EBENEZER ROJT

Wojciech Sumliński - plagiator patologiczny
Aneks do raportu o złodziejstwie i oszustwie

Gardzę oszczercami, jak niektórzy redaktorzy "Newsweeka" i podam ich do sądu, niech sąd rozstrzygnie, gdzie jest granica inspiracji i plagiatu. To jest podły tekst tygodnika Tomasza Lisa. [...]

Jestem bardzo ciekaw, jak "Newsweek" udowodni w sądzie, że przepisuję kryminały, skoro na osiemset stron wspomnianych publikacji, zaledwie niespełna jedna strona - jakby to zebrać do kupy - wykazuje podobieństwo. Na zasadzie konwencji dokonałem jedynie muśnięcia tej literatury i co ciekawe, wielokrotnie informowałem przecież o tym jawnie i publicznie, że w niektórych miejscach marginalnie i śladowo nawiązuję do klasyki kryminału z tą różnicą, że piszę o faktach i wyłącznie faktach. [...]

W ciągu najbliższych dni składam pozew przeciwko "Newsweekowi". Jeśli sąd podważy moją 800-stronicową pracę w oparciu o zarzut podobieństwa, które można zmieścić na jednej stronie, to byłoby to osiągnięcie na miarę wylądowania Amerykanów na Marsie. Będę walczył. Nie poddam się (Nikt mnie nie złamie. Z Wojciechem Sumlińskim o zarzucanym mu przez "Newsweek" plagiacie rozmawia Błażej Torański, sdp.pl, 11 stycznia 2016).

Butna zapowiedź Wojciecha Sumlińskiego, że poda do sądu oszczerców, pozostała do dziś (czerwiec 2023) jedynie zapowiedzią. Nikogo nie pozwał. Nawet nie próbował. Nie miałoby to zresztą najmniejszego sensu, ponieważ jego linia obrony od początku opierała się na kłamstwie - i to monstrualnym.

Już w kilka dni później, gdy publikowałem swoją notkę "Wojciech Sumliński - plagiator patologiczny" udokumentowaną obszernymi wypisami, wiadomo było, że w samych tylko Niebezpiecznych związkach Bronisława Komorowskiego (niecałe czterysta stron) plagiatem jest nie jakaś "niepełna jedna strona", lecz co najmniej kilkanaście stron.

A po paru latach ktoś sprawdził tę książkę programem antyplagiatowym i jeśli nawet odrzucić zbieżności niewielkie i wątpliwe, to złodziejska pasja Sumlińskiego musi budzić podziw. Łatwiej byłoby chyba napisać to wszystko patrząc w sufit, zamiast pracowicie sklejać mrowie zdań i akapitów ukradzionych z siedemnastu książek i dwóch filmów. Rezultat możecie zresztą sami obejrzeć tutaj i tutaj (strony ładują się wolno właśnie ze względu na ogrom materiału).

Nb. Sumliński nigdy nie twierdził, że w ogóle nie ma u niego żadnych zapożyczeń z cudzych książek. Jego kuriozalna linia obrony polegała jedynie na umniejszaniu skali tego procederu. Ale jeśli ktoś chowa w swoim domu ukradzione srebrne łyżeczki, to jest złodziejem, choćby sam ten dom był wart tysiąc razy tyle, co one. Nie istnieje też żaden dowód, jakoby o tych swoich złodziejskich obyczajach Sumliński wielokrotnie mówił "jawnie i publicznie". W sieci można znaleźć sporo filmów z jego wypowiedziami sprzed stycznia 2016, ale nikt dotąd nie znalazł choćby jednego, na którym wyznaje, że czasem zdarza mu się dla kolorytu odpisać chyłkiem parę zdań od MacLeana albo Chandlera.

Kolejne kuriozum to przyznanie się do "muśnięcia" cudzych książek "na zasadzie konwencji". To nawet po ludzku zrozumiałe, że gdy pisarzowi brakuje własnych pomysłów, musi czasem "musnąć", ale dlaczego Sumliński nie mógł tego zrobić uczciwie?

Co by szkodziło, gdyby fraza z Chandlera "Parsknął i nozdrza mu się rozszerzyły. I bez tego każde z nich było jak wlot do mysiej nory" (Raymond Chandler, Żegnaj, laleczko, przełożyła Ewa Życieńska, Prószyński i S-ka, Warszawa 1997, s. 130), obecnie zerżnięta co do słowa: "[...] parsknął i nozdrza mu się rozszerzyły. I bez tego każde z nich było jak wlot do mysiej nory" (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 377), wyglądała po "muśnięciu" na przykład tak: "Parsknął i - jakby napisał Chandler - nozdrza mu się rozszerzyły, choć i bez tego każde z nich było jak wlot do mysiej nory".

