EBENEZER ROJT

Wesoły oberek i fiołki w Neapolu
Dwie niegdysiejsze złośliwości

Nicość Prokescha - pisał Tadeusz Boy-Żeleński - miała coś apokaliptycznego; to był na swój sposób fenomen. Przez trzydzieści lat z górą był sprawozdawcą literackim, teatralnym, malarskim i muzycznym. [...] Pomagała mu w tej pracy absolutna ignorancja. Bąki, które strzelał, były stałą radością artystów. [...] [zapamiętano mu] między innemi ową sławną recenzję z Wesela, gdzie krytyk wykładał myśl utworu jako zachętę dla inteligencji aby się zbliżała do ludu, a "choć niebrak przy tem małych dysonansów, całość kończy się wesołym oberkiem" [1].
Powtarzano później za Boyem ten "wesoły oberek" do znudzenia; ktoś tam nawet uczynił z niego swój ulubiony ironiczny idiom. A nieszczęsny recenzent, Władysław Prokesch, został zapamiętany jako wzór patentowanego idioty, który nie poznał się na geniuszu.

Rzecz jednak w tym, że w jego "sławnej recenzji" żadnego "wesołego oberka" nie ma!

Jest natomiast i takie zdanie, wydrukowane - jak cała recenzja - trzy dni po premierze (co podkreślam, bo później już łatwo było być mądrym):

Dla miłośników podniosłej myśli, wytwornej formy słowa, oryginalnego lotu twórczej fantazyi, "Wesele" pozostanie w każdym razie klejnotem literackim, jakiemu równego nie wydała najnowsza doba piśmiennictwa [2].
No to poznał się na Wyspiańskim ten absolutny ignorant Prokesch, czy nie?

Boya można czytać dla rozrywki, ale wierzyć mu nie należy, bo złośliwy dowcip cenił wyżej od nudnego faktu. Jego cytat z recenzji Prokescha - wyzywająco oznaczony cudzysłowami - to bezwstydne zmyślenie! [3].

Prawda, znalazło się też w tej recenzji kilka ryzykownych zdań o finale sztuki:

Wszyscy jakby skamienieli i jakby w ziemię wrośli, oczekują hasła. Na to jawi się w izbie odstraszająca postać chochoła, staje na podwyższeniu i ponurym głosem rozkazuje parobczakowi odebrać chłopom z rąk kosy, ustawić mężczyzn i dziewczęta parami naprzeciw siebie, a sobie podać do rąk skrzypce. Jasiek, drużba, rozkaz ten spełnia. Rozlegają się dźwięki weselnego oberka i w jednej chwili pełen grozy nastrojowy obraz poprzedni zmienia się w wesołą, barwną sceneryę weselną. Ponura wizya poety rozpryskuje się jak bańka mydlana, i jakby na ironię zmienia się w rzeczywisty, realny obraz życia.
Na pozór nieporozumienie, bo dziś - zwłaszcza po szkolnej tresurze - spodziewamy się tam raczej frazesu o sennym chocholim tańcu. Ale przy głębszym wejrzeniu wcale to niegłupie. Czar chochoła, wskutek którego "ponura wizya poety rozpryskuje się jak bańka mydlana", przecież wcale tragizmu nie znosi. Owszem, jeszcze go uwydatnia. Ta zmiana, dokonująca się "jakby na ironię", nie sprawia, że finał staje się radosny. Gładkie przejście od grozy do chwilowo odsuniętego na bok wesołego życia to przecież prefiguracja dzisiejszego "Polacy, nic się nie stało!", też na ogół kończonego korowodem - wokół grilla. A tępy uśmiech czasem zwiastuje większą tragedię niż ponura zaduma. I nie mówcie mi tu o żadnej nadinterpretacji, skoro samo Wesele to również "historya wesoła a ogromnie przez to smutna" [4].

W dodatku Prokesch podobno miał pełne prawo tak właśnie odczytać intencje Wyspiańskiego, bo całkowicie zgadzało się to z tym, co słyszał ze sceny. Na premierze grała bowiem prawdziwa chłopska kapela, która dziarsko rżnęła od ucha do ucha - jak to na weselach. Bodaj i sam finał wcale nie był taki senny, jak się potem przyjęło uważać [5].

