EBENEZER ROJT

Bogusław Wolniewicz wstępuje do PZPR
albo chciało się uczestniczyć

Bogusław Wolniewicz zgodził się opowiedzieć Tomaszowi Sommerowi o swoim życiu i przemyśleniach, a książka z tą opowieścią została opatrzona na okładce dumnym podtytułem Wywiad rzeka z najbardziej prawoskrętnym polskim profesorem filozofii [1].

W trakcie wywiadu jednak dość szybko okazuje się, że "najbardziej prawoskrętny polski profesor filozofii" złożył w 1955 roku podanie o przyjęcie do PZPR, Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej [2], a potem tak mu się, widać, spodobało, że został w niej na całe ćwierć wieku.

Złożył zaś owo podanie nie w nierozumnym szale pryszczatej młodości (miał zresztą wtedy już 28 lat), lecz z przyczyn prozaicznych. Oto otworzyła się przed nim możliwość pracy w zawodzie, na stanowisku adiunkta w gdańskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej, a "była to - powiada - dla mnie wówczas duża rzecz, także materialnie" (s. 54). "- To był taki wymóg?" - dopytuje jeszcze Sommer, chcąc może jakoś ratować tę zapowiedzianą prawoskrętność, a profesor Wolniewicz odpowiada na to, że nie, żadną miarą. Bo o wszystkim zadecydował jego dar proroczy.

- Nikt absolutnie wstąpienia do partii ode mnie nie wymagał, ani mnie o to nie pytał. Powód mojej decyzji był zupełnie inny. Wracałem do nauki, bo szła wielka przebudowa socjalizmu: życie wracało do normy, także to akademickie. W lutym 1956 r. obradował wiekopomny XX Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, który potępił kult Stalina i jego zbrodnie. Był czas nadziei, chciało się w tym uczestniczyć, jakoś to wspomóc. Najprostszą zaś drogą było wstąpić do partii, która to dzieło przebudowy podjęła. I to uczyniłem (s. 54, wyróżnienie moje).
Dlaczego zadecydował dar proroczy? Otóż był on niewątpliwie niezbędny, by pod koniec roku 1955 nabrać chęci do uczestniczenia w październikowym przełomie roku 1956, który stał się możliwy dzięki temu, że "w lutym 1956 r. obradował wiekopomny XX Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego", że zaraz potem umarł Bolesław Bierut, że w czerwcu 1956 doszło do demonstracji robotników Poznania... etc. etc. etc. A że proroctw często dokonuje się w transie, gdy w stanie bezosobistego zachwycenia zacierają się granice jaźni, jakby mniej dziwi i ta dziwna bezosobowa forma: "chciało się w tym uczestniczyć...". Chciało się? A może jednak sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!?

Nie bez przyczyny wróż Bogusław skupia się potem właśnie na roku 1956 i nierozgarniętego Tomasza Sommera poucza belferskim tonem (gdyż profesor Wolniewicz uwielbia pouczenia!), co też się wtedy takiego wydarzyło:

Jak wielu, nie docenia Pan ogromu przemiany politycznej, jaka się u nas w 1956 roku dokonała. To było jak otwarcie okien w straszliwie dusznym pokoju. [...] W 1956 roku wychodziliśmy z lochu na światło dnia, niektórzy dosłownie. Czy pokolenie, do którego Pan należy, nie jest już zdolne tego pojąć? (s. 55).
Rzecz jednak w tym, że on wiadome podanie złożył - podkreślam - pod koniec roku 1955, nie zaś pod koniec roku 1956, w świetle dnia i na fali ogólnego entuzjazmu. A cóż to za różnica? - zapytacie. I to PRL, i to PRL, a Stalin już i tak dawno umarł. Otóż różnica była, i to wielka, o czym profesor Wolniewicz dobrze wie. Historia bowiem zerwała się wówczas z łańcucha i popędziła tak gwałtownie, że obraz sytuacji zmieniał się już nawet nie z miesiąca na miesiąc, a z tygodnia na tydzień. I nic też, aż do samego końca, nie było przesądzone.

