EBENEZER ROJT

Jan Kott o notacji Leona Chwistka
albo tajemnice systemu dwójkowego

"Znowu w niedobrej i gęstej pamięci mieszają mi się i lepią ze sobą, jak muchy na lepie, różne lata" - pisze Jan Kott w Przyczynku do biografii [1]. I takie właśnie są te wspomnienia - pełne omyłek i przeinaczeń. Kott nie tylko plącze daty, co w końcu banalne, ale również zmyśla wydarzenia, których nie było. Na przykład we Lwowie Wanda Wasilewska rzekomo wyciągnęła go w ostatniej chwili razem z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim z transportu, który miał wywieźć ich obu gdzieś "pod koło podbiegunowe albo w stepy Kazachstanu" (Przyczynek, s. 27). W rzeczywistości nie spotkał wtedy ani Wasilewskiej, ani Żeleńskiego. Pokazał paszport oficerowi kierującemu wywózką i wrócił do domu po kwadransie [2].

Ubarwia też swoje opowieści cudzymi anegdotami. Kiedy pracował we Lwowie jako korektor, "nazwisk Lenina i Stalina nie wolno było nigdy rozdzielać i przenosić z jednej linijki na drugą", a kiedyś jego koleżanka podobno "przepuściła w szpaltach Stalina w drugiej literze przez «r»" i oskarżono ją o sabotaż (Przyczynek, s. 30). Ale o tym Sralinie jako pułapce na korektorów było już i u Wata, i u Stryjkowskiego [3]. Znowu innym razem

kiedy w Czerwonym Sztandarze znalazło się nagle ku wielkiej radości wszystkich: "G.B. Shaw, największy kpiarz stulecia, nazwał Stalina największym mężem stanu XX wieku", nikt z wielkiego strachu nawet się nie zająknął (Przyczynek, s. 30).
Ale to z kolei jest anegdotka Słonimskiego i w oryginalnej wersji zamiast "Czerwonego Sztandaru" i Stalina występowała przedwojenna "Gazeta Polska" i Mussolini [4].

Wszystkie te dziecinne figielki można jednak od biedy Kottowi wybaczyć. Tym bardziej że zachowuje resztki przyzwoitości i czasem zastanawia się, czy aby pamięć go nie zawodzi i coś mu się nie pomieszało [5]. Niestety, ma jednocześnie nieznośny nawyk wymądrzania się i bez skrupułów gotów jest pleść farmazony na dowolny temat.

Otóż, wyobraźcie sobie, Janek Kott we Lwowie nie tylko interesował się tym, czy na ponurych zebraniach tak zwanej profspiłki, czyli związku zawodowego pisarzy, będą dawać należne towarzyszom pisarzom deputaty na słoninę i węgiel (opowiada o tym na stronach 25-26), ale interesował się wtedy także logiką Chwistka!