Jak tam było, tak tam było. W gruncie rzeczy to i tak już nie ma znaczenia, bo "wesoły oberek" zbyt mocno przylgnął do Prokescha, by udało się jedną notką to Boyowe łgarstwo odkręcić [6]. "Łże się w dwóch słowach, na sprostowanie trzeba stu wierszy: któryż czytelnikby to wytrzymał!" - to też Boy, ale tym razem, oburzony, we własnej sprawie [7]. A jeśli idzie o tę "sławną recenzję" z Wesela, to pół wieku po Boyu pojawiła się o niej jeszcze jedna, całkiem inna plotka. I co powiecie - nieszczęsnemu Prokeschowi znowu się oberwało! [8].

Teraz o fiołkach. I też zacznę od Boya.

Byłem raz w towarzystwie ludzi bardzo wykształconych; w czasie dyskusji, nie pomnę à propos czego, ktoś rzucił w formie przysłowia: "Wolę polskie g...o w polu, niż fijołki w Neapolu". Okazało się, że prawie wszyscy znali ten aforyzm, ale nikt nie umiał powiedzieć skąd on pochodzi; otóż jest on pióra... Kazimierza Tetmajera, a przeszedł do ust ogółu z polemicznego wiersza p. t. "Patrjota" (z cudzysłowem), zamieszczonego w r. 1898 w krakowskiem Życiu i zakonspirowanego pseudonimem Szyldkret. Tetmajer użył tego zwrotu w znaczeniu ironicznem, pod adresem szowinizmu Stanisława Szczepanowskiego. Obecnie używa się go raczej w sensie patrjotycznym, ku wzgardzie fiołków w Neapolu... [9].
W oryginale wiersz Szyldkreta-Tetmajera szedł tak (przepisuję tylko kilka najczęściej cytowanych wyimków, bo w całości jest jednak trochę nudny):
Rozum, wiedza, talent, praca
U nas, bratku, nie popłaca!
Postęp i cywilizacya
W kąt gdzie wchodzi do gry nacya!
I »guanem« wnet dostanie
Kto nie z nami, mocium panie
[...]
Huha! Hopsa! Każdą nową
Myśl witamy krzyżem pańskim -
Precz z geniuszem Europy
Farmazońskim i szatańskim!
My o jedno tylko szlemy
Modły k' niebu z naszej chaty:
By nam buty mogły śmierdzieć,
Jak śmierdziały przed stu laty...
[...]
Hoc ha! Hopsa! Byle zdrowo,
Zdrowa dusza - zdrowe ciało!
Niechaj śmierdzi, jak śmierdziało,
Byle tylko narodowo!
Wolę polskie ..... w polu,
Niż fiołki w Neapolu! [10].
Tym razem więc wyzłośliwiał się Tetmajer, ale wyzłośliwiał aluzyjnie. Kto nie wiedział, do kogo to skierowane, i skąd tam to "guano", czemu tyle smrodu i nawet (wykropkowane) gówno, ten się z samego wierszyka tego nie dowiedział. Boy też wyjaśniał to oszczędnie: "pod adresem szowinizmu Stanisława Szczepanowskiego". Ale kto dziś wie, kto to był ten Szczepanowski i na czym miał polegać jego mniemamy szowinizm.

Bardzo nieliczni pamiętają go może jako autora słynnej (niegdyś) książki Nędza Galicyi w cyfrach i program energicznego rozwoju gospodarstwa krajowego. I może jeszcze, że choć robił w Anglii piękną karierę, mimo to wrócił do Polski, by rozwijać tutaj ówczesny high-tech, czyli przemysł naftowy. Czasem nawet pisze się o nim, że mógł być europejskim Rockefellerem - ale to już jednak dziennikarska przesada. Zresztą, skoro czytacie tę notkę, to pewnie właśnie jesteście w Internecie, więc nie będą wam przepisywał hasła z Wikipedii. A najrzetelniejszy biogram Szczepanowskiego możecie przeczytać tutaj.