Albo co by szkodziło do zdania "Aby otworzyć komuś oczy, potrzeba niekiedy całego życia, by ujrzeć - wystarczy błysk chwili" (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 210) dodać w ramach "muśnięcia" pięć słów: "- jak napisał Anthony de Mello", skoro de Mello rzeczywiście tak napisał (Minuta mądrości, przełożył ks. Bogusław Steczek SJ, Wydawnictwo WAM, Kraków 1994, s. 5).

A nie przyszło Panu do głowy, że jeżeli ktoś przeczytał wiele książek, często jedną i tę samą po wielokroć, to siłą rzeczy przyswaja pewne frazy?
- pytał Sumliński w innym miejscu (Pełna odpowiedź redaktora Wojciecha Sumlińskiego na pytania "Newsweeka", polska.newsweek.pl, 8 stycznia 2016).

Pytał głupio, bo większości jego wyczynów i tak pod żadne "muśnięcia" czy nieświadome użycie przyswojonych fraz podciągnąć się nie da. Jak na przykład mimowolnie wykorzystać takie trzy zdania z MacLeana:

Poczułem się tak, jakby ktoś wyłączył specjalnym kluczem moje wnętrzności: serce, płuca, mózg, wszystkie inne organy. Czułem się jak wtedy, gdy z doktorem Caroline czekałem na wybuch "Tornada". Czułem się tak dlatego, że nagle oświeciła mnie paraliżująca myśl, na którą powinienem był wpaść pół godziny wcześniej, gdybym nie był tak zajęty użalaniem się nad sobą (Alistair MacLean, Złote rendez-vous, przełożył Robert Ginalski, Wydawnictwo "Książnica", Katowice 2008, s. 274).
Nie można ich po prostu przepisać, bo w Niebezpiecznych związkach nie ma przecież ani doktora Caroline, ani wybuchającego "Tornada". Toteż Sumliński wygumkował drugie zdanie i wstawił w to miejsce dwa zdania z zupełnie innej powieści MacLeana:
Serce mi zamarło. Niech sobie lekarze gadają na ten temat, co chcą, a mnie i tak serce zamarło (Alistair MacLean, Mroczny krzyżowiec, przełożył Robert Ginalski, Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1998, s. 159).
I w rezultacie wyszło mu coś takiego:
Wydawało mi się, że ktoś wyłączył specjalnym kluczem moje płuca, mózg, wszystkie organy. Serce mi zamarło. Niech lekarze gadają, co chcą na ten temat, a mnie i tak serce zamarło. Poczułem się tak dlatego, że nagle z całą mocą oświeciła mnie paraliżująca myśl, na którą powinienem był wpaść dużo wcześniej, gdybym nie był tak zajęty użalaniem się nad sobą [...] (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 253-254).
Niech teraz kto chce, wierzy, że to tylko przyswojone frazy wyskoczyły z podświadomości Wojciecha Sumlińskiego i same sprytnie poukładały się w nową całość.

Nie jest też prawdą, że Sumliński nawiązywał tymi swoimi "muśnięciami" wyłącznie do "klasyki kryminału". Wyżej cytowałem zdanie ukradzione Anthony'emu de Mello, którego do klasyków kryminału żadną miarą zaliczyć nie można. Podobnie jak znacznie obficiej okradzionego Johna Steinbecka. Ale Sumlińskiemu zdarzało się okradać nawet naukowców.