Wtedy we Lwowie interesowałem się jednak bardziej logiką Chwistka niż jego malarstwem. Chwistek był znakomitym logikiem matematycznym. Porównywano go z Russelem i Whiteheadem. W logice, jak i w malarstwie, był pełen wynalazczości (Przyczynek, s. 36; "Russelem" przez jedno "l" za oryginałem).
Tu mała dygresja o Chwistku (nb. spowinowaconym z Kottem przez jego teścia a swojego szwagra, Hugona Steinhausa). Dziś pamięta się go głównie, bo pisał o nim Witkacy. Bo pierwowzór barona Brummela z 622 upadków Bunga, bo "demon intelektu" z łbem nabitym guzami nadludzkiej mądrości.
Ale nade wszystko poczucie metafizycznej grozy budzi w widzu niesamowity łeb jego, nabity guzami mądrości nadludzkiej jakiejś, pod którego sklepionym, jak kopuła Bramantego, czołem, wybałuszone na bezmiar tajemnicy oczy-gały zdają się promieniować fluidem spreparowanym z zamarzłych promieni - to najwidoczniej logistyka (a nie erotyka, jak twierdzą inni) zapuszczona głęboko w gąszcz najpotworniejszych problemów świata daje im to połączenie sprzecznych właściwości wyrazu, powiększające jeszcze już i tak wielką grozę, odczuwaną przez wszystkich, nawet najbliższych [...] demonem jesteś, Leonie, i zaraz Ci to udowodnię [...] [6].
Chwistek w istocie był posiadaczem intelektu demonicznego i łapczywego. Zajmował się logiką, filozofią, teorią sztuki, do tego jeszcze malował i pisał powieści. Korespondował jak równy z równym z Russellem [7], a gdy trzeba ustalić nazwiska trzech Polaków, którzy przeczytali całe Principia Mathematica Russella i Whiteheada, zawsze jest jednym z murowanych kandydatów [8]. Jednak w sowieckim Lwowie wyszła z niego, przykro to mówić, najzwyklejsza, mało demoniczna świnia. Zaraz w grudniu 1939 pochwalił w "Czerwonym Sztandarze" Konstytucję Stalinowską, a później już chyba całkiem zwariował ze strachu i wypisywał takie oto paszkwile na burżuazyjną naukę zafałszowującą fakty historyczne z życia wielkich artystów.
Wymieniam tylko Szekspira i Mocarta. O pierwszym mówiono, że nie mógł zdobyć się na napisanie swoich dramatów, że autorem ich był lord Bekon. O Mocarcie zamilczano skwapliwie, że był synem pańszczyźnianego chłopa, i że biskup Salcburga używał go do najniższych posług, kopał go, bił i znęcał się nad nim [9].
Ale dość już o samym Chwistku. Wracam do młodego lwowskiego Kotta interesującego się logicznymi pomysłami Chwistka, o których to pomysłach w pół wieku później stary amerykański Kott napisze:
Stworzył własny binarny system notacji zdań i liczb kardynalnych, który zapowiadał już notację komputerową. Były w nim dwa znaki: kropka i kreska. Jedynka była kropką, dwójka - kropką i kreską, trójka - kreską i kropką, czwórka - dwiema kropkami... I tak dalej. Bardzo mnie ten nowy alfabet pasjonował. Pamiętam, jak kiedyś obudził mnie w nocy głośny śmiech L., kiedy przez sen powtarzałem: kropka, kreska, dwie kreski (Przyczynek, s. 36).
"Binarny system notacji" to nic innego, jak system dwójkowy. Sprawa na dobry ład bajecznie prosta, ale (o czym wiedzą uważni czytelnicy Stanisława Lema) nawet autorowi Solaris zdarzało się coś tam dwójkowo pokiełbasić [10]. Natomiast Kott nie tyle kiełbasi, co zwyczajnie blaguje. Wyrażenie "system notacji zdań i liczb kardynalnych" nie jest wprawdzie bełkotem, bo przecież można sobie zapisać systemem dwójkowym liczbę kardynalną zbioru kardynałów-elektorów obecnych na ostatnim konklawe (1110011) [10a], ale nie bardzo wiadomo, po co. Zwłaszcza że zbiór skończony to dla matematyka przypadek mało ciekawy. Również zdania można sobie oznaczać liczbami, a te liczby zapisywać systemem dwójkowym, ale znowu nie wiadomo, co miałoby z tego wynikać. Nie wiadomo też, co miałoby tutaj zapowiadać tajemniczą "notację komputerową", bo przecież sam system dwójkowy wymyślono na wieki przed Chwistkiem [10b]. Gdzie nie popatrzeć - mgła.

Gdyby jednak Kott na tym jednym mętnym zdaniu poprzestał, byłoby jeszcze pół biedy. Życzliwi ludzie mieliby przynajmniej szansę dopatrzyć się tam jakiegoś utajonego sensu. Ale nie! Kott zapragnął jeszcze podać szczegóły tego Chwistkowego systemu, bo przecież "interesował się" i wie.