Jak można kogoś takiego oskarżać o to, że jest śmierdzącym szowinistą, którego nie obchodzi "postęp i cywilizacya"? Jak widać, można. Fake newsy to nie jest nowy wynalazek. Poszło zresztą o bzdurę - młodzi artyści poczuli się urażeni artykułem Szczepanowskiego Dezinfekcya prądów europejskich, wywodzącym, że to właśnie europejski modernizm (z którym się utożsamiali) sprzedaje guano "pod złudną etykietą prawdy i piękna - prawdy ludzkiej «document humain», piękna artystycznego «l'art pou[r] l'art»".

Szczepanowski trochę przesadził z retoryką i jest w jego artykule parę sformułowań aż prowokujących do ostrej riposty. Rzecz jednak nie w samej ripoście, lecz w jej karykaturalnym rozminięciu się z celem. Nie było to bowiem - jak sugerował Tetmajer - starcie polskiego zaścianka "z geniuszem Europy", lecz zderzenie dwóch jak najbardziej europejskich prądów umysłowych.

[...] uczyłem się zanadto długo u pozytywistów francuskich - podkreślał Szczepanowski - ażeby się dać wziąć na plewę pseudo naukową francuskich spekulantów literackich. Wolę jej [prawdy] szukać u rzeczywistych adeptów i schylić głowę przed Claude Bernardem, profesorem Charcot lub Pasteur'em [11].
Czyli nie żadne, mocium panie, modły z naszej chaty, tylko Pasteur. Szczepanowski zaś chyba tym się głównie podłożył, że podpisał swój artykuł jako Piast [12]. Nie jest więc wykluczone, że poeta Tetmajer przeczytał jedynie tytuł, podpis oraz kilka przypadkowych zdań i z miejsca zaczęło miotać nim natchnienie.

Na koniec jeszcze trzy krótkie uwagi do tej jego fiołkowej złośliwości.

Krakowskie Życie dość cienko wtedy przędło, bo modernizm sprzedawał się tak sobie, i Szczepanowski dał na nie z dobrego serca 2000 złotych reńskich, czyli 4000 koron, a na dzisiejsze jakieś (w grubym przybliżeniu) 150 000 złotych. Można więc powiedzieć, że ostatecznie Tetmajer obsmarował Szczepanowskiego za jego własne pieniądze.

Przy Szczepanowskim, który studiował w Wiedniu, Paryżu i Londynie, a doceniony za swą pracę w India Office otrzymał brytyjskie obywatelstwo, to właśnie Tetmajer wypada jak zakompleksiony prowincjusz. A tacy lubią sobie upuścić żółci.

Obyczaje w Polszcze trwalsze są niż się na ogół sądzi. Na przykład obyczaj, by przeciwnika przedstawiać per fas et nefas jako brzydko woniejącego wroga Europy i europejskości. I jeszcze dla większego efektu doprawić to wykropkowanym grubym słowem.

Tyle tylko się zmieniło, że słowa coraz grubsze, a zamiast kropek dają teraz gwiazdki.

[1] [Tadeusz] Boy-Żeleński, Znasz-li ten kraj... (Cyganerja Krakowska), Bibljoteka Boya, Warszawa 1932, s. 102-105. Prokesch zmarł w roku 1923, więc wtedy już od dziewięciu lat leżał w grobie. Toteż Boy mógł się nad nim znęcać bezkarnie, trafnie przypuszczając, że nikt się za Prokeschem nie ujmie.

[2] W[ładysław Pr[okesch], Teatr. "Wesele". Dramat w 3 aktach Stanisława Wyspiańskiego, "Nowa Reforma", 19 marca 1901, s. 3; wyróżnienie moje.

Tego zdania jednak się Prokeschowi nie pamięta, a choć zaczyna się ono aż nazbyt okrągłymi frazesami, to przecież końcowy sąd wypada bez zarzutu. Natomiast niemal zawsze podkreśla się, że ogłoszona równolegle w "Czasie" ogromna pięcioczęściowa recenzja Rudolfa Starzewskiego (pierwowzoru postaci Dziennikarza) była "entuzjastyczna". Też za Boyem:

"Po trzech dniach ukazał się pierwszy entuzjastyczny feljeton Starzewskiego o Weselu, potem następne: całe studjum. Czas przyczynił się wiele do tak rychłego zwycięstwa Wyspiańskiego, do jego konsekracji" (Znasz-li ten kraj..., s. 51).