Myślałem o tym, jak przed czternastoma laty, pracując krótko w hospicjum w szpitalu w Białej Podlaskiej, rozmawiałem z umierającymi. Jak opowiadali, że w perspektywie śmierci pojawiło się u nich szczególne zainteresowanie tym, co rzeczywiście dobre, a co złe, co godne, a co uwłaczające człowiekowi. Pojawiły się pytania o prawdziwe wartości i uległy weryfikacji stare kryteria postępowania. Łączyło się to zapewne z działaniem sumienia, które stawało się najbardziej bliskim i bezkompromisowym oskarżycielem człowieka. W sytuacji największego zagrożenia ma często miejsce przegląd życia podobny do kroniki wydarzeń. Ponieważ nikt krytyczny nie może o sobie powiedzieć, że jest moralnie doskonały, więc większość moich rozmówców przypuszczała, że w momencie śmierci spadnie na nich brzemię odpowiedzialności za rozmaite błędy. Myślałem o tym, że w chwilach szczególnie trudnych, traumatycznych, dochodzi do odarcia człowieka ze złudzeń, następuje proces odkłamania, który polega na tym, że odrzuca się falsyfikaty wartości, a staje się wobec siebie w prawdzie. Dokonuje się to nie bez trudu, w bólu i strachu (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 263-264).
Wszystkie te wzruszające rozmowy z umierającymi to blaga. Ich treść Sumliński przepisał z książki, którą prawdopodobnie czytał na studiach z psychologii.
W perspektywie śmierci, a czasem w jej momencie, pojawia się szczególne zainteresowanie tym, co rzeczywiście dobre, a co złe, co godne, a co uwłaczające człowiekowi. Pojawia się wtedy pytanie o prawdziwe wartości i ulegają weryfikacji stare kryteria postępowania. To wszystko, oczywiście, łączy się z działaniem sumienia, które staje się wówczas najbardziej bliskim i bezkompromisowym oskarżycielem człowieka. Mówi się, że w sytuacji zagrożenia śmiercią ma miejsce przegląd życia podobny do kroniki wydarzeń (Shneidman 1966; 1977). Ponieważ nikt krytyczny nie może o sobie powiedzieć, że jest moralnie doskonały, przeto przypuszcza, że w momencie śmierci spadnie na niego brzemię odpowiedzialności za niewykorzystane okazje do rozwoju siebie.

Perspektywa rozliczenia się z życia jest więc następnym źródłem lęku przed śmiercią. Na ogół człowiek lubi żyć w sferze pewnych złudzeń. Przed śmiercią dochodzi do odarcia człowieka ze złudzeń, następuje proces odkłamania, który polega na tym, że odrzuca się falsyfikaty wartości, a staje wobec siebie w prawdzie (por. Saunders 1975). Nie dokonuje się to bez trudu, a nawet bólu i strachu (Józef Makselon, Struktura wartości a postawa wobec śmierci. Studium z tanatopsychologii, Wydawnictwo Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, Lublin 1983, s. 51; zamieniłem nawiasy proste na okrągłe).

Z kolei o "faktach i wyłącznie faktach" w Niebezpiecznych związkach nie ma w ogóle co deliberować, skoro Sumliński najwyraźniej uważa, że przepisanie monologu bohatera powieści MacLeana i włożenie go w usta Bronisława Komorowskiego, jest rzetelnym reporterskim relacjonowaniem faktów. W rzeczywistości jego książka to, mówiąc uprzejmie, postmodernistyczna powieść w stylu political fiction, a mówiąc kolokwialnie - bujda na resorach.

Nie wracałbym po siedmiu latach do tych starych spraw, gdyby nie to, że jeden z czytelników podesłał mi ostatnio odnośnik do filmu na YouTube pod intrygującym tytułem "Spowiedź Sumlińskiego". Może się opamiętał - pomyślałem z nadzieją.

Trwa ta spowiedź ponad dwie godziny, ale Sumliński wymienia tam głównie cudze grzechy. O swoim męczeństwie opowiada znacznie obszerniej niż wszyscy ewangeliści razem wzięci o męce Chrystusa, natomiast o swoim złodziejstwie i oszustwie nie mówi nic, ani słówka. Tak samo jak o hucznie zapowiadanym procesie przeciwko "Newsweekowi". Jakby tego tematu nigdy nie było!

Za to smuci go, że źli ludzie wciąż szydzą z jego dwóch nieudanych prób samobójczych.

Cóż, próba samobójcza to zawsze sprawa dramatyczna i bolesna, wypada odnosić się do niej z delikatnością i dyskrecją. Ale Wojciech Sumliński zebrał się w sobie i sam napisał o tej delikatnej sprawie artykuł Nic nie jest zapomniane. Co zobaczyłem podczas mojej próby samobójczej..., (wpolityce.pl, 31 października 2014).

"Kiedyś umierałem, a może tylko byłem gotowy na śmierć, ale od tamtej pory wiem, że to wszystko jest zapisane" - tak zaczyna się to jego osobiste wyznanie. Potem jednak osób niepostrzeżenie przybywa i coraz trudniej zorientować się, kto to wszystko mówi.