"Były w nim dwa znaki: kropka i kreska". To oczywiste. Dwuznakowość to właśnie największa zaleta systemu dwójkowego, bo w wypadku sprzętu wymaga reprezentacji tylko dwóch stanów: obwód zamknięty, obwód otwarty, włączone, wyłączone. Proste. Zazwyczaj do zapisu jako dwóch cyfr używa się 0 i 1, bo z tymi znakami jesteśmy oswojeni, ale mogą to być dowolne dwa znaki: kółko i krzyżyk, plus i minus albo właśnie "kropka i kreska". Niczego to nie zmienia. Tutaj jednak Kott ujawnia, że chociaż "interesował się", nie ma o systemie dwójkowym zielonego pojęcia. Skoro bowiem "jedynka była kropką", a "dwójka - kropką i kreską", to trójka powinna być dwiema kropkami, a czwórka - kropką i dwiema kreskami [11].

Wygląda to może mało poważnie: ot, jakieś kropki pomieszane z kreskami. Jedna więcej, jedna mniej, no i co z tego? Ale dla niehumanistycznego oka są to androny porównywalne z oświadczeniem: "Kiedyś pasjonowałem się tabliczką mnożenia. Jeden razy dwa to dwa, dwa razy dwa to cztery, trzy razy dwa to zero dwa, a cztery razy dwa to pięć... I tak dalej".

W innym miejscu swoich wspomnień Kott wyznaje:

Pociągały mnie zawsze formuły matematyczne. I abstrakcja. Nawet w wyobraźni seksualnej, a cóż dopiero w polityce. Gubiłem się zawsze w realiach, nawet na wykładach myliłem często daty (Przyczynek, s. 127).
Jak widać, nieodwzajemniona miłość do matematyki może na wskroś przeorać ludzkie życie. Biorąc zaś pod uwagę stopień zagubienia Jana Kotta w datach, realiach i polityce, analiza jego "wyobraźni seksualnej" długo jeszcze poczeka na swojego Freuda.

[1] Jan Kott, Przyczynek do biografii, Aneks, Londyn 1990, s. 110. Dalej cytuję jako Przyczynek.

[2] Fantazja o niedoszłej wspólnej z Boyem wywózce łatwo może zmylić plastycznością detali. Oto Boy siedzi naprzeciwko Kotta "poszarzały, zgarbiony, z wielkimi poduszkami pod oczami na tej jego prostokątnej twarzy". Wasilewska biega pod dworcu "w asyście dwóch Sowietów obwieszonych jak choinka" itp. (Przyczynek, s. 28). Natomiast krótka i rzeczowa relacja o Janku wracającym po kwadransie pochodzi ze wspomnień jego teścia. Zob. Hugo Steinhaus, Wspomnienia i zapiski, w opracowaniu Aleksandry Zgorzelskiej, Aneks, Londyn 1992, s. 196: "Za kwadrans wraca Janek; pokazał oficerowi w szkole św. Magdaleny, gdzie wywożonych zabierano, paszport i ten zwolnił go natychmiast". O wiarygodności lwowskich wspomnień Kotta zob. też Jacek Trznadel, Kolaboranci. Tadeusz Boy-Żeleński i grupa komunistycznych pisarzy we Lwowie 1939-1941, Wydawnictwo Antyk Marcin Dybowski, Komorów 1998, s. 272-279.

Natomiast wierzy w tę bajkę Kotta łatwowierny Bronisław Łagowski (Polska chora na Rosję, Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2016, s. 148: "Jan Kott zaświadcza, że [Wasilewska] wyratowała jego i dwie inne osoby od wywózki, wpadając na peron tuż przed odejściem pociągu w głąb Rosji").