Nikt też pod koniec 1955 roku nie mógł wiedzieć (prócz, naturalnie, wróżów i proroków), że partia rzeczywiście podejmie "dzieło" jako tako trwałej przebudowy. Że poznański czerwiec 1956 nie skończy się jedynie pogróżkami o odrąbywaniu ręki wzniesionej na władzę ludową [3]. Że wreszcie polskie przemiany nie zostaną ostatecznie utopione we krwi - jak stało się w listopadzie 1956 roku na Węgrzech. A mimo to młodego magistra Wolniewicza już wtedy ogarnęła chęć, by "jakoś to wspomóc".

Co w przemianach 1956 roku do dziś najbardziej podoba się najbardziej prawoskrętnemu polskiemu filozofowi? Otóż "silna, bojowa organizacja partyjna" i porywający pokaz demokracji, wprawdzie tylko "wewnątrzpartyjnej", ale zawsze.

Dopisało mi przy tym szczęście: w gdańskiej WSP była silna, bojowa organizacja partyjna, która umiała zrobić właściwy użytek z otwierających się możliwości dyskusji i działania. Już latem 1956 roku, na moich oczach, organizacja obaliła najpierw swojego I sekretarza i wybrała nowego (został nim znany później historyk Roman Wapiński). Następnie zaś doprowadziła do odwołania bierutowskiego rektora WSP, niejakiego Czerneckiego - wbrew silnemu oporowi władz partyjnych i ministerialnych. [...] Dla mnie był to pokaz demokracji wewnątrzpartyjnej w działaniu i walce, coś porywającego. Dziś w żadnej szkole wyższej niczego podobnego Pan nie uświadczy, tempi passati (s. 55-56) [4].
Ostatniemu zdaniu cokolwiek przeczy zamieszczona dalej opowieść o tym, jak to w czerwcu 1998 roku Rada Wydziału Filozofii i Socjologii UW w tajnym demokratycznym głosowaniu odrzuciła wniosek o przedłużenie umowy z emerytowanym profesorem Wolniewiczem. Tym razem jednak, spoglądając na wyczyny demokracji od drugiej strony, profesor nie uznał, że był to porywający pokaz, lecz "dintojra w biały dzień" (s. 70) [5].

Jak to sam później stwierdził na podstawie swojego długiego doświadczenia życiowego:

Jesteśmy mało czuli na zło, które płynie z nas i godzi w innych, a bardzo czuli na to, które płynie z innych i godzi w nas (O Polsce, s. 68).
Również w książce, z której pochodzi to zdanie, profesor Wolniewicz wspomina o przełomie roku 1956. Co prawda w jeszcze bardziej patetycznym tonie, ale za to z większą precyzją oznacza jego chronologiczne ramy:
Rok 1956 był w Polsce i w całym bloku państw socjalistycznych czasem olbrzymich przemian politycznych. Początek dał im w lutym wiekopomny XX Zjazd KPZR, u nas zaś ukoronował je w październiku dramatyczny powrót do władzy Władysława Gomułki, a z nim elementarnych zasad praworządności. Upadł stalinizm; z narodu zdjęta została jego groza, milcząca a wszechobecna. Rok 1956 był w życiu Polaków przełomem większym niż potem rok 1989 [6].
Tak więc początek istotnych przemian politycznych to luty 1956, właściwy zaś przełom następuje wraz z powrotem do władzy w październiku 1956 Władysława Gomułki. I dopiero wtedy - po przywróceniu "elementarnych zasad praworządności" - można sensownie orzec, że i "życie wracało do normy". Normy zresztą - co koniecznie wypada podkreślić! - nad wyraz niewyszukanej. Budzącej sympatię jedynie w zestawieniu z grozą stalinizmu.

Natomiast pod koniec 1955 roku więzienia wciąż jeszcze są pełne, bo znacząca amnestia będzie dopiero w kwietniu 1956 [7], nadal internowany jest prymas Polski, kardynał Wyszyński (uwolniony zostanie dopiero pod koniec października 1956), a sam bohater października, Władysław Gomułka, wprawdzie już nie siedzi, ale i do partii nie należy, bo wyrzucono go z niej 5 lat wcześniej. Na razie bowiem partia bardziej woli od Gomułki chętnego magistra Wolniewicza [8].