Cóż, ze Starzewskim Boy się przyjaźnił i wiele mu - jak i "Czasowi" - zawdzięczał, szczególnie w epoce Zielonego Balonika. Czyli chwała nam i naszym kolegom, Prokesch precz!

Nb. Starzewski w przeciwieństwie do Prokescha miał dostęp do teatralnego egzemplarza Wesela, z czego korzystał bez umiarkowania, cytując in extenso czasem nawet po kilkadziesiąt wierszy. Drobnych cytatów są tam zaś tuziny. Nic więc dziwnego, że mu recenzję rozdęło. Zresztą tak po prawdzie to "całe studjum" jest w większej części szkolarskim streszczeniem, brykiem. A gdy wreszcie przychodzi Starzewskiemu dopisać do cytatu coś własnego, bywa, że mocno to zalatuje nie dającą się okiełznać grafomanią:

"Tak we wsi polskiej, po krótkiej miłosnej nocy godowej, gdy zaświecił blask i złudy rozwiał - do ostatniego oberka przygrywał słomiany grajek i starosta weselny; tak różnobarwny, różnolity korowód taneczny poprowadził chochoł - chochoł, który przez długie polskie zimy odziewa spętane krzewy i szczepy, zna szept soków, krążących po gałązkach w uwięzi, wie o zawiązkach pąków, utajonych pod korą, czuje głuche pędy rozrostu, tęskniące do słońca i swobody. Zczerniał w wietrze i słocie - a pod jego ciężką, rubaszną powłoką czeka liść i kwiat i owoc, czeka życie, aby odkwitnąć... Jak w chochoł owiązana i polska dola - więc może on i wie, co w polskiej «duszy gra...» I dlatego na tem weselu, które złączyło «pany, chłopy, chłopy, pany» pod koniec godów gra tak, jakby ze świstem pękały struny, jakby w monotonnej, prostej nucie łkał rozpaczny, z serca wydarty jęk chopinowskiego mazurka" (R[udolf] Starzewski, Z teatru. Wesele, dramat w 3 aktach St. Wyspiańskiego, "Czas", 21 marca 1901, s. 2; była to trzecia część recenzji).

Boy mógłby bez trudu wykpić i te pąki pod korą, i tę polską dolę w chochoł owiązaną, i nawet ten "jęk chopinowskiego mazurka", który Starzewski dosłyszał w melodii chocholego tańca. Ale nie wykpił.

[3] Zmyśleń Boya związanych z Weselem nie prostowano także z innego powodu. Stanisław Estreicher, do którego rodzina Lucjana Rydla zwróciła się z prośbą o interwencję w sprawie innego zmyślenia, podobno oświadczył, że:

"w tej sprawie oficjalnie nikt głosu nie zabierze, gdyż wszyscy są pod terrorem bezwzględnej złośliwości Boya i nikt nie zechce z nim zadzierać z obawy przed ośmieszeniem swej osoby przez niego" (Helena Rydlowa, Bronowickie sprostowania, "Życie Literackie" 1957, nr 18, s. 8).

Natomiast Stanisław Pigoń dodawał:

"Nie trzeba wielkiej bystrości krytycznej, by rozeznać, że w owym pamiętnym komentarzu [o Weselu] chodziło Boyowi nie tyle o prawdę, ile właśnie o efektowną plotkę. Plotka zaś, wiadomo, tym bywa celniejsza, im przy swej nonszalancji wobec prawdy bardziej jest dowcipna i im złośliwsza. Ustęp o Rydlu jest właśnie wzorcowym przykładem zastąpienia sumienności sprawozdawczej facecją i dowcipkiem. [...] bywa, że te złośliwe igraszki wciąż jeszcze bierze się na serio" (Stanisław Pigoń, Drzewiej i wczoraj. Wśród zagadnień kultury i literatury, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1966, s. 331).