[3] Aleksander Wat, Mój wiek. Pamiętnik mówiony, część pierwsza, rozmowy prowadził i przedmową opatrzył Czesław Miłosz, do druku przygotowała Lidia Ciołkoszowa, Czytelnik, Warszawa 1990, s. 270-271: "Druga funkcja, którą spełniałem w «Czerwonym Sztandarze», to była nocna korekta, zresztą to już była czynność najbardziej odpowiedzialna, drżałem robiąc korektę. Najmniejsza omyłka, a nie tylko zecer idzie do mamra, także i korektor oczywiście za to odpowiada. A przecież można było iść do mamra i za przeniesienie nazwiska Stalin do nowego wiersza. A ja miałem obsesję. Mnie się ciągłe zdawało, że w końcu za mojej korekty wyjdzie straszna gafa, jedna literka będzie zmieniona i wyjdzie Sralin zamiast Stalina. Ciągle pilnowałem tego Sralina".

Jacek Trznadel, Hańba domowa. Rozmowy z pisarzami, Wydawnictwo "Test" & Zakłady Wydawnicze "Versus", Lublin - Białystok 1990, s. 153: "TRZNADEL: - Obsesją Aleksandra Wata było to, że w korekcie nie dostrzeże pomyłki, że jest napisane Sralin zamiast Stalin. STRYJKOWSKI: - Ja to też miałem. Ja zresztą zostałem wyrzucony z «Czerwonego Sztandaru» z powodu pomyłki korektorskiej. Bo ja byłem korektorem. Stało się to z dnia na dzień. Przychodzę do redakcji i na tablicy na korytarzu jest napisane, że ja już nie jestem pracownikiem. Jaka to była pomyłka? Zamiast osiemnasta, dziewiętnasta czy dwudziesta rocznica powstania Czerwonej Armii ja jeden rok umniejszyłem, to była straszna zbrodnia. A za Sralina to rozstrzeliwano".

Zob. też Ocalony na Wschodzie. Z Julianem Stryjkowskim rozmawia Piotr Szewc, Noir sur Blanc, Montricher 1991. s. 104: "Korekta to praca żmudna i nudna, a nie wiedzieliśmy, że śliska i niebezpieczna, że za «Sralin» zamiast «Stalin» rozstrzeliwano. A to groziło w każdym wierszu. Inne błędy to podejrzenie sabotażu". Julian Stryjkowski, Wielki strach. To samo, ale inaczej, Czytelnik, Warszawa 1990, s. 350: "Zjawił się koszmar błędów korektorskich, za które rozstrzeliwano w Związku Radzieckim, na przykład Sralin zamiast Stalin".

Zresztą Stalin-Sralin to wydawnicza obsesja tamtych czasów. Leopold Unger trochę bez sensu pisze, że nawet cenzura wyławiała takie literówki, dzięki czemu "odgrywała rolę pożyteczną" (Leopold Unger, Intruz, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001, s. 98). Co ciekawe, obsesja ta dotyczyła także Rosjan, chociaż w cyrylicy zamianę "t" na "r" (czyli "т" na "р") przepuścić znacznie trudniej. W scenie paniki w wydawnictwie w Zwierciadle Andrieja Tarkowskiego wprawdzie nie jest powiedziane, o jaki błąd chodzi, ale krytycy domyślają się, że chodzi właśnie o Stalina-Sralina. Zob. Natasha Synessios, Mirror (seria The Film Companion), I.B.Tauris 2001, s. 105 i przypis 40 na stronach 112-113; także Vida T. Johnson, Graham Petrie, The Films of Andrei Tarkovsky. A Visual Fugue, Indiana University Press 1994, s. 131: "Discussing the printing-house scene (86), he [Mark Le Fanu] identifies the mother's misprint as «Sralin» (based on the verb «to shit») for «Stalin», and implies that the audience learns this [...]".

