EBENEZER ROJT

Wojciech Orliński służbowo i prywatnie
albo pożegnanie z bawełną w ustach

Przyszłość mediów w Polsce widzę źle. [...] Pracują w nich ludzie coraz bardziej przepracowani, mający coraz więcej obowiązków za coraz mniejsze pieniądze. Wpadki, afery, nieprzemyślane decyzje są oczywistą konsekwencją - i będzie ich tylko coraz więcej - napisał Wojciech Orliński z okazji swego rozstania z "Gazetą Wyborczą" [1].
I jeszcze dodał, że on też przepracowany, "że i tak się permanentnie nie wyrabia z robotą". Wszystko to szczera prawda. Tyle że dziennikarze są przepracowani i zagonieni właściwie od zawsze.

Gdy w latach 30. ubiegłego wieku wybuchła afera z plagiatem Wincentego Rzymowskiego, Polska Akademia Literatury wypichciła po długich mękach oświadczenie, w którym właśnie to zagonienie wysunięto jako główną okoliczność łagodzącą:

Zważywszy że książka W. Rzymowskiego jest zbiorem artykułów publicystycznych, że pośpiech pracy dziennikarskiej niejednokrotnie narzuca konieczność posługiwania się gotowym materiałem, sformułowanym przez publicystykę również bez podania źródła [...] - trudno dopatrzeć się w zacytowanych w prasie zestawieniach momentu rozmyślnego plagiatu [2].
Cóż ma jednak począć uczciwy przepracowany dziennikarz, który brzydzi się plagiatowaniem? Musi zmyślać albo brać z drugiej, trzeciej lub czwartej ręki byle co bez sprawdzenia.

Pięć przykładów.

Może na przykład podać jako sensacyjny fakt starą fantazję, że William Szekspir był gangsterem, w dodatku pospolitym.

Z zapisków magistratu londyńskiego wynika, że człowiek o nazwisku Szekspir, któremu przypisuje się autorstwo najpiękniejszych dzieł literackich w historii ludzkości, w 1596 roku był pospolitym gangsterem, zaangażowanym w wymuszanie haraczy w wyjętej spod prawa dzielnicy nielegalnych zamtuzów, teatrów, domów gry i aren walki niedźwiedzi [3].
Byłaby to sensacja nie lada, bo w 1596 roku Szekspir to już dramaturg dojrzały, autor (między innymi) Romea i Julii oraz Snu nocy letniej. Niestety, z "zapisków magistratu londyńskiego" nic takiego nie wynika [4], aczkolwiek dla ludzi z wyobraźnią już samo wymienienie nazwiska Szekspira może stać się pewną pokusą do snucia fantazji, łącznie z fantazją najstarszą - że "człowiek o nazwisku Szekspir" był jedynie słupem do wynajęcia, a dzieła przypisywane Szekspirowi napisał ktoś zupełnie inny (nie tak dawno rozpatrywano nawet kandydaturę pewnej Żydówki).

Przepracowany dziennikarz może też zacząć pisany w pośpiechu reportaż taką niefrasobliwą deklaracją:

"Hrabia Olavidez jeszcze nie był sprowadził osadników do gór Sierra Morena" - pierwsze zdanie "Rękopisu znalezionego w Saragossie" to - moim zdaniem - jedno z najpiękniejszych pierwszych zdań w historii literatury [5].
Ale miłośnik powieści Jana Potockiego powinien wiedzieć, że tak wygląda pierwsze zdanie Rękopisu wyłącznie w wersji i przekładzie Edmunda Chojeckiego i w związku z tym chociaż raz dla przyzwoitości wymienić w reportażu jego nazwisko [6].

Może również trochę nazmyślać o Beethovenie:

Nieprzypadkowo jeden z wczesnych utworów Beethovena nosi tytuł "Złość z powodu zgubionego grosza". Kompozytor dobrze wiedział, ile go kosztowało zarobienie każdego grosza, i potrafił rzewniej opłakiwać zgubioną monetkę niż Kochanowski Urszulkę [7].
Mniejsza już o wnioskowanie na podstawie jednego tytułu, że Beethoven, widać potworny dusigrosz, "potrafił rzewniej opłakiwać zgubioną monetkę niż Kochanowski Urszulkę", bo to, zdaje się, miał być tylko taki dziennikarski żarcik. Ale Orliński chyba nigdy nie słyszał tego rzeczywiście żartobliwego utworu, o którym peroruje z taką pewnością siebie, a którego nastrój daleki jest od rzewności i płaczliwości. Z tytułem też pechowo zmyślił, bo utwór nosi ten barwny tytuł akurat dość przypadkowo, a przez samego kompozytora został nazwany zupełnie inaczej [8].

