubił WF, czy nie, w rzeczywistości nic nie wiadomo. Według jego biografki, nauczycielka wychowania fizycznego zapamiętała głównie, że "Popiełuszko był niezwykle kulturalny". A w początkach minstrantury podobno nawet "grał z kolegami w piłkę". Jeśli zaś kilkanaście lat później wydawał się niezbyt sprawny fizycznie, to może dlatego, że w wojsku, w specjalnej jednostce dla kleryków, z premedytacją dano mu ostro w kość. I wtedy "na dobre zaczęły się jego kłopoty ze zdrowiem" (Milena Kundziuk, Ks. Jerzy Popiełuszko, Wydawnictwo "M", Kraków 2004; cytaty ze stron 19, 16 i 32).

Najprawdopodobniej Hugo-Bader znowu coś wykombinował.

[14] Jakub Wątor, Polska niescyfryzowana. Jesteśmy na końcu stawki w Unii Europejskiej, wyborcza.pl, 24 października 2017.

Nb. fachowość Michała Boniego w dziedzinie cyfryzacji to raczej zręczność w wygłaszaniu aktualnie obowiązujących frazesów. Tutaj po koniec czwartej minuty Michał Boni mówi o amerykańskiej Dolinie Krzemowej:

"Istotą tego jest taka, o ile większa niż chyba u nas w Europie, różnorodność kulturowa. Jak byśmy zobaczyli, to by się okazało, że pięćdziesiąt procent osób to są w ogóle osoby, które dopiero co parę lat temu przyjechały do Stanów Zjednoczonych, tak. Że są różnej rasy, różnego koloru skóry, różnej religii".

Tymczasem jest akurat odwrotnie. Wszystkie te wielkie firmy powstały jako firmy białych mężczyzn i do dziś mają problem z dostosowaniem się do ideologicznych norm różnorodności i rozmaitych parytetów. Różnorodność ratują jedynie Azjaci. "At Google, 3% of the staff are Hispanic and 2% black. At Yahoo and Facebook 4% are Hispanic and 2% black" (Jessica Guynn, Elizabeth Weise, Opportunity is not created equal in Silicon Valley for African Americans, Hispanics, eu.usatoday.com, 26 czerwca 2014).

[15] W innym znów miejscu Hugo-Bader relacjonuje, jak to Maciej Zalewski w latach 80. pokazuje amerykańskiemu dyplomacie "klimaty warszawskiego podziemia":

"Prują przez miasto dziesięcioletnią Maćkową skodą 105S białego koloru, z kaseciaka leci Chimes of Freedom, legendarne "Dzwony wolności" Boba Dylana, a facet w płacz.

- Słuchałem tego na Marszu Pokoju w Waszyngtonie w sześćdziesiątym trzecim - łka dyplomata" (s. 147).

Marsz Pokoju w Waszyngtonie rzeczywiście był w sześćdziesiątym trzecim, ale legendarne "Dzwony wolności" Dylan skomponował dopiero w sześćdziesiątym czwartym, więc i tym razem kombinowanie nie za bardzo się udało.

[16] Michał Krzymowski, Jarosław. Tajemnice Kaczyńskiego. Portret niepolityczny, Ringer Axel Springer, Warszawa 2015, s. 414. Nie wiem, dlaczego w tym cytacie pojawia się Białołęka, bo ze Skuchy wynika, że Maciej Zalewski trafił "do zakładu karnego na warszawskim Bemowie o bardzo łagodnym reżimie" (s. 287).

[17] W skrócie. Pół roku po premierze Skuchy Hugo-Bader napastował się czarną pastą na Murzyna i poszedł na Marsz Niepodległości w nadziei, że tam z kolei będzie jakoś efektownie napastowany przez polskich faszystów. Niestety, z napastowaniem przez faszystów wyszło blado. Materiału - a i to rozdętego do bólu - starczyło właściwie tylko na felieton zamiast reportażu. A na dokładkę trzeba było jeszcze wspomagać się telepatią:

"Przede mną przeszło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którym towarzyszyło zdziwienie: «Matko, czarnuch przyszedł». Nawet jak tego nie wypowiadali, czułem to" (Prowokacja reportera "Gazety Wyborczej". Poszedł na Marsz Niepodległości ucharakteryzowany na "Afropolaka", polsatnews.pl, 17 listopada 2016; wyróżnienie moje).

Natomiast za pointę musiały starczyć wyssane z ołówka domysły:

"Reporter dużo by dał, by pogadać z nimi [mniemanymi faszystami], żeby opowiedzieli o sobie, swojej pracy, żeby zdradzili, dlaczego przyszli bez żon, bez dzieci, żeby pokazali tatuaże na łydkach, żeby zobaczył, czy gdy na jednej jest znak Polski Walczącej, na drugiej nie ma aby dwóch błyskawic Schutzstaffel" (Jacek Hugo-Bader, Czarnuch, "Gazeta Wyborcza", dodatek "Duży Format", 21 listopada 2016, s. 24).

Ten ostatni domysł był wyjątkowo paskudny, ale zarazem poniekąd proroczy, bo w kilka lat później śmiercionośne błyskawice naprawdę pojawiły się na marszach.