[4] Antoni Słonimski, Załatwione odmownie. Felietony, konfrontacje, polemiki i fraszki, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963, s. 62: "Przed wojną, w czasach flirtów z faszystowskimi Włochami, w «Gazecie Polskiej» ukazał się panegiryk na cześć Mussoliniego. Niestety, wielki G. B. Shaw, który miał przykrą słabość do wszystkich dyktatorów, bardzo pochlebnie wyraził się parokrotnie o Mussolinim. «Gazeta Polska» powołała się więc na zdanie Shawa pisząc: «Mussolini, to największy człowiek naszych czasów, jak powiedział słynny kpiarz Bernard Shaw». Do nazwiska Shawa zwyczajowo dodawało się «słynny kpiarz», ale w tym kontekście wyszło troszkę inaczej, niż sobie «Gazeta Polska» życzyła". W późniejszej wersji tej anegdotki Słonimski dodaje wprawdzie, że "podobna gafa zdarzyła się z tym samym Shawem w innych czasach z innym dyktatorem", ale tak właśnie powstają legendy (zob. Antoni Słonimski, Alfabet wspomnień, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1989, s. 221).

[5] Podobno, co dobrze o nim świadczy, zachowywał te resztki przyzwoitości również w czasie zajęć uniwersyteckich:

"Kott wspaniale improwizował. Miał asystenta, erudytę, i czasem po ćwiczeniach prosił go: «A teraz powiedz, jak było naprawdę». Wtedy tamten mówił, że ten nie mógł spotkać tego, czytać tamtego itd. Kott wtedy rozkładał ręce i mówił z żalem: «No widzicie»" (Nic tak dobrze nie robi pisarzowi jak upokorzenia. Z Januszem Głowackim rozmawiają Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba, "MAGAZYN" nr 41, dodatek do "Gazety Wyborczej" nr 237, 9 października 1998).

Niestety, zbyt często brakowało Kottowi takiego asystenta-erudyty przy redagowaniu książek. Bo wspomnienia wspomnieniami - każdy rozsądny czytelnik podchodzi do tego typu literatury z ograniczonym zaufaniem - natomiast nieładnie jest zmyślać w książkach naukowych czy nawet eseistycznych, z których ludzie próbują się czegoś dowiedzieć.

Anegdotycznym przykładem może być choćby ten krótki akapit:

"Refutacja wszystkich nauk w tym wielkim monologu Fausta kończy się również wyzwaniem i drwiną. «Che serà serà. Co będzie to będzie». Mam jeszcze w uszach to gorzkie i ironiczne Che serà serà z ulicznych katarynek w wojennej Warszawie za niemieckiej okupacji. «Co ma być, to będzie...»" (Jan Kott, Płeć Rozalindy. Interpretacje. Marlowe, Szekspir, Webster, Büchner, Gautier, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1992, s. 36).

Ale piosenka Que Sera, Sera powstała dopiero w połowie lat 50., więc Kott nie mógł jej słuchać "za niemieckiej okupacji". Najprawdopdobniej zapamiętał ją z filmu Hitchcocka Człowiek, który wiedział za dużo (1956), przejmująco śpiewaną przez Doris Day w końcowym, niezwykle dramatycznym momencie. A że napisali ją dwaj Amerykanie, Jay Livingston i Ray Evans, jej tytuł zapisuje się na ogół w takiej wersji i od razu z przekładem Whatever Will Be, Will Be (nb. hiszpańska Wikipedia twierdzi, że jedynie ten przekład jest prawidłowy gramatycznie: "No consta historia de este dicho ni en España, ni Italia, ni Francia y, de hecho, en estos tres idiomas románicos es gramaticalmente incorrecto. Está compuesto de palabras españolas o italianas superimpuestas en sintaxis inglesa").

Płynne przejście od Che sera, sera z początku Tragicznej historii życia i śmierci doktora Fausta Marlowe'a do piosenki z biograficznego zmyślenia słusznie potem zaniepokoiło Stanisława Barańczaka:

"Szokująco niespodziewane zderzenie asocjacyjne - skojarzenie elżbietańskiej tragedii z dwudziestowieczną popularną piosenką - nie zostaje tu złagodzone żadnym buforem: ani przygotowującym wprowadzeniem, ani spójnikiem, ani nawet graficznym znakiem nawiasu, który wydzieliłby z toku interpretacyjnego wywodu osobiste wspomnienie, nadając mu charakter niezobowiązującego wtrętu" (Stanisław Barańczak, Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej, wybór, opracowanie i posłowie Adam Poprawa, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 2017, s. 441; fragment receznji z roku 1993).