Albo może udawać, że rozumie Balzaca:

Rastignac [jeden z bohaterów Ojca Goriot] poznaje wypalonego, cynicznego czterdziestolatka, niejakiego Vautrina, który druzgocze te marzenia [o dorobieniu się majątku dzięki uczciwej pracy]. W kapitalnym monologu Vautrin przedstawia studentowi różne warianty jego przyszłej kariery.

Czy Rastignac zostanie sędzią, prokuratorem czy adwokatem - perspektywy czekają go niewesołe. Co najmniej dziesięć lat będzie musiał pracować za grosze, całując tyłki (to cytat!) wpływowych mecenasów, a potem też nie będzie różowo [9].

Całując tyłki? Tadeusz Boy-Żeleński, człowiek niepruderyjny, przeciwnie, lubiący czasem poświntuszyć, zwłaszcza na rachunek przekładanego autora (Villona, Brantôme'a, Rabelais'go...), dla którego "tyłek" nie byłby więc żadnym problemem, przełożył ten ustęp z monologu Vautrina następująco:
Baron de Rastignac chce zostać obrońcą? Och! Ślicznie. Trzeba szamotać się dziesięć lat, wydawać tysiąc franków miesięcznie, mieć bibliotekę, gabinet, bywać w świecie, całować togi adwokatów, aby dostać sprawę, zamiatać trybunał własnym językiem. Gdyby ten fach prowadził do czegoś, nie mówię ani słowa: ale pokaż mi w Paryżu pięciu obrońców, którzy w pięćdziesiątym roku zarabiają ponad pięćdziesiąt tysięcy rocznie? Ba! Nimbym wydał duszę na takie plugastwo, wolałbym zostać korsarzem [10].
I znów mniejsza o to, że baiser la robe to jednak nie jest całowanie tyłka, lecz raczej coś w rodzaju "całuję rąbek sukni łaskawej pani", en signe de respect [jako wyraz szacunku], jak podają francuskie słowniki. Gorzej, że Orliński kompletnie nie rozumie liczb, które padają w tym "kapitalnym monologu" Vautrina i przechodzi od niego gładko do sugestii, że dziś jest podobnie, więc młode pokolenie może (jak Rastignac) dorobić się ciężką pracą "najwyżej garbu albo odcisków". Nie rozumie, że horyzontem Vautrina nie jest życie dostatnie, zwyczajna miła zamożność, ale sam szczyt - już nawet nie górny procent, lecz promil.

Te pięćdziesiąt tysięcy rocznie - granica, o której Vautrin wyraża się z taką pogardą - to wtedy stokrotność średniego dochodu. Stokrotność! No to proszę dziś powiedzieć młodemu człowiekowi, że jeśli weźmie się chwacko do roboty, to i tak w wieku Orlińskiego będzie zarabiał najwyżej stokrotność przeciętnej płacy. Czyli jakieś marne pół miliona miesięcznie. A niechby nawet tylko ćwierć. Naprawdę uzna, że "perspektywy czekają go niewesołe" i "nie będzie różowo"?

Żeby wiedzieć, o czym tak naprawdę mówi Vautrin, nie trzeba przeprowadzać żadnych czasochłonnych analiz. Wystarczy uważnie przeczytać Balzaca albo choćby wyłącznie Piketty'ego [11], do czytania którego Orliński zachęca już w tytule artykułu. Ale może to tylko kolejny przypadek, gdy zachęca do czytania książki, którą sam najwyżej niedbale przekartkował [12].

W tym samym numerze "Dużego Formatu" jest jeszcze jeden jego artykuł. Już nie o żadnym Balzacu czy Pikettym, ale jak na renesansowo wszechstronnego dziennikarza przystało, coś z zupełnie innej beczki - o Gwiezdnych wojnach. Można się z tego artykułu dowiedzieć, że Jar-Jar Binks, ten zabawny (albo żenujący) Gunganin z planety Naboo, to w istocie "taki galaktyczny Żeleźniak" - matros, który rozpędził rosyjską Konstytuantę w grudniu 1917 roku [13].