Zaiste, osobliwe są te wyznania najbardziej prawoskrętnego polskiego filozofa. Bez cienia żenady wspomina o tym, jak w latach 60. profesor Schaff, partyjny nadzorca polskich filozofów, obdarował go mieszkaniem: "[...] to była wtedy duża rzecz. Profesor Schaff załatwił ją osobiście z premierem Józefem Cyrankiewiczem, który przydzielił mi mieszkanie ze swojej puli premierowskiej" (s. 59). A także o tym, jak bez problemu wyjeżdżał z wykładami do USA. Mimo to jednak uważa się za człowieka uparcie niezależnego, "którym niełatwo powodować".

Natomiast jego opowieść o niegdysiejszych motywach wstąpienia do PZPR to już ani prawoskrętność, ani nawet lewoskrętność, ale zwyczajne krętactwo [9].

[1] Tomasz Sommer, Wolniewicz. Zdanie własne, 3S Media, Warszawa 2010. Dalej numery stron z tego wydania w nawiasach okrągłych.

[2] "Podanie o przyjęcie do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej złożyłem w końca 1955 r. a przyjęto mnie w 1956" (s. 54). "Złożyłem w końca" to pisownia oryginału. Takich niechlujstw jest zresztą w tej książce znacznie więcej: "różnicy miedzy jego" (s. 44), "nie ma wiec co liczyć" (s. 46), "interesowałem sie" (s. 47), "pierwszy na świcie stos atomowy" (s. 62), "tych szczebli byłe bodaj aż pięć" (s. 63), "oskarżenia o nienawiści rasową" (s. 106), "wypadek do efekt bałaganu" (s. 159) etc. etc. Bruno Schulz trzy razy pisany "Szulc" (s. 111 oraz w indeksie na s. 231). Henryk Sieńkiewicz (s. 144). Czyżby spisywał to z nagrania mniej bystry gimnazjalista?

Wypadałoby też poprawić oczywiste omyłki. Na przykład wbrew temu, co twierdzi Wolniewicz (s. 53), Wiktor Abakumow nie został aresztowany razem z Berią w 1953 roku, ale dwa lata wcześniej i zrobił to właśnie Beria. Z kolei w stwierdzeniu, że w Soborze Watykańskim II "uczestniczył w roli «adiutora», czyli doradcy, prof. Stefan Świeżawski", są dwa błędy. Po pierwsze, nie "Świeżawski", lecz "Swieżawski". Po drugie, był nie "adiutorem", lecz "audytorem", czyli świeckim obserwatorem soboru. W tym wypadku źródłem błędu nie jest jednak oczywista omyłka, lecz niewiedza profesora Wolniewicza, który oba te błędy powtarza również w innej książce. Zob. Bogusław Wolniewicz, O Polsce i życiu. Refleksje filozoficzne i polityczne, Wydawnictwo ANTYK Marcin Dybowski, Komorów 2011, s. 81: "Usłyszałem wtedy w jakiejś po­wtórkowej audycji radiowej wypowiedź Stefana Świeżawskiego o II Soborze Watykańskim, którego był adiutorem i gorącym zwolennikiem". Dalej cytuję jako O Polsce.

[3] Chodzi o słynne słowa premiera Józefa Cyrankiewicza. W przemówieniu radiowym wygłoszonym 29 czerwca 1956 powiedział on między innymi:

"Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego i inteligencji, w interesie walki o podwyższenie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia, w interesie naszej Ojczyzny" (spisałem z nagrania dostępnego tutaj).

Cyrankiewicz przeczytał to z kartki, więc brutalny zwrot o "odrąbywaniu ręki" nie wypsnął mu się przypadkowo. Bezceremonialna zapowiedź rąbania rąk do dziś robi wrażenie, toteż czasem, nawet w pracach naukowych, powtarza się ten zwrot w błędnej, lecz nieco łagodniejszej wersji, która już mniej kojarzy się z rzeźnią, a bardziej z chirurgicznym zabiegiem. Zob. Antoni Czubiński, Dzieje najnowsze Polski. Polska Ludowa (1944-1989), Wielkopolska Agencja Wydawnicza, Poznań 1992, s. 298: "...że mu tę rękę władza ludowa odetnie..." (wyróżnienie moje). Ta sama wersja również w popularnej książce PRL dla początkujących Jacka Kuronia i Jacka Żakowskiego (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1996, s. 89).