Sumliński wprawdzie dalej wyznaje jak nakręcony:

Wśród całej niepewności jutra i wszystkiego wokół jestem pewien, że pod wierzchnią warstwą swoich przywar ludzie pragną być dobrzy i pragną być kochani, a większość ich wad jest po prostu próbą odnalezienia skróconej drogi do miłości. Kiedy człowiek umiera niekochany, wówczas bez względu na swój majątek, władzę, wpływy, czy talenty musi uznać własne życie za porażkę, a konanie za zimną potworność. Wydaje mi się, iż zawsze, gdy możemy wybierać pomiędzy dwoma sposobami myślenia, winniśmy pamiętać o śmierci i starać się żyć tak, by nasza śmierć nie przyniosła światu radości.
Tyle że wcześniej to samo napisał John Steinbeck:
Wśród całej niepewności pewien jestem, że pod wierzchnią warstwą swych przywar ludzie pragną być dobrzy i pragną być kochani. Zaiste większość ich wad jest próbą znalezienia skróconej drogi do miłości. Kiedy człowiek umiera nie kochany, wówczas bez względu na swoje talenty, wpływy i geniusz musi uznać własne życie za porażkę, a konanie za zimną potworność. Wydaje mi się, że jeśli wy czy ja mamy wybierać pomiędzy dwoma sposobami myślenia czy postępowania, winniśmy pamiętać o śmierci i starać się żyć tak, aby nasz zgon nie przyniósł światu radości (John Steinbeck, Na wschód od Edenu, tom II, przełożył Bronisław Zieliński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963, s. 183).
Niedoszły samobójca Sumliński próbuje nawet filozofować:
Narodziny i śmierć to części jednej całości. To dlatego ciągnie nas do małych dzieci.
Tyle że wcześniej to samo wyfilozofował Mitch Albom:
Narodziny i śmierć stanowią części jednej całości. To dlatego ciągnie nas do małych dzieci (Mitch Albom, Pięć osób, które spotykamy w niebie, przełożyła Joanna Puchalska, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 55-56).
Sumliński w obliczu śmierci filozofuje już na całego:
Śmierć zabierając kogoś nie zabiera jednocześnie kogoś innego i w tej niewielkiej przestrzeni między byciem zabranym a byciem oszczędzonym życia się wymieniają.
Tyle że to znowu Albom:
Śmierć, zabierając kogoś, jednocześnie oszczędza kogoś innego, i w tej niewielkiej przestrzeni między byciem zabranym a byciem oszczędzonym życia się wymieniają (Mitch Albom, Pięć osób, które spotykamy w niebie, przełożyła Joanna Puchalska, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 55).
Sumliński dofilozofowuje się nawet do własnej filozofii przypadku:
Kiedy piorun zabijając kogoś uderza w miejsce, w którym przed chwilą stał ktoś inny, kiedy rozbija się samolot, w którym miałeś lecieć, ale były korki i spóźniłeś się na lotnisko, kiedy kolega zapada na śmiertelną chorobę a nie ja. Niektórzy sądzą, że takie rzeczy są dziełem przypadku: ktoś miał szczęście, ktoś inny nie. Tymczasem w tym wszystkim zachowana jest równowaga. Ktoś się starzeje, ktoś inny rośnie.
Tyle że to też uderzająco podobne do tego, co napisał Albom:
Kiedy uderza piorun w miejsce, gdzie przed chwilą stałeś, kiedy rozbija się samolot, którym miałeś lecieć. Kiedy twój kolega zapada na poważną chorobę, a ty nie. Nam się wydaje, że to dzieło przypadku. Tymczasem w tym wszystkim zachowana jest równowaga. Ktoś się starzeje, ktoś inny rośnie (Mitch Albom, Pięć osób, które spotykamy w niebie, przełożyła Joanna Puchalska, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 55).
"Przypomniałem sobie historię, którą poznałem pracując przez niecały rok jako psycholog w bialskim hospicjum dla umierających" - wyznaje Sumliński. Po czym tak podsumowuje swoje wyznanie:
Spójrzmy na tę historię z dwóch różnych punktów widzenia: ten sam dzień, ten sam moment, ale dla jednego kończy się szczęśliwie, bo dostaje drugie życie, dla innego oznacza śmierć.
Tyle że to po raz kolejny Mitch Albom podsumowujący całkiem inną historię:
Spójrzmy na tę samą historię z dwóch różnych punktów widzenia. Ten sam dzień, ten sam moment, ale dla jednego kończy się szczęśliwie, [...] a dla innego kończy się źle [...] (Mitch Albom, Pięć osób, które spotykamy w niebie, przełożyła Joanna Puchalska, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 51).
A na koniec stanęło Sumlińskiemu przed oczami - jak to u samobójców - całe życie, ale także film Terrence'a Malicka Cienka czerwona linia oraz fragment listy dialogowej tego filmu znaleziony w Wikicytatach:
Niezależnie od tego, ile cię szkolili, jak bardzo uważasz. O tym, czy zginiesz, decyduje ślepy traf. Nieważne, kim jesteś ani jaki z ciebie twardziel. Nieodpowiednie miejsce i nieodpowiednia pora i koniec...
Więc i tych kilka zdań wstawił do swego wyznania:
Niezależnie od tego, ile cię szkolili i jak bardzo uważasz, o tym, czy zginiesz, decyduje ślepy traf. Nieważne kim jesteś ani to, czy jesteś bohaterem, czy tchórzem. Nieodpowiednie miejsce, nieodpowiednia pora i koniec.
Nb. tak mu się te kradzione cytaty spodobały, że potem większość z nich wykorzystał także w Niebezpiecznych związkach Bronisława Komorowskiego. Kto ciekaw, niech poszuka na stronach 382-383.

