EBENEZER ROJT

Stanisław Lem czci rewolucję październikową
albo Wells, Lenin i wstydliwy trybut
WYPISY

Od miesiąca jesteśmy nękani "wielką rewolucją październikową". Dziś transmisja z moskiewskiego zjazdu. Już nie do zniesienia. Starzy kapłani, wygłaszający wielogodzinne homilie w rytualnym języku, w którym słowa mają inny sens - w którym wolność nie oznacza wolności, demokracja nie oznacza demokracji, w którym pojęcia są retorycznymi figurami mistyki, a mistyka kamuflażem taktyki i wszystko dzieje się w jakimś nieludzkim świecie dogmatycznie wymyślonego dramatu dziejów.
- zanotował 3 listopada 1967 roku w swoim dzienniku Jan Józef Szczepański [1]. Jednak nie napomknął później już ani słowem, że następnego dnia w tym rytualnym nękaniu wziął również udział jego serdeczny przyjaciel - Stanisław Lem. I to nie byle jak, bo drukując z tej okazji całkiem spory artykuł Wells LENIN i przyszłość świata. I to nie byle gdzie, bo na pierwszej stronie "Gazety Krakowskiej", oficjalnego organu Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej [2]. I to nie w byle jakim towarzystwie, bo w towarzystwie samego towarzysza Leonida Iljicza Breżniewa, generalnego sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Zatem dopuszczony do koncelebry na najwyższym możliwym szczeblu.

Dziś o tym artykule nikt nie pamięta. Nie wspomina o nim także biograf Lema, nawet jednym zdaniem, nawet w przypisie [3]. Być może dlatego, że Lem po mistrzowsku przefastrygowywał swój życiorys [4] i gdy już zorientował się, że jednak romansu z socrealizmem nie uda mu się całkiem wymazać [5], zadbał o to, by przynajmniej ramy tego romansu były jak najwęższe. Toteż zasadniczo obowiązuje wersja, że, owszem, troszeczkę pokolaborował z oficjalną ideologią w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych, ale potem już dał sobie z tym raz na zawsze spokój i odtąd zachowywał wyniosłą niezależność. Jak to zwięźle ujął Stanisław Bereś niedługo po śmierci Lema:

Kokietowany przez komunistyczne władze, zachował duchową niezależność, a jedyne odstępstwo od tej zasady zdarzyło mu się w początkach drogi twórczej, na przełomie lat 40. i 50., gdy dał się wplątać w serwituty wobec socrealizmu (Astronauci, 1951; Jacht "Paradise", 1951; Obłok Magellana, 1955), z których po paru latach, ale grubo przed Październikiem '56 się wyplątał, dokonując pionierskiej, miażdżącej analizy systemu centralistycznego w tomie Dialogi (1954) [6].
Innymi słowy: była to jedynie przygoda nieostrożnej młodości, ale odległej, oddzielonej grubą kreską i już niemal zapomnianej, co zresztą sam Lem tak właśnie przedstawiał Beresiowi:
Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Kiedy biorę do ręki fragmenty z tamtych lat, wydaje mi się, jakbym czytał teksty kogoś zupełnie obcego. Nie ma żadnej więzi pamięciowej pomiędzy mną dzisiejszym a tym, który tamte rzeczy pisał (Tako rzecze Lem, rozdział "Czas nieutracony"; w wydaniu z roku 2018 s. 40).
O ile jednak w ten sposób można jeszcze zbyć młodzieńcze fascynacje czy nawet najpaskudniejsze literackie pierwociny [7], to trudno tak samo skwitować artykuł napisany w wieku 46 lat w pełni sił twórczych, już po Solaris i Cyberiadzie.

Zwłaszcza że wracają w tym artykule różne stare wątki i ktoś nieuprzedzony mógłby tu dostrzec raczej pewną ciągłość światopoglądową niż radykalne zerwanie i "wyplątanie" [8].

W roku 1954 młody Lem tłumaczył czytelnikom "Przekroju" (w którym właśnie skończono druk w odcinkach Obłoku Magellana), że rakiety w jego książce nie są czystą fantazją, ponieważ jego wizję przyszłości wspiera "znajomość zasad rozwoju społecznego" [9]. Natomiast Lem z roku 1967 dalej w tym samym duchu tłumaczy czytelnikom "Gazety Krakowskiej", że "materializm historyczny, jako generalna teoria społecznego rozwoju ludzkości, [...] pokazuje i przepowiada skutki zmian, zachodzących ewolucyjnie bądź rewolucyjnie - w obrębie instrumentalnych technik człowieka, to znaczy środków produkcji".

Lem bowiem do końca życia nie wyrzekł się materialistycznego pojmowania dziejów, odrzucając jedynie społeczny tryumfalizm, natomiast akcentując (od czasów Summy technologiae) autonomiczność rozwoju techniki. Co w rytualnym języku marksistowskich homilii od dawna znane jest pod pojęciem żywiołowego rozwoju sił wytwórczych.