Nb. również w poważnych sprawach lepiej sądów Boya nie przyjmować na wiarę. Mniejsza już o sprawy światopoglądowe, ale nawet gdy chodzi o teatr, czasem trafia się u niego jakieś kuriozum. Na przykład taka uwaga o Wiśniowym sadzie Czechowa:

"[...] formułujemy nasze sądy i wrażenia po omacku, bo [...] nie bardzo chce się nam łamać głowę nad tak nieaktualnym zadaniem. [...] Pozostał ten Wiśniowy sad jako dość martwy dokument odległej epoki" (Tadeusz Żeleński (Boy), Murzyn zrobił..., Towarzystwo Wydawnicze "Rój", Warszawa 1939, s. 101-102).

"Dość martwy" Wiśniowy sad (i to martwy już bez mała sto lat temu!) nie wydaje się mniejszym bąkiem niż "wesoły oberek" (którego nie było).

[4] Stanisław Wyspiański, Wesele. Dramat w 3 aktach, nakładem autora, Kraków 1901, s. 48. "Historya wesoła" snuje się co prawda Poecie, jednemu z bohaterów Wesela, ale ponieważ Gospodarz natychmiast dopowiada: "To tak w każdym z nas coś woła: / jakaś historya wesoła / a ogromnie przez to smutna", owo "w każdym z nas" wypada rozumieć szeroko.

[5] W każdym razie zaraz po premierze jeden z widzów nawet napisał w tej sprawie do gazety:

"Szanowna Redakcjo! Czytając sprawozdania z wspaniałej sztuki Wyspiańskiego «Wesele» nie znalazłem w nich wzmianki o jednym niewielkim zresztą błędzie w inscenizacji, który psuje nieco wrażenie przepysznej sceny końcowej. Ze względu, iż usunięcie jego nie napotka prawdopodobnie na żadne trudności, pozwalam sobie zwrócić na niego uwagę reżyserji. Idzie mianowicie o to, że w chwili gdy «chochoł» ma przygrywać «całej szopce» do leniwego tańca, z za sceny odzywa się muzyka wielogłosowa, w której można odróżnić dźwięki paru instrumentów a nadto tak wesoła i żywa, że stoi w żywym kontraście z sennymi ruchami par tańczących, skutkiem czego wrażenie znacznie się osłabia. Sądzę, że zredukowanie zakulisowej muzyki do jednej skrzypki (wszak gra tylko sam «Chochoł») i nadanie jej stosownie wolnego tempa, mogłoby znacznie podnieść przejmujący do głębi nastrój genjalnego pomysłu. Z poważaniem S. K." (W sprawie «Wesela», "Głos Narodu", 19 marca 1901, s. 4; wyróżnienie moje).

Nb. relacje o prapremierze Wesela 16 marca 1901 roku są niepewne i sprzeczne jeszcze w wielu innych punktach. Zachował się raport kasowy z liczbą sprzedanych biletów (sprzedano ich 720 na 906 miejsc), ale nie jest pewne, czy sala była tylko przyzwoicie pełna, czy aż przepełniona - jeśli hojnie doliczyć jeszcze miejsca abonamentowe i darmowe wejściówki. Jedni twierdzili potem, że Wyspiański już na tym przedstawieniu był wywoływany na scenę i obdarowywany wieńcami, a inni - że wcale się nie pokazał, lecz wymknął się z teatru chyłkiem (Rafał Węgrzyniak, Encyklopedia Wesela Stanisława Wyspiańskiego, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Kraków 2001, s. 33, hasło "Frekwencja" oraz s. 104, hasło "Premiera").

[6] Jak mocno, znać choćby po tym, że w "wesołego oberka" w recenzji Prokescha uwierzył nawet Henryk Markiewicz, erudyta zgoła niedzisiejszy, i jeszcze napisał o tym w dziale poświęconym poprawianiu cudzych zmyśleń i niedorzeczności:

"Maciej Wojtyszko («Nowe Książki» nr 9, s. 49) powiada, że Stanisław Tarnowski w swojej recenzji Wesela napisał: «Całość kończy się wesołym oberkiem». Tarnowski Wesela nie recenzował, a cytowane zdanie pochodzi z recenzji Władysława Prokescha" (hm [Henryk Markiewicz], Camera obscura, "Dekada Literacka" 2008, nr 4, s. 157).