Ciekawostka ta przypomina klasyczny komunikat radia Erewań. Nie Żeleźniak, ale Żelezniakow (a przynajmniej Żelezniak bez "ź"). Nie w grudniu 1917, ale w styczniu 1918 (zarówno według starego jak i nowego stylu). I nie rozpędził Konstytuanty, ale o czwartej nad ranem wyszedł do na poły pustej sali (którą już wcześniej opuścili bolszewicy i lewicowi eserowcy), by przekazać polecenie komisarza Dybienki o zakończeniu obrad [14].

Wszystkie te bałamuctwa to oczywiście rzeczy przykre, jednak nie zaskakują one u kogoś zagonionego, kto "się permanentnie nie wyrabia z robotą". Zatem służbowo Wojciech Orliński może czuć się usprawiedliwiony przynajmniej tak samo jak Wincenty Rzymowski.

Ale Wojciech Orliński prowadzi również prywatny blog, gdzie już żadne terminy go nie gonią i gdzie sam sobie jest sterem, żeglarzem i okrętem. Zdawać by się mogło: upragniona oaza po służbowym przepracowaniu. Żadnego szarżowania, każda ciekawostka sprawdzona trzy razy. Ale gdzie tam... [15].

To właśnie na tym blogu, najzupełniej prywatnie, zdarzyło się Orlińskiemu zlustrować nielubianego polityka za pomocą Wikipedii, w dodatku wyłącznie na podstawie zbieżności nazwisk, i potem musiał czytać w komentarzach takie szyderstwa:

Wojciechu Orliński, mistrzu cywilizacjośmierciowej krytycznej analizy źródeł, całkowita antytezo Leskiego, a szczególnie Ziemkiewicza z jego słabością wadliwego riserczu!

Czy jesteś pewien, że Józef Sasin jest ojcem Jacka Sasina?

Czy jesteś w stanie wskazać jakiekolwiek potwierdzenie tej tezy, oprócz edycji artykułu "Józef Sasin" w polskiej Wikipedii, która miała miejsce 29 września 2010 roku o godzinie 14:50 i zarejestrowana została z adresu IP 213.17.226.131?

Are you?

No i pamiętaj, wszystko, co generuje kontent na podstawie Wikipedii się, hmm, nie liczy... [16].

Drobnych bałamuctw trafiało się tam, rzecz jasna, dużo więcej. A to husarze pomylili się z huzarami ("Typowy Seba ma na koszulce husarów - to właśnie staropolskie multikulti" [17]). To znów przyszła autorowi ochota na mały rewizjonizm historyczny ("NSDAP nigdy nie wygrało wyborów" [18]) albo fantazjował, że kobiety mogą studiować na Uniwersytecie Harvarda dopiero od 1999 roku [19].

Jednak wyliczaniem podobnych głupstewek szybko zanudziłbym was na śmierć, toteż na zakończenie coś trochę zabawniejszego.

Gdy zmarł aktor Ernest Borgnine Orliński w epitafium dla niego napisał:

Dla mojego pokolenia najważniejsza rola Borgnine'a to wredny szeryf Lile "Bawełna w ustach" Wallace w "Konwoju" Peckinpaha z 1978 [20].
Sporo postaci w tym filmie nosi różne dziwne przezwiska. Jest Martin "Rubber Duck" Penwald (główny bohater, gra go Kris Kristofferson), jest Bobby "Love Machine" i Spider Mike. Natomiast szeryf Lyle (nie Lile!) Wallace to dla gnębionych przez niego kierowców ciężarówek Lyle "Cottonmouth" Wallace. Przezwisko jest złośliwe, bo cottonmouth to potoczna nazwa mokasyna błotnego, bardzo jadowitego węża z charakterystycznym białym wnętrzem pyska [21]. Zresztą na wszelki wypadek zostaje to wyjaśnione na samym początku filmu, mniej więcej w 10 minucie. Gdy szeryf Wallace obłudnie zapewnia, że nie stosuje żadnych policyjnych sztuczek, jeden z kierowców rzuca z przekąsem pod jego adresem: "A cottonmouth nie jest wężem..." (Cottonmouth ain't a snake).