Jednak z drugiej strony, nie przyłożył się zbytnio do tego rocznicowego wypracowania. Ponieważ akurat ukazało się drugie wydanie polskiego przekładu książki Wellsa Rosja we mgle [10], przejrzał je po łebkach i z grubsza streścił. Wellsa trochę zrugał za utopijne pomysły, Lenina pochwalił za realizm, ale wygląda na to, że z całej tej niewielkiej książeczki najuważniej przeczytał parustronicowy wstęp Gleba Krżyżanowskiego przedrukowany z przekładu rosyjskiego. W przeciwnym razie chyba sam nie wymyśliłby propagandowego nonsensu, jakoby Wells mylił się, że bolszewicy "bez energicznej pomocy z zewnątrz" nie dadzą rady wydobyć Rosji z zapaści [11].

Całość wygląda zresztą na mocno wymęczoną, pełną powtórzeń i okrągłych, banalnych zdań. Bez żadnego pomysłu, bez śladu jakiejkolwiek iskry. Dlaczego zatem Lem w ogóle napisał tę swoją homilię?

Wiktor Jaźniewicz, który artykuł Lema niedawno przełożył na rosyjski, twierdzi, że zamówiła go redakcja znanej radzieckiej gazety "Izwiestia" [12]. Takie zamówienie Lemowi byłoby, rzecz jasna, bardzo niezręcznie odrzucić. Czyli nie chciał, ale musiał. Tyle że "Izwiestia" nigdy jego artykułu nie wydrukowały. I znowu - dlaczego?

Jaźniewicz jest pewien (уверен!), że musiała tutaj zadziałać radziecka cenzura. Bo co z tego - powiada - że Lem chwalił marksizm, Lenina i rewolucję, a krytykował Wellsa, skoro jednocześnie przedstawiał również główne punkty Wellsowskiej krytyki marksizmu, a to już mogło wydać się cenzorom niebezpiecznie przekonujące dla radzieckiego czytelnika [13].

Jeśli idzie o radziecką cenzurę, to naturalnie nie można wykluczyć żadnego szaleństwa, ale taki przebieg wypadków wydaje mi się mało prawdopodobny z trzech powodów.

Po pierwsze, kiedy Lem streszczał - w paru zdaniach i dość nudno - wywody Wellsa, każdy chętny obywatel Związku Radzieckiego mógł bez problemu te wywody Wellsa przeczytać po rosyjsku w całości. Россия во мгле miała bowiem do tego czasu w ZSRR trzy wydania w łącznym nakładzie prawie miliona egzemplarzy!

Po drugie, Wells wprawdzie nie pudrował bolszewickiego reżymu, ale jednocześnie zawsze tak jakoś wychodziło z jego wywodów, że bolszewicy to dla Rosji jedyne rozwiązanie i każdy rozsądny człowiek powinien ich wspierać [14].

Czerwony terror ma na sumieniu moc potwornych okrucieństw; wprowadzali go w życie przeważnie ludzie ograniczeni, których zaślepiała nienawiść klasowa i lęk przed kontrrewolucją - ale ci fanatycy byli przynajmniej uczciwi. Poza poszczególnymi wyjątkami egzekucje wykonywane przez CzK były umotywowane określonymi przyczynami, służyły określonym celom i ten przelew krwi nie miał nic wspólnego z bezmyślnymi rzeziami, jakich się dopuszczał Denikin, nie uznający nawet - jak mi mówiono - radzieckiego Czerwonego Krzyża. Sądzę, że w obecnej chwili rząd bolszewicki w Moskwie jest równie trwały, jak każdy inny rząd w Europie, a ulice rosyjskich miast są tak samo bezpieczne, jak w miastach zachodniej Europy (Rosja we mgle, s. 45).
Czegóż chcieć więcej od burżuazyjnego pisarza? Który na dokładkę dodaje jeszcze, że
Rosja znalazła się w obecnym katastrofalnym położeniu w wyniku wojny światowej oraz na skutek zarówno moralnego, jak intelektualnego niedołęstwa swych kół rządzących i elity klas posiadających. W takiej samej sytuacji może się znaleźć również i nasz rząd brytyjski, a z czasem także Stany Zjednoczone (Rosja we mgle, s. 40-41).
Nic dziwnego, że Lenin (który w odróżnieniu od Lema uważnie przeczytał całą Rosję we mgle) to ostatnie proroctwo zaznaczył na marginesie zamaszystym poszóstnym zygzakiem! I nic dziwnego, że pierwsze rosyjskie wydanie książki Wellsa ukazało się jeszcze za życia Lenina.

Wells mógł być niecenzuralny w czasach stalinowskich [15], bo wtedy obowiązywał sam lukier, ale nie w roku 1967!

I wreszcie po trzecie, gdyby jednak z jakiegoś ezoterycznego powodu artykuł Lema rzeczywiście okazał się herezją, towarzysze radzieccy z pewnością natychmiast daliby cynk towarzyszom polskim, którzy z kolei z pewnością nie zdecydowaliby się na wydrukowanie go na pierwszej stronie "Gazety Krakowskiej" obok referatu towarzysza Breżniewa. To już bowiem zakrawałoby na jawne bluźnierstwo i wtedy cała czarna msza na nic [15a].