Józef Cyrankiewicz był też wtedy nie tylko premierem, ale równocześnie członkiem Biura Politycznego KC PZPR, czyli ścisłego kierownictwa partii. W dodatku jego liberalniejszej części; tej właśnie, co to przymierzała się do podjęcia "dzieła przebudowy", które tak chciało się wspomóc ówczesnemu magistrowi Wolniewiczowi. Wprawdzie w swoim przemówieniu Cyrankiewicz zachęcał również do wyrażania "zdrowej patriotycznej krytyki naszych braków, błędów i niedociągnięć" i obiecywał wspólną walkę "o dalszą demokratyzację naszego życia", ale zapowiedź "odrąbywania ręki" wygłoszona w czasie, gdy z ulic Poznania ściągano kilkadziesiąt świeżych trupów, brzmiała groźnie i złowieszczo. Nic jednak nie wiadomo o tym, by magister Wolniewicz próbował wtedy wycofać swoje podanie czy przerwać staż kandydacki. Najwyraźniej uznał, że za te wyczyny partii, do której przylgnął, może wziąć moralną odpowiedzialność.

[4] Różne życiowe decyzje Bogusława Wolniewicza sprzed prawie 60 lat można ostatecznie złożyć na karb jego ówczesnej słabości umysłowej. Zaczynał wtedy już wprawdzie rozumieć Wittgensteina, ale nie rozumiał jeszcze, że socjalizm może zakończyć się wyłącznie klapą:

"Socjalizm jako idea parł znowu naprzód, a za nim wielu z nas - nieświadomych jeszcze, że jego strukturalna sprzeczność z realiami natury ludzkiej skazuje ten ustrój z góry na nieuchronną porażkę" (O Polsce, s. 91; wyróżnienie moje).

Nic jednak nie usprawiedliwia jego dzisiejszego pogardliwego tonu wobec "niejakiego Czerneckiego", bierutowskiego rektora, skoro on sam również zdecydował się wstąpić do PZPR jeszcze w czasach Bieruta, a więc i jego można śmiało nazwać partyjniakiem z zaciągu bierutowskiego.

Jeśli zaś idzie o "niejakiego Czerneckiego", czyli profesora Romana Czerneckiego, to prócz bierutowskich grzeszków, miał on także - wcześniej i później - rzeczywiste zasługi. W każdym razie na pewno dobrze wychował swego syna i choćby w ten sposób, pośrednio, dobrze zasłużył się Polsce.

[5] Cała relacja profesora Wolniewicza o tym wydarzeniu przedstawia się następująco:

"- Moje odejście na emeryturę nie było tak proste. Rzeczywiście we wrześniu 1997 r. moje etatowe zatrudnienie na UW wygasło z mocy prawa, bo ukończyłem wtedy 70. rok życia. Istniała jednak możliwość, by zatrudnienie przedłużyć na kolejny rok w formie umowy o pracę. Tak też w 1997 roku uczyniono i miano powtórzyć w roku następnym. Tymczasem zorganizowano wobec mnie grubą prowokację, w następstwie której Rada Wydziału Filozofii i Socjologii UW w czerwcu 1998 r. wniosek o przedłużenie ze mną umowy odrzuciła. (A miałem najliczniej uczęszczane seminarium na wydziale, regularnie około pięćdziesięciu osób, podczas gdy u innych bywały trzy - cztery). O atmosferze jaka temu wyświeceniu mnie z uniwersytetu towarzyszyła, mówi coś przebieg owego zebrania rady: w tajnym głosowaniu 14 głosów było za przedłużeniem ze mną umowy, 22 - przeciw, nikt się nie wstrzymał; pełna polaryzacja stanowisk, ale bez żadnej dyskusji: przed głosowaniem nikt słowem nie pisnął, choć było o czym. Nie, w głuchym milczeniu dintojra w biały dzień" (s. 69-70).