Toteż pomysł, by to "Cottonmouth" przełożyć dosłownie jako absurdalną "Bawełnę w ustach", zasługuje na życzliwą pamięć amatorów humoru zeszytów szkolnych.

Co i tak nie byłoby najgorszym wynikiem, bo pomyślcie sami, po jak wielu przepracowanych dziennikarzach nie zostanie nawet drobiazg, który można by po latach wspomnieć z uśmiechem na twarzy.

[1] Ekskursje w dyskursie. Blog Wojciecha Orlińskiego, notka "Pożegnanie z mediami", 5 lutego 2021. Nb. i ja rozstaję się z Wojciechem Orlińskim, który był w "Kompromitacjach" przykładem właśnie takiego przepracowanego dziennikarza opiniotwórczej gazety, a na pożegnanie odświeżam i uzupełniam starą notkę.

[2] Cytuję za: Krzysztof Kofin, Historia plagiatów Wincentego Rzymowskiego odkrytych na łamach tygodnika "Prosto z Mostu", "Z Badań nad Książką i Księgozbiorami Historycznymi", tom specjalny: Dla Niepodległej, redakcja Mikołaj Ochmański, Dorota Pietrzkiewicz, Jacek Puchalski, Warszawa 2019-2020, s. 473; wyróżnienie moje. Ponieważ zarzuty o plagiat (uzasadnione) wyszły z prawicy, Rzymowski do tego stopnia przesunął się na lewo, że potem po wojnie zrobiono go ministrem i chodził w glorii ofiary poprzedniego ustroju.

Nb. w naszych czasach plagiatorzy tłumaczą się równie głupio. "«Redakcja zgubiła przypisy» - usprawiedliwiają się dwaj wybitni polscy humaniści oskarżeni o plagiat" (Adam Leszczyński, Tajemnica znikających przypisów, wyborcza.pl, 28 stycznia 2012). Ci dwaj wybitni humaniści to Wojciech Burszta i Tadeusz Gadacz.

[3] Wojciech Orliński, Pieski świat, "Gazeta Wyborcza", nr 79, 3 kwietnia 2000, s. 16.

[4] Te "zapiski", raptem dwa enigmatyczne zdania, gdzie Szekspir jest wymieniony razem z trzema innymi osobami, można znaleźć wraz z reprodukcją oryginału w książce Leslie Hotsona, który pierwszy rozdmuchał tę sprawę 80 lat temu, co jednak nie doprowadziło do przewrotu w szekspirologii. Zob. Leslie Hotson, Shakespeare versus Shallow, The Nonesuch Press, Londyn 1931; reprodukcja na wkładce między stronami 8 i 9.

Nb. nie sądzę, by Orliński czytał Hotsona. Najprawdopodobniej historyjkę o Szekspirze-gangsterze znalazł w jakiejś angielskiej gazecie, bo sprawa ta raz po raz bywa odgrzewana, ponieważ angielscy dziennikarze również czasem nie wyrabiają się z robotą. Innym razem na podstawie podobnej gazetowej wiedzy twierdził, że nie można rozstrzygnąć, co naprawdę znaczyło tajemnicze słowo CROATOAN (tajemnicze wyłącznie w popkulturowych fantazjach), które wyryli zaginieni koloniści z Roanoke. Najwyraźniej nie zajrzał do relacji gubernatora Johna White'a, jedynego źródła w tej sprawie. Kto chciałby o tym wiedzieć więcej, niech przeczyta przypis 7 w notce "Wojciech Orliński o Ameryce albo zmyślenia z podróży".

[5] Wojciech Orliński, Reportaż znaleziony w Saragossie, "Gazeta Wyborcza", dodatek "Duży Format", 10 czerwca 2009, s. 7.

[6] "Hrabia Olavidez jeszcze nie był sprowadził osadników do gór Sierra Morena" (Rękopis znaleziony w Saragossie. Romans wydany pośmiertnie z dzieł hr. Jana Potockiego, tom I, wydanie J. N. Bobrowicza, Lipsk 1847, s. 1; bez nazwiska tłumacza).