Jest, niestety, znacznie bardziej prawdopodobne, że Lem najzwyczajniej zawiódł oczekiwania swoich radzieckich wielbicieli [16]. Spodziewali się po błyskotliwym Polaku czegoś bardziej zadziornego, jakiegoś oryginalnego pomysłu czy nawet lekkiej prowokacji intelektualnej. Właśnie takiej, o którą warto byłoby potem powalczyć z cenzurą. A tu nic. Dostali poprawne wypracowanie ani na milimetr nie wychylające się poza rytualne nudziarstwa - a tych przecież mieli u siebie dosyć. Schowali więc ten artykuł pod korzec w gruncie rzeczy po to, by ratować prestiż Lema.

Dlaczego jednak w Polsce ostatecznie doszło do druku? Przecież chyba nie bez zabiegów samego autora! Czemu Lem zgodził się na ten wstydliwy ideologiczny trybut?

Raz, że musiał już widzieć, co się święci. Wszystko to dzieje się przecież po czerwcowym przemówieniu Gomułki, w którym padły słowa o piątej kolumnie wśród "obywateli polskich narodowości żydowskiej" [17], a Lem bez wątpienia zdawał sobie sprawę, że gdzieś tam w jakiejś kartotece jego żydowskie pochodzenie zostało odnotowane i w każdej chwili ktoś może tę notatkę wyciągnąć. Po trzydziestu latach w rozmowie z Markiem Oramusem wprawdzie nadrabiał miną:

Natomiast wolny strzelec, dyletant jak ja, może sobie na to pozwolić, bo nikt mu nie zabroni. Nikt mi nie może wymówić posady, wyrzucić mnie z instytutu - to też nie było bez znaczenia za komuny. W takich sytuacjach jak w 1968 roku nikt mi nie mógł nic zrobić, bo skąd mnie wyrzucą? [18].
Ale wtedy chyba nie czuł się aż tak pewnie. Władza miała rozliczne możliwości dokuczania także tym bez posady. Sposób pierwszy z brzegu: zapis w cenzurze na nazwisko. Natomiast artykuł ku czci 50. rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej na jedynce gazety Komitetu Wojewódzkiego PZPR był jednak jakimś glejtem, świadectwem prawomyślności [19].

Dwa, że czekały Lema również zmiany w życiu rodzinnym - i to z tych, co to raczej zwiększają skłonność do kompromisów. W tym samym Dzienniku, który cytowałem na początku, Jan Józef Szczepański zapisał pod datą 28 grudnia 1967:

Wczoraj wieczorem u Lemów. Basia już w zaawansowanej ciąży, a Staszek w zakłopotaniu z tego powodu (Szczepański, s. 310).

* * *

Artykuł o Wellsie i Leninie podaję za pierwodrukiem. Poprawiłem jedynie niektóre oczywiste literówki, zostawiając bez zmian liczne osobliwości stylu Lema: przestarzałe "który go ukształcił", dziwaczne "ambiwalencji, jako podwójności", czy zawijasowate "dróg, opatrzonych znamieniem ziszczenia najbardziej prawdopodobnego". Czasem jednak trudno rozeznać, czy zawiniła prosta literówka, czy też styl miał być rozmyślnie mętny. Jak na przykład we frazie: "ustępstwa przez Kapitał czynione Pracy, sprawiały w różnym czasie i miejscu, ten sam lęk - przed realnie już obecnym na kuli ziemskiej antagonistą kapitalistycznej formacji - socjalizmem".


___________________

Stanisław Lem, Wells LENIN i przyszłość świata

Powstaje obecnie nowa gałąź nauki, zwana futurologią. Do istnienia powołuje ją realna potrzeba: albowiem świat ludzki, a przede wszystkim jego fundament techniczno-naukowy, odznacza się stałym przyspieszeniem tempa przemian, przy czym w czasie obecnym tempo to jest już takie, że elementu zmiany, jakie wprowadza ono w życie, nie można pomijać, kiedy pragnie się rozwiązywać polityczne, kulturalne, społeczne i technologiczne zadania dnia dzisiejszego.

Sto lat temu żyjące pokolenie mogło jeszcze sądzić, że świat - jaki obejmie po nim generacja następna, będzie zasadniczo taki sam, z różnicami natury wyłącznie ilościowej; że będzie w nim nieco więcej ludzi, dróg, maszyn, miast, ale to i wszystko. Taki sąd byłby dziś absurdalny. Dawniej można było uważać, iż każde pokolenie rozwiązywać musi swoje własne problemy, które nie są problemami następnego; obecnie dostrzegamy, że zadania dzisiejsze nierozerwalnie zrosły się z jutrzejszymi, i to co uczynimy, albo to, czego NIE UCZYNIMY dzisiaj, będzie w pewnej mierze decydowało o tym, jaki wygląd przybierze świat jutra, i jakie staną zadania przed jego mieszkańcami. Można by jednak powiedzieć, że właściwie futurologia, jako gałąź nauki, narodziła się w wieku dziewiętnastym, pod postacią marksizmu, a zwłaszcza - tej jego części, która zwie się materializmem historycznym. Myślę, że tak jest istotnie.