[6] Stanisław Ignacy Witkiewicz, O idealizmie i realizmie. Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie istnienia i inne prace filozoficzne, zebrał, opracował i przypisami opatrzył Bohdan Michalski, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1977, s. 136-137. Nb. Chwistek demonizował się Witkacemu jeszcze w korekcie autorskiej. W każdym razie w maszynopisie zamiast "logistyka, a nie erotyka", było znacznie mniej demoniczne "logistyka, a nie estetyka". Zob. Stanisław Ignacy Witkiewicz, Leon Chwistek-Demon Intelektu oraz Appendix do Demona Intelektu, maszynopis z poprawkami autora i autograf, 1933-1934, Ossolineum, sygnatura 12466/II, strona 2.

Kto jest ciekaw erotycznego demonizmu Chwistka, niech przeczyta uwagi Ludwika Bohdana Grzeniewskiego w drugim rozdziale jego rekonstrukcji powieści Chwistka Pałace Boga. Grzeniewski podaje między innymi, że malowane przez Chwistka akty wywierały spore wrażenia na widzach. Boya-Żeleńskiego uderzyła "dziwna zmysłowość bijąca z porozwieszanych obrazów", a Zofia Stryjeńska, gdy w jej przytomności Chwistek pokazywał swoje akwarele Zygmuntowi Leśnodorskiemu, powiedziała: "Po co Pan młodemu człowiekowi pokazuje takie rzeczy [...] przecież on prosto stąd będzie musiał pójść do domu publicznego" (Ludwik Bohdan Grzeniewski, Leona Chwistka Pałace Boga. Próba rekonstrukcji, wydanie drugie rozszerzone, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1979, s. 75-76; zob. też Zygmunt Leśnodorski, Wspomnienia i zapiski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1959, s. 85).

[7] "[...] «...Your gigantic task» - tak pisał do Leona wielki Bertrand - sam ten list widziałem, macałem go ze czcią" (Stanisław Ignacy Witkiewicz, O idealizmie..., op. cit., s. 140).

[8] W My Philosophical Development na początku rozdziału VIII "Principia Mathematica: Mathematical Aspects" Russell napisał żartobliwie, że wie tylko o sześciu ludziach, którzy przeczytali matematyczne partie Principiów: trzech z nich było Polakami, a trzech - Teksańczykami. Nie podał przy tym żadnych nazwisk, stąd późniejsze spekulacje, kogo miał na myśli. Russell rzeczywiście wysoko cenił polskich logików, ale akurat w tym wypadku chyba najważniejszy był dla niego zgrabny żart. Powtórzono go zresztą w trzy lata później we wstępie do wywiadu Russella dla "Daily Herald" z okazji 90 rocznicy jego urodzin. Zob. Bertrand Russell, My Philosophical Development, Simon and Schuster, Nowy Jork 1959, s. 86: "I used to know of only six people who had read the later parts of the book. Three of these were Poles, subsequently (I believe) liquidated by Hitler. The other three were Texans, subsequently successfully assimilated".

We wstępie do wywiadu anegdotka została skrócona: "Russell thought this was a great joke. «Only six people have read through 'Principia Mathematica' and three of those were Poles»" ("Daily Herald", 17 maja 1962; cytuję za: Russell on Understanding the Principia - A Little-Known Source, "Modern Logic" 1991, t. 2, nr 2, s. 200; tamże w adresie cytatu z My Philosophical Development literówka: strona 66 zamiast 86).

[9] Leon Chwistek, Głos uczonego, "Czerwony Sztandar" 1940, nr 153. Pisownia oryginału! Cytuję za: Jacek Trznadel, Kolaboranci, op. cit., s. 475. O pochwale Konstytucji Stalinowskiej na s. 466. Bohdan Urbankowski stanowczo zbyt łagodnie pisze o Chwistku: "wybitny, lecz naiwny życiowo, filozof". Zob. Bohdan Urbankowski, Czerwona msza czyli uśmiech Stalina, t. I, Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1998, s. 509.