Skoro jednak intymne wyznania samobójcy okazują się mistyfikacją, jak tu się dziwić, że źli ludzie również jego dwie próby samobójcze uważają za mistyfikację. Zwłaszcza że Sumliński podobno za każdym razem ciął się żyletką po przegubie (Grażyna Zawadka, Sumliński na razie na wolności, rp.pl, 1 sierpnia 2008), a nie trzeba kończyć medycyny, by wiedzieć, że to jeden z najmniej skutecznych sposobów.

Owszem, nawet pół szklanki krwi rozchlapanej dookoła wygląda efektownie, ale potem naczynia się obkurczają, rany po cienkiej żyletce często zasklepiają się same, więc trudno się groźnie wykrwawić. Chyba że ktoś ma wyjątkowo niską krzepliwość krwi. Dlatego Rzymianie używali w tym celu porządnego noża i podcinali sobie żyły w gorącej kąpieli. W zwykłych warunkach jest to raczej teatralny gest nieszczęśliwie zakochanej licealistki niż poważna próba samobójcza.

Ale niezależnie od tych wszystkich mętnych okoliczności afera Sumlińskiego ma też swoją stronę pozytywną. Dzięki niej chyba coraz więcej osób wie już, że plagiat to nie jakaś trzeciorzędna błahostka, pogubione przypisy czy cudzysłowy, zwykłe roztrzepanie, ale poważna sprawa - złodziejstwo i oszustwo w jednym. Toteż ludzie coraz częściej sami biorą podejrzane prace pod lupę. Gdy to piszę, właśnie trwa lustracja doktoratu jednego z politologicznych celebrytów.

Niestety, mam również złą wiadomość.

Niech nikt nie przecenia skutków takiej lustracji. Na pozór zdawać by się mogło, że zdemaskowany notoryczny plagiator, czyli notoryczny złodziej i oszust, będzie odtąd postacią kompletnie niewiarygodną. Jego wystrychnięci na dudka czytelnicy odwrócą się od niego i może nawet rzucą pod jego adresem kilka nieprzystojnych słów. Ależ gdzie tam! Z reguły będą dalej cielęco w niego zapatrzeni.

Czytelnicy żyją dziś bowiem przeważnie w bańkach, czy może raczej w warownych obozach, wszelkie niemiłe głosy z zewnątrz puszczając mimo uszu. A gdy ludzie słyszą jedynie to, co chcą usłyszeć, zręczny szalbierz może ich bezkarnie oszukiwać bez końca.

Ponad pięćset lat temu Sebastian Brant w sześćdziesiątym piątym rozdziale słynnego Statku głupców (Das Narrenschiff) napisał to wiekopomne zdanie: "Die weltt die will betrogen syn!" (podaję w pisowni bazylejskiego pierwodruku z 1494 roku). Co się wykłada na polski jako: Świat chce być oszukiwany. W kilkadziesiąt lat później Sebastian Franck - ale nie wiem, czy był pierwszy - w swoich Paradoxa ducenta octoginta (Ulm, 1534, karta 150v) przełożył to zdanie, może aby dodać mu powagi, na łacinę: Mundus vult decipi. A jeszcze później ktoś dodał do tego logiczny wniosek: Mundus vult decipi, ergo decipiatur. Świat chce być oszukiwany, więc niech będzie oszukiwany.

Mała to jednak pociecha, że Wojciech Sumliński wkroczył na ścieżkę bardzo już utartą.