Jednakowoż materializm historyczny, jako generalna teoria społecznego rozwoju ludzkości, nie jest "teorią wszystkiego", podobnie, jak nie jest "teorią wszystkiego", - żadna w ogóle teoria w nauce. Materializm historyczny pokazuje i przepowiada skutki zmian, zachodzących ewolucyjnie bądź rewolucyjnie - w obrębie instrumentalnych technik człowieka, to znaczy środków produkcji. Nie jest on jednak teorią rozwoju tych środków, która by przepowiadała, jakie są najbardziej prawdopodobne odkrycia przyrodnicze i technologiczne - na przestrzeni, powiedzmy, najbliższych stu lat. Teoria ta pokazuje, jak jest zbudowane ludzkie społeczeństwo i jakie skutkiem tego stoją przed nim drogi rozwojowe; jej odpowiednikiem w naukach, które się społecznymi zjawiskami nie zajmują, byłaby, powiedzmy, astrofizyka, powiadamiająca nas o tym, jak zbudowany jest kosmos, jakie są prawa ruchu gwiazd i planet oraz ich przemian. Nie posiadając takiego rodzaju wiedzy, nie można by, naturalnie - zabrać się do konstruowania statków kosmicznych. Lecz teoria budowy statków kosmicznych nie jest przecież częścią astrofizyki.

W tym to sensie futurologia ani się materializmowi historycznemu nie przeciwstawia, ani go nie ignoruje, lecz stanowić może dalsze, konkretniejsze uszczegółowienia naszej wiedzy, jako umiejętności przewidywania, w obrębie teorii ogólnej, o ramach generalnie wyznaczonych przez historyczny materializm.

Zachodzi interesujące pytanie, czy jest tak, że futurologia to nauka, wyrastająca niejako na "miejscu pustym", czy też może jest tak raczej, że wolno ją uważać za pewne - uściślenie, unaukowienie - już od dawna obecnych w kulturze ziemskiej - innych kierunków myśli ludzkiej, konkretnie - pod postacią tzw. "naukowej fantastyki", gatunku literackiego.

Na pytanie to trudno udzielić odpowiedzi zwięzłej "tak" lub "nie". Zasadniczo możliwe są trzy, bardzo niejednakowo startujące - odmiany pisarstwa fantastyczno-naukowego.

Możliwy jest taki jego kierunek, który wychodzi od dokładnego, wedle sił i umiejętności autora, zbadania sytuacji aktualnej w jakiejś konkretnej dziedzinie świata, po to aby wykryć, jaki bieg dalszych wydarzeń w owej dziedzinie wydaje się obciążony maksymalnym prawdopodobieństwem realizacji.

Możliwy jest i taki kierunek, który wcale nie szuka dróg, opatrzonych znamieniem ziszczenia najbardziej prawdopodobnego, lecz szuka takich, które wiodą do sytuacji maksymalnie dramatycznych, tragicznych, komicznych, albo po prostu - niezwykłych, przez to właśnie, że w najwyższej mierze odbiegających od stanu aktualnego.

I wreszcie możliwy jest kierunek, który przyjmuje założenia świadomie fantastyczne, od tego co aktualnie istnieje całkowicie oderwane, i z tych założeń wyprowadza wnioski: właśnie owe wnioski są treścią i substancją literackich dzieł - w owej odnodze "naukowej fantastyki".

Tylko pierwszy z tych trzech kierunków w jakimś stopniu pokrywa się z założeniami owej gałęzi wiedzy, która, powstając, zwie się dziś futurologią. Jednakowoż, jest tak właśnie, że pisarzy, którzy by w polu owego kierunku pracowali, nigdy nie było wielu.

Toteż w światowym zbiorze fantastyczno-naukowych książek - takich, które posiadałyby pewną wartość dla uczonego-futurologa - jest niezwykle mało. Interesujące jest poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, czemu właśnie tak przedstawia się owa literatura, lecz nie ono nas w tej chwili zajmuje.

Za jednego z ojców fantastyki naukowej uważa się, i niewątpliwie słusznie, H. G. Wellsa. Jego utwory, zestawione z sobą, wskazują, że współistniały w nim i przejawiały się zmiennie dwa pierwiastki, racjonalny i irracjonalny. Pisarz, poświęcający się rozpatrywaniu społecznych skutków wszechmożliwych odkryć i wydarzeń, winien szukać oparcia w takiej teorii ogólnej, która zmierza do przepowiadania stanów przyszłych społecznego rozwoju. Jeżeli bowiem sądziłby, że teorii takiej nie ma i nie może być dlatego, ponieważ sam społeczny rozwój żadnym prawidłowościom, żadnym regularnym prawom nie podlega - to tym samym skazany byłby na prawienie baśni i mitów: tam bowiem, gdzie nie ma regularności zjawisk - nie ma teorii naukowej, a gdzie obojga brak - wszelka prognoza jest zasadniczo niemożliwa.