Znać to również po mimowolnych omyłkach. Monika Śliwińska nie zawierzyła Boyowi i przeczytała to, co Prokesch rzeczywiście napisał, a potem jeszcze zacytowała. Ale zamiast "Rozlegają się dźwięki weselnego oberka..." napisało się jej "Rozlegają się dźwięki wesołego oberka..." (Monika Śliwińska, Wyspiański. Dopóki starczy życia, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2017, s. 266). Są też te "dźwięki wesołego oberka" nawet w encyklopedycznych Skrzydlatych słowach Henryka Markiewicza i Andrzeja Romanowskiego (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1990, s. 539).

Co godne uznania, Śliwińska nie zawierza również mitologii, jaka potem rozkwitła wokół Wesela: jakoby niemal wszyscy z miejsca się nim zachwycili i w lot tam wszystko pojęli (jeśli tylko nie byli tak absolutnymi ignorantami jak Prokesch). Przeciwnie, przypomina, że nawet aktorzy nudzili się na pierwszej próbie czytanej (czytał sam Wyspiański), a potem w trakcie prób scenicznych dalej niewiele rozumieli i grali w przekonaniu, że również publiczność niczego nie zrozumie.

"Sobiesław Bystrzyński [używał pseudonimu Włodzimierz Sobiesław], grający Gospodarza, wsławi się powiedzeniem: «w tej sztuce może nawet tygrys przejść przez scenę i nikogo to nie powinno zdziwić»" (s. 258).

A dyrekcja jak najpoważniej obawiała się klapy.

Nb. z raportów kasowych zdaje się wynikać, że nie był to ostatecznie tak oszałamiający sukces, jak już na gorąco zapewniali niektórzy dziennikarze. Do końca sezonu udawało się wyprzedawać średnio tylko połowę sali, więc kto wie, czy aby nie podreperowywano frekwencji znaczną liczbą darmowych wejściówek (Encyklopedia Wesela, s. 33, hasło "Frekwencja").

[7] ([Tadeusz] Boy-Żeleński, Brzydka książka, "Wiadomości Literackie" 1933, nr 29, s. 1). Boya oburzył do żywego Beniaminek Karola Irzykowskiego; pamflet, lecz miejscami celny. Na tyle celny, że Boy poświęcił mu znacznie więcej niż "sto wierszy", a pod koniec najwyraźniej puściły mu nerwy i spointował swój artykuł obelgami - że Irzykowski sączy "ślinę potwarzy i nienawiści", a zazdrość sublimuje "w plugastwo" - co jednak świadczy wyłącznie o słabości użytej w tym artykule argumentacji.

Nb. Irzykowski w Beniaminku nie tylko ośmielił się wymienić Boya w jednym szeregu z Prokeschem ("tak wyśmiewane przez Boyów, Feldmanów i Prokeschów «izmy»"), ale też trafnie zauważył, że Boy:

"sam siebie zrecenzował, sformułował, zjubileuszował, zawczasu wcisnął przyszłym Prokeschom frazesy, które trzeba znać, gdy się mówi o Zielonym Baloniku i jego dalszych pomiotach. To natręctwo gotowych opinij jest, dla mnie przynajmniej, bardzo przykre" (Karol Irzykowski, Benjaminek. Rzecz o Boyu-Żeleńskim, nakładem księgarni F. Hoesicka, Warszawa 1933, s. 114; wyróżnienie moje; poprzedni cytat ze strony 45).

I jeszcze jedna uwaga Irzykowskiego. Wprawdzie bezlitosna, ale - jak już się sami mogliście przekonać - chyba nie bezzasadna:

"Boy opowiada plotki jak prawdę, a prawdę jak plotki. Dla niego prawda jest specjalną odmianą ciekawostki, prawdą na użytek gawiedzi" (s. 66; wyróżnienie za oryginałem).

[8] Zgodnie z tą plotką Prokescha wcale na prapremierze Wesela nie było, a swoją recenzję napisał opierając się na cudzej relacji. Postępek chyba jeszcze bardziej kompromitujący niż jakiś tam recenzyjny kiks. Relację tę, a może nawet gotowy szkic recenzji, podobno dostarczył Prokeschowi kilkunastoletni Michał Szczepkowski, ojciec Andrzeja Szczepkowskiego, znanego aktora. Tyle że wyznał ten sekret synowi dopiero na rok przed śmiercią, już dziewięćdziesięcioletni, i nawet sam syn - swoją drogą koneser barwnych anegdot - nie daje głowy za prawdziwość ojcowskiego wyznania (Andrzej Szczepkowski, Jeszcze raz o Weselu..., [w:] O teatrze i dramacie. Studia, przyczynki, materiały, redakcja naukowa Edward Krasiński, Ossolineum, Wrocław 1989).