Nb. nie jest to zwykły przekład, bo Chojecki w istocie powieść Potockiego po swojemu zrekonstruował, skompilował z różnych rękopisów, uzupełnił, a miejscami ocenzurował. Również we francuskim oryginale jest ono pierwsze tylko we wcześniejszej wersji utworu, pozbawionej jeszcze "Przedmowy", która uzasadnia tytuł powieści oraz wprowadza nadrzędną "szkatułkę" w całej konstrukcji, wyjaśniając, że to, co czytamy, jest książką w książce, manuskryptem znalezionym przez oficera wojsk francuskich w czasie oblężenia Saragossy. W wersji późniejszej hrabia Olavidez pojawia się dopiero w pierwszym zdaniu pierwszego z dni, na które dzieli się Rękopis. Poza tym również we wcześniejszej oryginalnej wersji zdanie to nie jest tak zwięzłe, jak u Chojeckiego. Przeciwnie, zajmuje cały akapit!

"Le comte d'Olavidèz n'avait pas encore établi des colonies étrangères dans la Sierra Morena; cette chaîne sourcilleuse qui sépare l’Andalousie d’avec la Manche n'était alors habitée que par des contrebandiers, des bandits, et quelques Bohémiens qui passaient pour manger les voyageurs qu'ils avaient assassinés, et de là le proverbe espagnol: «Las Gitanas de Sierra Morena quieren carne de hombres»" (Jean Potocki, Oeuvres, IV, 2: Manuscrit trouvé à Saragosse (version de 1804), redakcja François Rosset i Dominique Triaire, Peeters, Lowanium 2006, s. 3).

Tak więc wykrojenie z tego akapitu "pierwszego zdania", które Wojciech Orliński uważa za "jedno z najpiękniejszych pierwszych zdań w historii literatury", to wyłączna zasługa Chojeckiego.

[Dopisek] Komu ten przypis wydaje się (niesłusznie) przykładem kostycznej pedanterii Ebenezera Rojta, niech lepiej wprzódy sprawdzi, jak artykuł Orlińskiego wywrócił na nice zawodowy literaturoznawca. Jest tam między innymi mowa o gustach "pożeraczy tabloidalnej papki", w przypisie sugeruje się, że autor nie odebrał porządnego wykształcenia "już w szkole podstawowej", a uwaga o pierwszym zdaniu Rękopisu okazuje się świadectwem "pojawiania się motywów persewerujących w paraliterackiej działalności Orlińskiego". Na dokładkę on sam zostaje trzykrotnie (plus Indeks nazwisk) przechrzczony na "Władysława Orlińskiego" (ale takiego literaturoznawczego niechlujstwa naturalnie nie pochwalam). Zob. Marek Piechota, "Arma virumque cano…" Niepowtarzalny urok pierwszych zdań arcydzieł. Potocki (Jan), Ballard, Camus, Nabokov, Tołstoj (Lew), [w:] Idem, (Nie)zapomniany czar arcydzieł. Anonim, Barańczak, Camus..., Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2019, s. 18-24.

[7] Wojciech Orliński, Nie samą sztuką artysta żyje, "Gazeta Wyborcza", 24 stycznia 2012.

[8] Ten rzekomo płaczliwy utwór to Rondo à capriccio G-dur na fortepian op. 129. Beethoven nigdy tej kompozycji nie ukończył. Po jego śmierci wydał ją w 1828 roku Anton Diabelli w swoim opracowaniu (do czego się nie przyznał). Przypis w tym wydaniu podawał, że w manuskrypcie kompozycja nosi tytuł "Złość z powodu zgubionego grosza". Było to zgodne z prawdą, ale w manuskrypcie tytuł ten nie został wpisany ręką Beethovena. Otto Albrecht twierdzi (nie przedstawiając jednak żadnych dowodów), że tytuł wpisał Anton Schindler, sekretarz kompozytora (zob. Otto E. Albrecht, Adventures and Discoveries of a Manuscript Hunter, "The Musical Quarterly" 1945, nr 4, s. 495). Sam Beethoven na lewym marginesie innej karty rękopisu zrobił adnotację: "Alla ingharese. quasi un Capriccio" i to właśnie uznaje się obecnie za oryginalny tytuł (zob. Erich Hertzmann, The Newly Discovered Autograph of Beethoven's "Rondo a Capriccio", Op. 129, "The Musical Quarterly" 1946, nr 2, s. 184: "Beethoven's original title was Alla ingharese. quasi un capriccio"; zob też przypis 36 do tego zdania na tej samej stronie: "The word ingharese, of course, does not exist. [...] Perhaps Beethoven fused ongarese with zingarese and thus came out with ingharese").