Nb. ten "Mocart" i "lord Bekon" to w mniejszym stopniu naśladownictwo rosyjskiej pisowni, niż konsekwencja wiary, że właśnie w taki niewyszukany sposób trzeba meblować umysł "prostego człowieka". I robił to człowiek, który ledwo osiem lat wcześniej pisał:

"Gro­teskowa wiara Sokratesa, że on, który tyle wie, że nic nie wie, może się czegoś dowiedzieć przez wydobywanie na wierzch myśli ukrytych na dnie umysłów ludzi pospolitych, wywarła potężny wpływ na rozwój historii filozofii" (Leon Chwistek, Tragedia werbalnej metafizyki, [w:] tenże, Pisma filozoficzne i społeczne, tom I, wyboru dokonał i wstępem poprzedził Kazimierz Pasenkiewicz, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1961, s. 118).

Podobno w 1944 roku Chwistek był kandydatem PKWN na kierownika resortu propagandy, ale na szczęście zdążył wcześniej umrzeć, bo do głupstw żałosnych mógłby dorzucić także zbrodnicze (zob. Andrzej Krawczyk, Ministerstwo Informacji i Propagandy 1944-1947, "Kwartalnik Historii Prasy Polskiej" 1986, r. XXV, nr 2, s. 67).

[10] W Powrocie z gwiazd (pierwsze wydanie 1961) główny bohater otrzymuje dziwny przedmiot (potem okazuje się, że to "jakby drukarka czy tłoczarka pieniędzy"), który "z jednej strony miał szereg okienek, widniała w nich cyfra 1100 1000. Na dole były dwa malutkie guziczki, jedynka i zero. Patrzałem, zaskoczony, aż nagle zrozumiałem, że suma 5000 zakontowana jest systemem dwójkowym" (Stanisław Lem, Powrót z gwiazd, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981, s. 61). Z kolei w pochodzącym z tego samego okresu opowiadaniu Odruch warunkowy (pierwodruk 1962) Pirx na pytanie, ile ma lat, odpowiada: 111, i dodaje zaraz: "W układzie dwójkowym" (Stanisław Lem, Noc księżycowa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1963, s. 68). Z treści wynika, że Pirx ma lat 22-23.

W obu wypadkach konwersja jest nie tyle błędna, co niedorzeczna: tak jakby Lem stawiał jedynki i zera na chybił trafił. Liczba (nie cyfra!) 1100 1000 w układzie dwójkowym to nie 5000 w układzie dziesiętnym, lecz 200. Pięć tysięcy to 1 0011 1000 1000. Natomiast 111 w układzie dwójkowym to zaledwie 7 w układzie dziesiętnym. W tym drugim wypadku trwa jednak między miłośnikami Lema spór, czy rzeczywiście chodzi tu o błąd, czy też może młody Pirx, urażony pytaniem o wiek, w ten właśnie sposób odcina się pytającemu, by tamten nie traktował go jak dziecko. Być może dla Lema były to po prostu szczegóły nie warte zachodu, podobnie jak londyński przystanek tramwajowy w drugiej połowie lat 50. na początku VI rozdziału Śledztwa albo dotykanie palcem nosa jako diadochokynesis we Fiasku (rozdział "Kwinta"). Jednak z drugiej strony nie wydaje się kokieterią, lecz raczej westchnieniem żalu, wyznanie Lema z V rozdziału Wysokiego Zamku: "matematyka zawsze bowiem była moją piętą achillesową".

O problemach Lema z systemem dwójkowym pisał Marek Oramus (Bogowie Lema, Wydawnictwo Kurpisz, Przeźmierowo 2006, s. 86 i n.), ale nie wiem, czy był pierwszy.