Na czym polegała "gruba prowokacja" i dlaczego tajne głosowanie bez żadnych nacisków, gróźb etc. miałoby być dintojrą - nie wiadomo. Natomiast prawdą jest, że profesor Bogusław Wolniewicz nigdy nie należał do osób szczególnie lubianych wśród pracowników Wydziału Filozofii i Socjologii UW. Kto chciałby wiedzieć, skąd się to mogło brać, niech przeczyta choćby taki przypis z pewnej księgi pamięci:

"[Elżbieta Pietruska-Madej] opowiadała mi dwukrotnie, jak to kilka lat wcześniej Bogusław Wolniewicz domagał się zwolnienia Jej z pracy w Instytucie Filozofii UW, jako że nie tylko nie była członkiem PZPR, ale kiedyś nie przyszła na akademię zorganizowaną z okazji komunistycznego święta" (Wojciech Sady, Obiektywna sytuacja generująca model atomu Bohra, [w:] Odkrycie naukowe i inne zagadnienia współczesnej filozofii nauki. Pamięci Elżbiety Pietruskiej-Madej i Jana Żytkowa, redakcja Władysław Krajewski, Wydawnictwo Naukowe Semper, Warszawa 2003, s. 108, przypis 15).

Jest to tylko prywatne wspomnienie, ale prawdopodobne, gdyż w tamtym czasie docent Wolniewicz spełniał się także jako mówca podczas uroczystej sesji z okazji setnej rocznicy urodzin Włodzimierza Lenina (rok 1970). Drukowaną wersję jego referatu rozpoczyna zdanie: "Zacznijmy od uświadomienia sobie oczywistego przecież faktu, że Włodzimierz Iljicz Lenin zajmuje w dziejach filozofii pozycję wyjątkową". Potem podkreśla się, że Lenin był i pozostaje "postacią, która nie ma sobie równej". Całość zaś kończy następujący wywód:

"Natomiast zupełnie inaczej wygląda sprawa z egzystencjalizmem i filozofią chrześcijańską. [...] Idee te są naturalnie pewnym zjawiskiem społecznym [...] Ale serio można je traktować jedynie jako przedmiot badania - jak kabalistykę czy spirytyzm - nie zaś jako oponenta w dwustronnej filozoficznej dyskusji. W zakresie teorii kierunki te nie mają nam bowiem nic do powiedzenia.

Takie oto nauki zdają się płynąć z refleksji nad filozoficznym dziełem Włodzimierza Lenina, ojca dwudziestowiecznego marksizmu" (Bogusław Wolniewicz, Lenin i pozytywizm, "Kultura i Społeczeństwo" 1970, nr 4, s. 75, 84; wyróżnienia za oryginałem).

[Dopisek] Nieco więcej o "grubej prowokacji", zorganizowanej podobno wobec prof. Wolniewicza, napisał już po jego śmierci Paweł Okołowski, ale i on ostatecznie nie wyjaśnia, kto tę prowokację zorganizował i w jakim celu. Przeciwnie, jeszcze powiększa zamęt, bo opowieść o tym, jak profesor Wolniewicz domagał się od Rady Wydziału ukarania awanturującego się na jego seminarium doktoranta, kończy tak:

"Postąpił jak Luter, z jego «stoję tu, bo inaczej nie mogę», czym sprowokował kolegów. Wniosek odrzucono. Wówczas Wolniewicz powiedział, co o tym myśli, i opuścił posiedzenie. Głosowano następnie przedłużenie Profesorowi zatrudnienia na rok akademicki 1998/1999. W tajnym głosowaniu, bez jakiejkolwiek dyskusji, za Wolniewiczem padło 14 głosów, a przeciw niemu 22 (nikt się nie wstrzymał). On uznał to za dintojrę" (Paweł Okołowski, Fenomen Bogusława Wolniewicza, [w:] Bogusław Wolniewicz, Polska a Żydzi. O sprawach polsko-żydowskich i paru innych, 3S Media, Warszawa 2018, s. 33; wyróżnienie moje).

Kto tu zatem był prowokującym, a kto prowokowanym?

Nb. wspomnienie Okołowskiego o profesorze Wolniewiczu nie jest wolne od egzaltacji, czasem dość niefrasobliwej:

"4 sierpnia 2017 r. wysłużony mięsień sercowy Profesora definitywnie odmówił posłuszeństwa, przepompował bowiem tyle krwi - jak to kiedyś jego użytkownik oszacował - ile wody mieści Zalew Zegrzyński" (s. 42).