Reprodukcja karty rękopisu z dopisanym tytułem o zgubionym groszu znajduje się w artykule Hertzmanna przed stroną 177. Natomiast reprodukcja karty z adnotacją samego Beethovena znajduje się w artykule Albrechta po stronie 496. Być może osobliwe "i" w ingharese jest swoistą ligaturą, zrostem "zi", co oznaczałoby, że Beethoven napisał jednak zingharese.

[9] Wojciech Orliński, Nas nie dogoniat, czyli czytajcie Piketty'ego, "Gazeta Wyborcza", dodatek "Duży Format", 19 listopada 2015, s. 3. Tutaj strona zarchiwizowana.

[10] Balzac, Dzieła wybrane, przekład Tadeusza Żeleńskiego-Boya, Książka i Wiedza, Warszawa 1954, s. 111.

[11] "Podobnie jak w rozdziale 2, średnie dochody, do których się tu odwołujemy, odsyłają do średniego dochodu narodowego na dorosłego mieszkańca. W latach 1810-1820 ten średni dochód wynosi około 400-500 franków rocznie we Francji i bez wątpienia przekraczał 500 franków w Paryżu. Płaca służby była dwukrotnie lub trzykrotnie mniejsza" (Thomas Piketty, Kapitał w XXI wieku, przekład Andrzej Bilik, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015; korzystałem z wydania elektronicznego przygotowanego przez Virtualo; cytat to cały 40 przypis do rozdziału 11 "Zasługi i dziedziczenie w długiej perspektywie czasowej").

Nb. Piketty nie jest bezstronnym przewodnikiem po świecie Balzaca. Kto chciałby o tym wiedzieć więcej, niech zajrzy tutaj.

[12] Kto chciałby poznać inny taki przypadek, niech przeczyta w OSOBACH: "Wojciech Orliński poleca romans z pedofilem albo twórcze pisanie po amerykańsku"

[13] Wojciech Orliński, Jesteś padawanem czy młodym Jedi?, "Gazeta Wyborcza", dodatek "Duży Format", 19 listopada 2015, s. 20: "Lucas obmyślił więc historię luźno inspirowaną scenariuszami upadku republiki rzymskiej i republiki weimarskiej. Z rozpędzeniem rosyjskiej Konstytuanty przez niejakiego matrosa Żeleźniaka w grudniu 1917 na deser". Tutaj strona zarchiwizowana.

Nb. głównym tematem artykułu jest dylemat, w jakiej kolejności najlepiej oglądać sześć pierwszych części Gwiezdnych wojen. Orliński proponuje rozmaite warianty, przedstawia ich plusy i minusy etc. Na koniec zaś podaje kolejność podpisaną jako "Moja" (s. 21). I tu pojawia się delikatna kwestia: wprawdzie Orliński nigdzie nie pisze, że to on tę kolejność sam wymyślił, ale też nigdzie nie pisze, że jest to kolejność od dawna znana wśród miłośników Gwiezdnych wojen jako "Ernest (czasem Ernst) Rister Order".

[14] "O godzinie 2.30 lewicowi eserowcy opuścili salę, po czym odpowiedzialny za bezpieczeństwo komisarz Pawieł Dybienko rozkazał dowódcy straży, marynarzowi-anarchiście Anatolijowi Żelezniakowowi, zamknąć obrady. Wkrótce po godzinie 4, kiedy przewodniczący Wiktor Czernow akurat ogłaszał zniesienie prywatnej własności ziemi, Żelezniakow wszedł na trybunę i poklepał go po plecach. Potem nastąpiła scena utrwalona w protokole:

Obywatel marynarz [czyli Żelezniakow]: «Otrzymałem polecenie poinformowania was, że wszyscy obecni powinni opuścić Salę Zgromadzeń, gdyż straż jest zmęczona» ["Я получил инструкцию, чтобы довести до вашего сведения, чтобы все присутствующие покинули зал заседания, потому что караул устал"]. [...]