Tego rodzaju refleksja zdaje się sugerować, iż H. G. Wells był niejako skłaniany - wyborem, jakiego dokonał, zajmując się pisarstwem fantastyczno-naukowym, które opowiadaniem tylko baśni nie miało być - do niezwykle intensywnego zajmowania się marksizmem, jako jedyną właściwie, całościową, zborną, wszechstronną teorią społecznego rozwoju - istniejącą już wszak pod koniec XIX wieku, w czasie, gdy tworzył swoje dzieła. Toteż zdumiewające jest zarówno to, że go marksizm wcale jako przedmiot studiów nie pociągał, jak też i to, że argumenty, które przeciwko marksizmowi wysuwał - a wypowiada je wszak w "Rosji we mgle" - poświadczają całkowitą właściwie nienaukowość, czy wręcz antynaukowość jego postawy.

Nazywa on bowiem najpierw - marksizm - nie tylko i nie tyle "nieprawdziwym", "absurdalnym" - ile - "nudnym" (w "Kapitale" Marksa). Uwaga taka nie byłaby w ustach racjonalisty możliwa. Nie o to chodzi przecież, czy marksizm jest, czy nie jest "nudny", skoro nie przedstawia niczego takiego, co pod tym kątem mogłoby w ogóle być ocenione. Uczony nie pyta, czy teoria kosmologiczna, teoria powstania życia, teoria rozwoju społecznego jest, czy nie jest "nudna", albo też - trudna, lecz tylko o to, czy jest, czy też nie jest prawdziwa - jako narzędzie opisu zjawisk oraz przewidywania ich biegu. Postawa Wellsa nie była w owej kwestii jawnie irracjonalna, ale jako "estetyzująca", była niewątpliwie - pozanaukowa. Ten człowiek, o ścisłym przecież, przyrodniczym wykształceniu, który napisał też "Historię świata", rozpoczynającą się od wyniknięcia w systemie słonecznym - życia na Ziemi, nawet nie próbował przekonać się, dzięki odpowiednim studiom, czy i w jakiej mierze może materializm historyczny służyć za narzędzie wyjaśniania biegu ludzkiej historii: odrzucał go a priori, jako "absurd", i to jeszcze jako "absurd - nudny".

On, który napisał takie utopistyczne dzieła, jak "Ludzie jak bogowie", miał Lenina za "marzyciela", za fantastę, a jego program elektryfikacji Rosji - za całkowicie utopijny, jako nieurzeczywistnialny. - Był niewątpliwie człowiekiem zarówno uczciwym, jak i bystrym obserwatorem faktów. Toteż nie mógł nie przeciwstawić się w "Rosji we mgle" - owemu stekowi kalumnii i horrendalnych kłamstw oraz nonsensów, jakimi Zachód obrzucał w owym czasie - rosyjską rewolucję. Rozumiał nawet i to, że nie przez garstkę fanatyków została wymyślona i wprowadzona w życie, ale że wywołały ją czynniki społecznej natury, zarazem jednak uważał tę rewolucję za rodzaj straszliwej cywilizacyjnej katastrofy, z której naród, jaki nią został dotknięty, sam, bez energicznej pomocy z zewnątrz - płynącej z Zachodu właśnie - nigdy się wydobyć nie zdoła. Dostrzegał uczciwość komunistów, rozmach myśli Lenina, nieszczęście, nędzę i cierpienia mas ludowych - ale wszystko to widział niejako osobno; jako humanista uważał, że należy Rosji pomóc w owej ciężkiej sytuacji pierwszych lat porewolucyjnych, a jako myśliciel - zarazem sądził, iż fałszywa była owej rewolucji teoretyczna przesłanka, fałszywy był - jej cel, jako nieurzeczywistnialny po prostu. Nie uważał tego, o czym mu opowiadał Lenin podczas pamiętnego kremlowskiego spotkania, za złe - ale, częściowo za zbędne, a częściowo za fikcyjne, nierealne.