[Dopisek] Anonimowy Czytelnik uprzejmie powiadomił mnie, że o dziwnym wieku Pirxa czytał już w drugiej połowie lat 80. w "Młodym Techniku" w felietonie Michała Szurka. Podał mi również odnośnik do artykułu Mateusza Głowackiego Matematyka w twórczości Stanisława Lema ("Mishellanea" 2001, nr 2-3, s. 25-38), który Pirxowe sto jedenaście w układzie dwójkowym traktuje jako wyraz jego "poczucia humoru" (s. 25). Nb. w pięć lat później, już po śmierci Lema, identycznie zatytułowany artykuł opublikował Michał Szurek (Matematyka w twórczości Stanisława Lema, "Młody Technik" 2006, nr 5, s. 47-49). Co więcej, można znaleźć w tym artykule dokładnie te same cytaty z tych samych wydań książek Lema, które wcześniej cytował Głowacki. Tym razem jednak, inaczej niż w Śledztwie, rzecz nie sprowadza się do dziwnej koincydencji losowych wydarzeń, ale do banalnego procederu odpisywania przez nauczyciela od swojego studenta, ponieważ artykuł Głowackiego powstał jako jedna z prac "w ramach konwersatorium dr. Michała Szurka w letnim semestrze 2000" ("Mishellanea" 2001, nr 2-3, s. 3).

[10a] Gdy pisałem tę notkę pod koniec roku 2012, miałem na myśli konklawe z roku 2005, w którym uczestniczyło 115 kardynałów-elektorów. Zbiegiem okoliczności papieża Franciszka wybierało w następnym roku również 115 kardynałów-elektorów.

[10b] Anonimowy Czytelnik zwrocił mi uwagę, że za twórcę systemu dwójkowego uważa się na ogół Leibniza. Nie jest to do końca prawda. Przed Leibnizem pisali o systemie dwójkowym między innymi John Napier, Francis Bacon oraz Juan Caramuel y Lobkowitz, a inspiracją mogły stać się także opisy innych niedziesiętnych systemów liczbowych (czwórkowego przez Erharda Weigela i dwunastkowego przez Blaise'a Pascala). Zob. Eberhard Knobloch, Determinant Theory, Symmetric Functions, and Dyadic, [w:] The Oxford Handbook of Leibniz, redakcja Maria Rosa Antognazza, Oxford University Press 2018, s. 242-243.

Niemniej Leibniz był pierwszym europejskim uczonym, który zajął się systemem dwójkowym aż tak obszernie. Nie chodziło mu jednak w pierwszym rzędzie o matematyczne zastosowania tego systemu, lecz o teologię. Uznał mianowicie, że system zero-jedynkowy świetnie nadaje się do opisu boskiego aktu stworzenia z nicości. Jedynka to oczywiście Bóg, a nicość to zero. Jak sam pisał:

"Istnieje powszechna zgoda, że system dziesiętny jest arbitralny, tak więc czasem stosuje się inne systemy. Fakt ten kazał mi myśleć o następstwie diadycznym, czyli dwójkowym, które jest najprostsze i najbardziej naturalne. Od początku zdecydowałem, że nie będę korzystał z więcej niż dwóch znaków: 0 i 1 [...] Tej metody [obliczeniowej] nie powinno się stosować przy zwykłych rachunkach, ale może się ona wielce przyczynić do doskonałości nauki [...] Niektórzy podziwiają zaskakującą analogię pomiędzy wyłanianiem się wszystkich liczb z 1 i 0 a pochodzeniem wszystkich rzeczy z Boga i Nicości: z Boga jako zasady doskonałości oraz Nicości jako zasady braku albo nieobecności istoty - nie jest potrzebna żadna dodatkowa materia niezależna od Boga" (Maria Rosa Antognazza, Leibniz. Biografia intelektualna, przełożyli Zuzanna i Łukasz Lamżowie, Copernicus Center Press, Kraków 2018, s. 502; podaję dzięki uprzejmości Anonimowego Czytelnika).

[11] Zakładam, że Kott ma na myśli system pozycyjny. Gdyby chodziło o system addytywny (w wypadku systemu dwójkowego sprowadzający się do stawiania kolejnych kropek), bzdura pojawia się już przy dwójce.