Czernowowi udało się kontynuować obrady jeszcze przez 20 minut, po czym odroczył je do godziny 17 tegoż dnia (6 stycznia)" (Richard Pipes, Rewolucja rosyjska, przekład Tadeusz Szafar, wydanie drugie poprawione, Wydawnictwo Magnum, Warszawa 2006, s. 583; wstawka rosyjska moja za stenogramem obrad Konstytuanty: Учредительное Собрание, "Вестник ЧелГУ", 1993, nr 2, s. 105).

Wbrew temu, co pisze Orliński, matros Żelezniakow nie był poczciwcem, "który chce oddać całą władzę Leninowi" (s. 20). W ogóle nie wiadomo, by czegoś chciał, bo nic tam od niego nie zależało - wykonywał tylko cudze polecenia. Podlegał komisarzowi Dybience, a komisarz Dybienko - Leninowi. Jak więc mógłby cokolwiek oddać temu ostatniemu? Lenin już wtedy dysponował realną siłą (Czeka Dzierżyńskiego działa od kilku tygodni) i chodziło mu raczej o to, by tej siły nie używać i do końca zachowywać pozory (jak pisze Pipes: "Lenin poinstruował straż Pałacu Taurydzkiego [gdzie obradowała Konstytuanta], aby nie stosowała przemocy", s. 582). I tak też się stało. Przewodniczący Czernow odroczył obrady, których już nigdy nie wznowiono. Dopiero potem bolszewicy dla dodania sobie powagi zaczęli chętnie mówić o rozpędzeniu Konstytuanty. Ale jeśli nawet termin "rozpędzenie" uznać za (ostatecznie) uzasadniony, to na pewno Konstytuanty nie rozpędził matros Żelezniakow.

[15] Przez "pośpiech pracy dziennikarskiej" ucierpiała również inna prywatna pasja Orlińskiego - Stanisław Lem. Kto chciałby o tym wiedzieć więcej, niech przeczyta w OSOBACH: "Wojciech Orliński o Stanisławie Lemie albo uroki fantastyki" i "Wojciech Orliński znowu o Stanisławie Lemie albo zmyśleń ciąg dalszy".

[16] Komentarz do notki "Jacek Sasin, genetyczny patriota". Orliński potem notkę przerobił, ale niektórzy zdążyli skopiować jej pierwotną wersję.

Nb. nawet język tego komentarza jest szyderstwem z pleniącej się tam maniery, pełnej anglojęzycznych wtrętów oraz ich spolszczeń w rodzaju: kontent, fejm, flejm, terf, zalurkać, dissować etc. Kiedyś satyrycy mieli używanie z języka prostych polskich emigrantów z chicagowskiego Jackowa, natomiast dziś taki pokraczny język zdaje się zaspokajać aspiracje części rodzimej inteligencji, by chociaż w ten sposób wydawać się jakby trochę mniej rodzimą.

Zdarzają się tam jednak także nagłe napady pryncypialnego puryzmu. Na przykład osobie, która nie radzi sobie z kolejnością przecinka i spacji (przykre, ale to nie powód do flejmu), Wojciech Orliński potrafi napisać: "jestem wyczulony na kwestii polskich reguł pisowni" (sic!) i podkreśla, że jego blog to "bardzo prywatny blog pewnego «grammar Nazi»".

[17] Notka "Wiwat różnorodność!", 5 września 2016.

[18] Notka "Kura i ziarno", 11 sierpnia 2012. W rzeczywistości NSDAP w 1932 roku dwukrotnie wygrała wybory do Reichstagu. Gdy w komentarzach zwrócono na to uwagę, Orliński zapędził się w rozpaczliwe próby dowodzenia, że "Szkot" z kontrprzykładu "nie jest prawdziwym Szkotem", czyli wprawdzie NSDAP formalnie wygrała jakieś tam wybory, lecz nie były to jednak "prawdziwe wybory" ("na tym terenie przestały być wolne"; "były w atmosferze terroru ulicznego"). Chwyt banalny, który już Schopenhauer wymienia w swojej Erystyce jako pierwszą ze "sztuczek szalbierczych w sporze" (termin Tadeusza Kotarbińskiego). Zob. Arthur Schopenhauer, Erystyka czyli sztuka prowadzenia sporów, przekład Bolesława i Łucji Konorskich, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1976. Zwłaszcza strona 49.