Trudno uwierzyć, by Wolniewicz, człowiek ceniący rzetelność i tępiący fanfaronadę, powiedział kiedyś taką bzdurę. Proste wyliczenie, na poziomie szkoły podstawowej, pokazuje, że jest to przeszacowanie mniej więcej czterystukrotne. Serce człowieka przepompowuje w ciągu 90 lat mniej niż ćwierć miliona metrów sześciennych krwi, natomiast Zalew Zegrzyński mieści niemal 100 milionów metrów sześciennych wody. Dlatego również inne anegdoty przytaczane przez Pawła Okołowskiego rozsądnie będzie potraktować z rezerwą.

[6] O Polsce, s. 90. Można się też z tej pracy dowiedzieć, że magister Wolniewicz bynajmniej nie należał w hierarchii partyjnej do szeregowców: "Sam też byłem w ów ruch [olbrzymich przemian] zaangażowany, choć na niskim szczeblu: I sekretarza KU PZPR w gdańskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej" (s. 91). Profesor Wolniewicz wspominając swoje partyjne boje jest stanowczo zbyt skromny. W tym samym czasie na Uniwersytecie Warszawskim funkcję I sekretarza Komitetu Uczelnianego PZPR pełnił Stanisław Kociołek, później wicepremier i członek Biura Politycznego, nb. współodpowiedzialny za masakrę na Wybrzeżu w roku 1970. Była to więc piękna odskocznia do dalszej kariery partyjnej i byle komu sekretarzować na wyższej uczelni nie pozwalano.

[7] Jeszcze w marcu 1956 roku dyrekcja więzienia we Wronkach wystawia następującą opinię o więźniu Jerzym Braunie, pisarzu i filozofie: "karany [...] za prowadzenie wykładów anty-Marksistowskich wśrod więzniów, co tym samym ujemnie wpływał na pozostałych więzniów. [...] Zaznacza się że w/w nie przeanalizował jeszcze dotychczas swego przestepstwa i stara sie wszelkimi metodami przekonywac iz jest nie winny" (Joanna Siedlecka, Obława. Losy pisarzy represjonowanych, Prószyński i S-ka, Warszawa 2005; spisałem z fotokopii zamieszczonej na stronie 68 zachowując styl i pisownię oryginału).

W więzieniu siedzi wtedy także wielu innych więźniów politycznych: na przykład ksiądz Józef Lelito skazany w sfingowanym procesie księży Kurii Krakowskiej, czy autor Rozmów z katem, Kazimierz Moczarski. Ten ostatni jeszcze we wrześniu 1956 apelował do pułkownika Jana Rzepeckiego, by ujął się za swoimi ludźmi:

"O ile się orientuję, liczba byłych żołnierzy armii konspiracyjnej siedzących do dzisiaj za kratami jest znaczna. Męczą się, cierpią, niszczeją - wraz z rodzinami. Ta grupa więźniów, o jakiej piszę, pozostaje nadal nieobecna w życiu dlatego przede wszystkim, że była niegdyś posłuszna - każdy na swój sposób - Pańskim rozkazom, nakazom, apelom, wpływom czy kapitałowi żołnierskiego długoletniego wychowania, które Pan prowadził w AK i w założonym przez siebie WIN-ie" (Kazimierz Moczarski, Odpis listu do płk. J. Rzepeckiego, "Zeszyty Historyczne", 1984, nr 68, s. 234; wyróżnienie moje).

[8] Prawdziwa ironia losu. gdyż profesor Wolniewicz do dziś pozostaje wielkim admiratorem Władysława Gomułki. Tak ślepą miłością w Gomułce zakochanym, że próbującym oczyścić go nawet z oczywistych podłości, jak obrzucenie błotem Pawła Jasienicy w roku 1968. Poważnych argumentów za takim oczyszczeniem nie ma żadnych, są tylko wysilone domysły. Za dowód musi więc ostatecznie starczyć zapewnienie, że "[...] Gomułka nie był z tych, co łatwo rzucają gołosłowne oszczerstwa. Był autokratą, ale od wielu różnił się tym, że był zarazem człowiekiem uczciwym" (Zbigniew Musiał, Bogusław Wolniewicz, Ksenofobia i wspólnota, wydanie drugie, poszerzone, Wydawnictwo ANTYK Marcin Dybowski, Komorów 2010, s. 359). Co więcej, był Gomułka także rozumny i niezależny (s. 227).