Patrząc na ową scenę sprzed kilkudziesięciu lat, widzimy przecież, kto z owych dwóch rozmówców był utopistą, a kto - racjonalistą, realnie myślącym. Niewątpliwą utopią okazał się pomysł Wellsa, "oswojenia" formacji kapitalistycznej i przejścia od niej - do stanu kolektywizacji socjalistycznej - drogą łagodnych, powolnych przejść ewolucyjnych. Toteż Wells - ten, jakiego znamy z jego książek, nie tylko literackich, i ten który pisał "Rosję we mgle" - wydaje się nam dziś postacią znacznie bardziej zagadkową i niezrozumiałą od Lenina, który - także w spojrzeniu, jakie na jego postać rzucamy z perspektywy kilkudziesięciu lat - zachował jednolitość myśli, słów i działań; nie tylko Marksa musiał Wells nie czytać, do czego się przyznaje, ale i Lenina najwidoczniej, skoro powiada w swej książeczce, iż Lenin, jakiego poznał, jest innym człowiekiem niż ten, który znany jest ze swych teoretycznych i publicystycznych wystąpień. A tymczasem to Lenin właśnie działał dokładnie wedle tego, co pisał i mówił - Wells natomiast, jak widzimy, był niejako rozszczepiony wewnętrznie, bo zarazem odczuwał silne przywiązanie do ustabilizowanego świata, który go ukształcił, i - do tego świata awersję, jako iż osądzał go moralnie za powszechnie panujące w nim zło. Wolno przypuszczać, że z takiej ambiwalencji, jako podwójności - właśnie rodziły się jego książki. Były one niejako podwójnie naraz umotywowane: lękiem przed przyszłością - i tej przyszłości nadzieją; gdy zwyciężała trwoga, powstawały takie teksty, jak "Wehikuł czasu", a gdy nadzieja - takie, jak "Ludzie jak bogowie". To, co w nim było szacunkiem i zamiłowaniem do nauki, ciągnęło go ku wielkim wyjaśnieniom racjonalnym, jakich udzielają teoretyczne generalizacje; a to, co było w nim z taką postawą sprzeczne, nakazywało mu zamykać oczy na niemożliwości realne i żywić - irracjonalne właśnie - nadzieje i tęsknoty. Czym jest bowiem utopia? Obrazem takiego świata, którego by się pragnęło - i takiego zarazem, ku któremu drogi nie znamy, a może nawet uważamy, że ona w ogóle nie istnieje. Ale przecież skrzywdzilibyśmy Wellsa, twierdząc, że był on tylko utopistą. "Pierwsi ludzie na Księżycu" są wszak zjadliwą realistycznie satyrą na stosunki jak najbardziej ziemskie, a w "Wehikule czasu" pokazany jest obraz, logicznym łańcuchem rozumowań wyprowadzony z założenia, że mógłby się kapitalizm utrzymać (gdyby przez tysiąclecia miał trwać i rozwijać się, w sytuacji zasadniczo podobnej do tej, która panowała na przełomie XIX wieku) - bez antagonistycznego towarzysza, jako monopolista ustrojowych form na całej kuli ziemskiej.

Powiada się dzisiaj czasem, że co najmniej w pewnych swoich formach, kapitalizm drugiej połowy XX wieku "złagodniał" względem tego stanu, jaki przedstawiał w drugiej połowie wieku XIX. Jeżeli zgodzimy się z tym, że tak jest rzeczywiście (ale na pewno nie we wszystkich krajach kapitalistycznych) - dotyczy owo jego "oswojenie" pewnej wybranej dziedziny stosunków międzyludzkich, w ich zakresie pomiędzy kapitałem a pracą - państw (niektórych) wysoko uprzemysłowionych. Można by więc, konstatując owo zjawisko, sądzić, że chociaż cząstkowo Wells przecież miał słuszność, żywiąc nadzieję, że istnieje forma "łagodnego przejścia" od złej współczesności - do stanu dobrej utopii. Czy nie można jednak przypuszczać, że i tu też się mylił, a to w taki sposób, iż ustępstwa przez Kapitał czynione Pracy, sprawiały w różnym czasie i miejscu, ten sam lęk - przed realnie już obecnym na kuli ziemskiej antagonistą kapitalistycznej formacji - socjalizmem? Czy nie było tak, że kapitalizm "kształcił się" niejako po trosze i uznawał, krok za krokiem, iż polityka ustępstw jest "mniejszym złem" - wobec "zła wielkiego" - grożącej mu zagłady, w serii społecznych przewrotów? Zresztą na ustępstwa takie szedł zazwyczaj tam i tylko wtedy, gdzie musiał to czynić; ilekroć nadarzyła się bowiem okazja zastąpienia ich - działaniem siły, jako przemocy, najchętniej ją właśnie wybierał. Toteż mit ewolucyjnego tworzenia się zgody i harmonii międzyklasowej jest właśnie mitem, tak samo dzisiaj, jak w czasie, kiedy to Lenin rozmawiał o przyszłości świata z Wellsem. A więc pierwiastek "futurologiczny" jako prognoza przyszłości świata, nie musi być stale obecny w literaturze, zwanej fantastyczno-naukową. Nieprognostyczny charakter literackich dzieł Wellsa, które dzielą one z mnóstwem książek innych autorów, jeszcze ich artystycznej wartości nie przekreśla. Fantazja pisarza, czy szerzej - artysty, nie musi być tożsama z fantazją, jako pomysłowością uczonego; jakkolwiek mogą obaj, to jednak nie muszą wcale podchodzić do rzeczywistości w taki tam sposób, skoro cele ich działania niekoniecznie się pokrywają. Gdyby się pokrywały, gdyby tam, gdzie nauka powiedziała już swoje ostatnie słowo, literatura nie miała już prawa wstępu, ta ostatnia skazana byłaby na powolną śmierć: w przyszłości, zamiast czytać "Zbrodnię i karę", brałoby się do ręki odpowiedni podręcznik psychologii, a powieści fantastyczne zostałyby wyparte przez uczone futurologiczne traktaty, oparte na masowych statystycznych badaniach. Utwory literackie mogą, oczywiście, zawierać w sobie również elementy prognozy - i będą one stanowiły o ich dodatkowej niejako wartości, lecz elementów takich pozbawione, mogą - obrazami wydarzeń, niemożliwych w żadnej rzeczywistości - przekazywać nam pewne treści, w sposób istotny należące do kultury naszej i jej rozwojowego kierunku. Gdyby tak nie było, zainteresowania, które budzą do dziś utwory pod względem prognostycznym przestarzałe - np. J. Vernego - nie dałyby się wytłumaczyć inaczej, aniżeli dziwną aber[r]acją czytelników, z których każdy powinien podręcznik budowy nowoczesnych podwodnych statków przedkładać ponad "20.000 mil podmorskiej żeglugi " - skoro "Nautilus" Vernego jest technicznym anachronizmem, na równi z niezwykłymi przygodami jego załogi: nikt wszakże zdrowy na umyśle nie szermuje takim argumentem. Ale bo też przepowiadanie przyszłości nie stanowi głównego obowiązku artysty; sytuacja odmienia się tylko wtedy, gdy, przestając być artystą, wygłasza sądy podobne do zawartych w "Rosji we mgle", takie, co dziwią nas, a nawet śmieszą. Ilekroć pisarz, którego cenimy, popełnia takie omyłki, odczuwamy zarazem zdumienie i niepokój. Jakże się mylił mądry Tomasz Mann, gdy pisał u końca ostatniej wojny, że cały cywilizowany świat nie wybaczy i nie zapomni Niemcom przez tysiąc lat ich zbrodni wojennych: było to, jak widzimy dzisiaj, fałszywe, choć szlachetne - marzenie. Chcielibyśmy, aby twórca, jak Mann, jak Wells, był doskonałością nie tylko w swym zawodzie artysty, ale w każdej w ogóle dziedzinie. Lecz tak nigdy prawie nie jest. Kim okazał się Wells - w zestawieniu z Leninem? Uczciwym Anglikiem, w gruncie rzeczy wiernym tradycjom swego kraju, trzeźwym aż do sceptycyzmu, skoro mógł Lenina nazwać w swojej książce - "marzycielem kremlowskim". Pół wieku, które przeszło nad Europą i światem - obróciło diametralnie akcenty: czas, jaki upłynął, wskazuje dziś, który z owych dwu ludzi, rozmawiających podówczas na Kremlu, widział utopijną przyszłość, a który dostrzegał jej realne oblicze.