A mimo to i ta wątła plotka została potraktowana przez znawców całkiem poważnie.

Rafał Węgrzyniak zrazu dość ryzykownie uznał ją za całkiem prawdopodobną: "Wiele więc przemawia za tym, że Michał Szczepkowski opowiedział synowi prawdę" (Rafał Węgrzyniak, Prokesch czy Szczepkowski?, "Teatr" 1990, nr 2, s. 24). Z czasem jednak nabrał do niej nieco dystansu: "Andrzej Szczepkowski przywołał rodzinną opowieść..." (Encyklopedia Wesela..., s. 104, hasło "Prokesch Władysław").

Natomiast Lesław Eustachiewicz plotkę tę przedstawia bez mała jako fakt, i to w książeczce o profilu edukacyjnym: "Zastępował go dorywczo Michał Szczepkowski i on zredagował potem tekst recenzji dla «Nowej Reformy», pod którym Prokesch się podpisał" (Lesław Eustachiewicz, "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego, Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, Warszawa 1991, s. 31).

Podobnie postąpił Rościsław Skręt, autor biogramu Prokescha w Polskim Słowniku Biograficznym. Pierwotnie o "sławnej recenzji" znalazło się tam tylko jedno zdanie:

"Szczególnie mu zapamiętano recenzję z prapremiery «Wesela» Wyspiańskiego (entuzjastyczną skądinąd), w której okazał całkowite niezrozumienie finału sztuki («wesoła, barwna sceneria weselna» przy dźwiękach oberka)" (PSB 28, s. 482).

Ale w zaktualizowanej i poprawionej wersji internetowej doszło jeszcze zdanie drugie:

"Autorem tej recenzji, podpisanej przez P-cha («Nowa Reforma» 1901 nr 65) był prawdopodobnie szesnastoletni Michał Szczepkowski".

Niezbyt to roztropna poprawka, bo ranga Polskiego Słownika Biograficznego wymaga jednak znacznie większej odpowiedzialności za słowo niż swobodne plotkowanie w stylu wesołego Boya.

Nb. akurat Boya naprawdę na prapremierze nie było, gdyż bawił w Paryżu (Encyklopedia Wesela..., s. 176, hasło "Żeleński Tadeusz, Boy"). Jeśli więc wtedy w finale rzeczywiście rozbrzmiała muzyka "wesoła i żywa" (przypis 5), to on tego nie słyszał.

[9] Tadeusz Żeleński (Boy), Nieco mitologji, Towarzystwo Wydawnicze "Rój", Warszawa 1935, s. 139-140. A Henryk Markiewicz ma do Boya jakiegoś pecha. W redagowanych przez niego Pismach (tom 18: Felietony III, PIW, Warszawa 1959) są w przedruku tego akapitu aż dwie przykre literówki: rok 1890 zamiast prawidłowego 1898 i Szylkret zamiast prawidłowego Szyldkret (s. 178). I mała to pociecha, że tom ten opracowywał również inny erudyta - Władysław Kopaliński, a objaśnienia pisał Janusz Szpotański.

[10] Szyldkret [Kazimierz Przerwa-Tetmajer], "Patryota", "Życie" 1898, nr 12, s. 139 (numeracja ciągła dla całego rocznika); wyróżnienie za oryginałem. Przytoczone wyimki to mniej więcej jedna trzecia całości. Cztery wersy o śmierdzących butach przywołał nie tak dawno profesor Włodzimierz Lengauer, bo jest to jego zdaniem najlepsza ilustracja "idei konserwatywnych" (Sokrates, pierwszy lewak. Z prof. Włodzimierzem Lengauerem rozmawia Sebastian Słowiński, "Gazeta Wyborcza", 2-3 listopada 2024, s. 26: "I dedykuję ten wierszyk wszystkim wyznawcom idei konserwatywnych").