Owszem, wygrana NSDAP w 1932 roku nie oznaczała bezwzględnej parlamentarnej większości, ale - jak to zwięźle ujął Eberhard Jäckel - "Hitler zawdzięczał swą nominację [na kanclerza Rzeszy] zwolennikom z NSDAP oraz swoim wyborcom" (Panowanie Hitlera. Spełnienie światopoglądu, tłumaczyła Alicja Karszniewicz-Mazur, Ossolineum, Wrocław 1989, s. 38).

[19] Notka "Żegnaj, BoJacku!", 2 lutego 2020. "Kilkadziesiąt lat temu dopuszczono na nie [uniwersytety] kobiety (na Harvardzie ten proces dokonał się dopiero w 1999!)". Jest to wyjątkowy nonsens, bo akurat ten uniwersytet dawał kobietom już od XIX wieku naprawdę spore możliwości, a pierwsza kobieta zrobiła tam doktorat prawie sto lat temu (podaję za stroną uniwersytetu Harvarda).

[20] Notka "Marksistowska analiza Sama Peckinpaha", 15 sierpnia 2012.

[21] To właśnie te węże pod koniec pierwszej części Lonesome Dove atakują podczas przeprawy przez rzekę i zabijają młodego Irlandczyka, Seana O'Briena. Dziennikarz zajmujący się kulturą popularną mógłby o tym pamiętać.

Podobno cottonmouth ugryzł też małego Trumana Capote. Nie wiadomo, czy to prawda (jego biograf przyjmuje, że tak), ale co wam szkodzi przeczytać na koniec kawałek niezłej prozy kogoś, kto ma prawo zmyślać, bo robi to jawnie i zawodowo:

"Kiedy miałem dziewięć lat, ugryzł mnie wąż wodny, mokasyn (cottonmouth water moccasin). Z kilkoma kuzynami wybraliśmy się na wyprawę odkrywczą do odludnych lasów jakieś dziesięć kilometrów od prowincjonalnego miasteczka w Alabamie, w którym mieszkaliśmy. Przez las płynęła wąska, płytka, kryształowa rzeczka. W poprzek niej, jak kładka z jednego brzegu na drugi, leżał wielki zwalony pień. Moi kuzyni balansując przebiegli po pniu, ja natomiast postanowiłem przejść rzeczkę w bród. Dochodziłem już do drugiego brzegu, kiedy zobaczyłem płynącego, ślizgającego się po cienistej powierzchni wody olbrzymiego węża z rozdziawioną bawełnistą paszczą (I saw an enormous cottonmouth moccasin swimming, slithering on the water’s shadowy surface). W ustach mi zaschło, jakbym sam miał w nich pełno bawełny, zdrętwiałem, jakby mi całe ciało znieczulono nowokainą. A wąż się wił i ślizgał coraz bliżej mnie. Kiedy był o parę centymetrów, zrobiłem w tył zwrot, ale noga mi się omsknęła na śliskich kamykach dna. I wąż mnie ugryzł w kolano.

Zrobiło się zamieszanie. Kuzyni zmieniali się niosąc mnie na barana, dopóki nie dotarliśmy do jakiejś farmy. Podczas gdy gospodarz zaprzęgał muła do wozu, swojego jedynego środka lokomocji, gospodyni złapała kilka kuraków, rozdarła jednego żywcem i gorącego, krwawiącego przyłożyła do mojego kolana. «To wyciąga jad» - powiedziała i rzeczywiście mięso kuraka pozieleniało. Przez całą drogę do miasta kuzyni zabijali jednego kuraka po drugim i przykładali do rany. Kiedyśmy dotarli do domu, rodzina zadzwoniła do szpitala w Montgomery, odległego o sto sześćdziesiąt kilometrów, i po pięciu godzinach przyjechał lekarz z surowicą. Przechorowałem się setnie, a jedyną dobrą stroną całej przygody było to, że ominęły mnie dwa miesiące szkoły" (Truman Capote, Muzyka dla kameleonów, przełożył Krzysztof Zarzecki, Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1994, s. 271-272; angielskie wstawki w nawiasach moje za wydaniem: Truman Capote, Music for Chameleons, Random House, Nowy Jork 1980, s. 247-248; w oryginale oczywiście nie była potrzebna "rozdziawiona bawełnista paszcza" dodana przez tłumacza).