[1] Jan Józef Szczepański, Dziennik, tom III: 1964-1972, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 302. Dalej cytuję jako Szczepański.

[2] Stanisław Lem, Wells LENIN i przyszłość świata, "Gazeta Krakowska", 4-5 listopada 1967, nr 264, s. 1, 3. Pisownia tytułu za oryginałem. LENIN został jeszcze dodatkowo wyróżniony czerwonym kolorem.

[3] Wojciech Orliński, Lem. Życie nie z tej ziemi, Wydawnictwo Czarne i Wydawnictwo Agora, Warszawa 2017. Dalej cytuję jako Orliński. Co do Lenina, to biograf twierdzi, że Lem już jedenaście lat wcześniej, w 1956 roku, ma o nim wyrobione zdanie:

"Docenia rolę Marksa jako jednego z wielu filozofów XIX wieku, ale nie wierzy w jego dwudziestowieczne leninowskie wcielenie, które Lem uważał za coś w rodzaju nieudanego eksperymentu naukowego o straszliwych skutkach ubocznych" (s. 144).

[4] Jeszcze lepiej udało mu się zamydlić sprawę swojego żydostwa. W Polsce o nim milczał, a cudzoziemcom wmawiał, że wychował się w rodzinie całkowicie zasymilowanej:

"Moi przodkowie byli Żydami, jednak ja nie miałem pojęcia o judaizmie ani, niestety, o żydowskiej kulturze. Właściwie dopiero nazistowskiemu ustawodawstwu zawdzięczam świadomość, że w moich żyłach płynie żydowska krew" (Stanisław Lem, Przypadek i ład, z niemieckiego oryginału zatytułowanego Mein Leben i napisanego w 1983 roku przełożył Tomasz Lem; cytuję za stroną solaris.lem.pl).

Dopiero wiele lat po jego śmierci Agnieszka Gajewska ustaliła, że w szkole chodził na zajęcia z religii mojżeszowej i na maturze otrzymał z tego przedmiotu ocenę bardzo dobrą (Agnieszka Gajewska, Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema, Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2016, s. 76, 78).