Nb. dziwna to była rozmowa. Profesor Lengauer zajął się w niej między innymi przypomnieniem oczywistości, że cywilizacja grecka jest starsza (w domyśle: szacowniejsza) niż cywilizacja średniowiecza (w domyśle: chrześcijańska), ale ani razu nie wspomniał, że w chrześcijaństwie obecna jest także - dzięki Staremu Testamentowi - jeszcze starsza cywilizacja żydowska. I to właśnie ona jest źródłem wielu niemodnych dziś "idei konserwatywnych" w rodzaju: "Nie będziesz obcował z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą. To jest obrzydliwość!" (Kpł 18, 22). W ogóle słowa "żyd", "żydowski" ani razu w tych cywilizacyjnych rozważaniach nie padły. Zaskakująca idiosynkrazja.

[11] Piast [Stanisław Szczepanowski], Dezinfekcya prądów europejskich, "Słowo Polskie", 16 lutego 1898, s. 1. Pierwszy cytat również z tej strony. Według Kazimierza Wyki, to rozminięcie się riposty z celem było świadomym unikiem, gdyż strategia Tetmajera polegała "na doprowadzeniu stanowiska Szczepanowskiego do przesady, by skarykaturowawszy przeciwnika, uniknąć dyskusji właściwej" (Kazimierz Wyka, Modernizm polski, wydanie drugie zmienione i powiększone, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1968, s. 117).

Nb. Wyka wyrządził Szczepanowskiemu niedźwiedzią przysługę sprowadzając tendencję jego artykułu do walki z kosmopolityzmem ("Wystąpienie Szczepanowskiego [...] trafnie uderzało w kosmopolityzm modernistyczny"). A wiadomo kto i z kim walczył w 1968 roku, gdy walczył z kosmopolityzmem.

Dlatego przypomnę tu krótko, co o kosmopolityzmie pisał sam Szczepanowski:

"W ciągu ostatnich wyborów nieraz zabrzmiało hasło: precz z kosmopolityzmem! Hasło to jednostronne jest nadzwyczaj wygodne, ale niebezpieczne, Wygodne, bo prostą negacyę otacza aureolą patryotyzmu i upatruje kwintesencyę polityki narodowej w tem, ażeby nie dzielić i nie rozumieć prądów światowych. Hasło to jest bezskuteczne, bo historya nie daje przykładu, ażeby jakikolwiek naród obronił się od wrogich mu prądów światowych w inny sposób, jak przez unarodowienie tych prądów i wcielenie ich treści zbawiennej do własnej polityki narodowej. [...]

Niemcy zwyciężali, dopóki byli w wyłącznem posiadaniu tej broni duchowej, której im dostarczyło chrześcijaństwo. Zwycięstwo się odwróciło w chwili, gdy Polska i Litwa zamiast beznadziejnego hasła: «precz z kosmopolityzmem», sprzymierzyła się z chrześcijaństwem [...]. To jest jedyny wzór, godzien naśladowania wobec każdego prądu światowego czy on się pojawia na polu religijnem, naukowem, artystycznem, ekonomicznem lub społecznem. Jedynem zadaniem zawsze będzie przyswoić sobie siły nowego prądu, bez zatracenia indywidualności narodowej - zapanować nad nim, a nie stać się ślepem narzędziem polityki innych narodów lub organizacyj" (Stanisław Szczepanowski, Myśli o odrodzeniu narodowem, Lwów 1903, s. 233-234).

[12] I może tym jeszcze, że nazywał swoje poglądy "ideą polską", a niektórzy już wtedy mieli uczulenie na przymiotnik 'polski'. W każdym razie w jego artykule obok polskich wieszczów i - jak już widzieliście - Bernarda czy Pasteura, przywołuje się też Platona, Szekspira, Goethego, Byrona... Prawdziwie europejska plejada. Toteż sugerowanie, jakoby Szczepanowski nawoływał "Precz z geniuszem Europy", to wyjątkowo paskudny fake news. Natomiast niewątpliwie gdzie indziej widział ten europejski geniusz niż moderniści.

Nb. Szczepanowski nie dożył premiery Wesela, ale niemal na pewno przywitałby je z radością: jako poważny głos w narodowej debacie, nie zaś kolejną błyskotkę spod hasła l'art pour l'art.