Natomiast w rozmowie z Tomaszem Sommerem uczynił Bogusław Wolniewicz takie oto wyznanie:

"Chciałbym tu jeszcze coś dodać na temat Władysława Gomułki. Odkąd samodzielnie zacząłem myśleć politycznie, czyli od przełomu lat 1955/56, stałem się i pozostałem do dziś jego stanowczym zwolennikiem. Co więcej, uważam go za jednego z trzech najwybitniejszych mężów stanu - obok Józefa Piłsudskiego i Stefana Wyszyńskiego - jakich wydała Polska w XX wieku. Karola Wojtyłę tu pomijam, bo to inna kategoria wagowa: nie polska, lecz światowa" (s. 43-44).

Wyznanie zastanawiające, gdyż profesor Wolniewicz nie powiedział, że - na przykład - uważa Gomułkę za najlepszego z naszych komunistycznych przywódców albo najbardziej niezależnego od Moskwy. Ani tym bardziej nie powiedział, że docenia pewne jego osiągnięcia (co mógłby powiedzieć człowiek o dowolnych poglądach politycznych). Powiedział, że stał się i pozostał do dziś stanowczym zwolennikiem Gomułki. A 'zwolennik' to nie jest osoba doceniająca coś u kogoś, lecz osoba, która kogoś popiera. Nie można zaś popierać Gomułki bez popierania celów, które Gomułka sobie stawiał, to znaczy bez popierania budowy w Polsce socjalizmu i komunizmu. To zaś jest nie do pogodzenia nawet ze śladową "prawoskrętnością". Owszem, można sensownie utrzymywać, że chociaż Gomułka stawiał sobie takie cele, naprawdę wychodziło mu co innego. Ale z kolei kogoś takiego, komu wychodzi coś innego niż to, co sobie zamierzył, nie sposób nazwać wybitnym mężem stanu.

[9] O przynależności do PZPR profesor Wolniewicz opowiada również w filmie dostępnym na YouTube, będącym serią odpowiedzi na pytania słuchaczy, a zrealizowanym w grudniu 2013. Warto może i tę wypowiedź odnotować, albowiem profesor nie tylko raz jeszcze powtarza to, co już było tu cytowane, ale też daje do zrozumienia, co myśli o tych, którzy w przeciwieństwie do niego do partii nie wstąpili:

"Gdy się mówi, czy... o przynależności do tej partii jako czymś problematycznym, to trzeba zawsze brać pod uwagę dwie rzeczy: kiedy ktoś w tej partii był, w jakim okresie, i w szczególności kiedy do niej wstąpił, i po drugie - co w niej robił. Otóż to była Polska Zjednoczona Partia Robotnicza (z akcentem na 'Polska'). W latach 56 zaczęło się od Władysława Gomułki, a właściwie wcześniej, od Nikity Chruszczowa i jego wiekopomnego wystąpienia w 56. roku na XX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, gdzie potępiono kult Stalina. I szła wielka odnowa. I ludzie, tacy jak ja, wstępowali do partii po to, żeby w tej odnowie brać udział. Żeby nie siedzieć za piecem, tylko brać się do jakiejś roboty. Żeby tę odnowę, która obejmowała także usamodzielnianie Polski, którego pierwszym objawem była likwidacja kołchozów przez Gomułkę, żeby w tym pomóc. I co mi jakiś słuchacz tutaj z tego tytułu czy ktokolwiek inny będzie robił zarzuty! To ja jemu robię zarzuty, że on siedział wtedy za piecem!"

Jest ta wypowiedź świadectwem aberracji na granicy szaleństwa albo ponurego żartu. Gdyby ją wziąć poważnie, trzeba by przyjąć, że wedle Wolniewicza siedzieli wtedy "za piecem" tacy filozofowie - skądinąd bardzo wysoko przez niego cenieni - jak Kotarbiński, Czeżowski czy Suszko. A także mistrz Wolniewicza, Henryk Elzenberg ("...z Elzenbergiem, którego mam za swego mistrza...", s. 39), pod koniec roku 1955 wciąż jeszcze odsunięty od wykładów.

Komu zaś chciałoby się wiedzieć więcej o relacji między Bogusławem Wolniewiczem a Henrykiem Elzenbergiem, niech przeczyta w DODATKACH: "Wolniewicz - Herbert - Elzenberg («Ale wykluczam absolutnie Bogusława Wolniewicza»)".