Zdaje się, że Lem był stanowczo zbyt skromny, gdy oświadczał:

"Zawód aktora jest dla mnie czymś koszmarnym. Mówię to dość brutalnie i prymitywnie, ale to jest fakt. Prawdopodobnie wzięło się to stąd, że sam jestem zupełnie niezdolny do odgrywania czegokolwiek [...]" (Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś, Wydawnictwo Cyfrant, Kraków 2013; jest to wydanie elektroniczne, w którym - jak informuje wydawca - "dokonano kolejnych korekt" w stosunku do poprzednich wydań tradycyjnych (1987, 2002); cytat z rozdziału "Czas nieutracony"; wyróżnienie moje; dalej cytuję jako Tako rzecze Lem; w kolejnym wydaniu tradycyjnym (Kraków 2018, s. 60) zostało to zredagowane nieco inaczej).

[5] Na początku lat 90. chyba jeszcze w to wierzył i dlatego obraził się na Stanisława Beresia za artykuł Socrealistyczne przypadki Stanisława Lema ("Puls", 1990, nr 45). A Bereś tak potem to obrażalstwo komentował:

"Lem natomiast z uporem godnym lepszej sprawy zawraca kijem Wisłę faktów. Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na ten proceder. Ciekawsze jest pytanie, czy Lem istotnie wierzy w te wszystkie wymysły? Powiem rzecz straszną: wierzy. Przynajmniej chwilowo. Jest to bowiem historia, która powtarza się niczym melodia w katarynce. Obejmuje artystów kilku generacji, którzy napisali jakieś utwory w latach stalinowskich. Nie tylko tych z «Hańby domowej». Również tych, jak Lem, spoza ideologicznej linii frontu. Każda próba wspomnienia o ich utworach z tamtych lat, każda próba refleksji na ten temat kończy się atakami szału, negowaniem faktów, czarną pianą wyzwisk, zawałami serca. Biedni, wydelikaceni i zdemoralizowani przez komunizm artyści. Chwytający się byle fikcji, które podsuwa im usłużna podświadomość. Wierzący w wymierzone przeciw sobie spiski, zmowy, niegodziwości, fałszerstwa" (Stanisław Bereś, Fikcje Stanisława Lema, "Odra" 1992, nr 10, s. 78).

[6] Stanisław Bereś, Ita dixit Lem, "Postscriptum" 2006, nr 1, s. 11. Nb. "miażdżąca analiza" w Dialogach była mocno ezoteryczna i ktoś, kto wtedy umiał rozszyfrować ten ezopowy język, z pewnością już grubo wcześniej sam także przestał być wielbicielem systemu centralistycznego. Było to więc raczej przekonywanie przekonanych. Nadto rok 1954 to w tym wypadku deklarowana data powstania części Dialogów. W druku ukazały się w roku 1957.

[7] O "mało wykwintnych" pomysłach w Obłoku Magellana pisał Marek Oramus w eseju Gdzie są komuniści?!!! (Bogowie Lema, Wydawnictwo KURPISZ, Przeźmierowo 2007, s. 190).

Natomiast Jacht "Paradise" napisany przez Lema wspólnie z przyjacielem, Romanem Hussarskim, był już paskudny wprost wyjątkowo. A jego autorzy wypisywali jeszcze gorsze brednie komentując swoją sztukę w programach teatralnych:

"Psychozy atomowe w Stanach Zjednoczonych nie należą do rzadkości. [...] po prostu rząd Stanów zbiera owoce własnej roboty propagandowej. Rząd ten przeprowadza konsekwentnie faszyzację życia na wszystkich jego odcinkach. Metody faszyzmu są stosowane także w świecie nauki. W sztuce naszej chcieliśmy pokazać los jednego z wybitnych uczonych, którego sfery militarno-rządowe pragną zmusić w bezwzględny sposób do pracy nad atomowymi środkami zagłady" (R[oman] Hussarski, St[anisław] Lem, O sztuce, [w:] Program 6, Teatr Współczesny w Szczecinie, 1952, s. 3-4).

"Rzecz dzieje się na jachcie, należącym do przemysłowca Morrisa, jednego z właścicieli trustu Bethleem Steel inc. Na jachcie przebywają zaproszeni przez milionera, profesor, wybitny fizyk atomowy, oraz generał, członek sztabu generalnego. Prócz nich znajduje się tam młody reżyser filmowy i córka Morrisa, Rita.

Zamiarem naszym było możliwie wierne ukazanie typowych przedstawicieli tej klasy amerykańskiej, która usiłuje dziś wszelkimi siłami narzucić swoje panowanie innym narodom" (Od autorów, [w:] Program, Państwowy Teatr Ziemi Opolskiej, 1951).

Co więcej, Jacht "Paradise" był paskudny tak jawnie i sztampowo, że mógł wręcz wyglądać na przewrotną parodię ówczesnych propagandowych paskudztw (nawet trust obrzydliwego kapitalisty nazywa się Betlejem). Zaniepokoiło to poniewczasie cenzurę, która w swoim wewnętrznym biuletynie uznała za poważny błąd "samo zgłoszenie do druku i zgodę na publikację sztuki Hussarskiego i Lema Jacht Paradise" (Kamila Budrowska, Literatura i pisarze wobec cenzury PRL. 1948-1958, Wydawnictwo Uniwersytetu w Białymstoku, Białystok 2009, s. 83).

[Dopisek] Byłem pewien, że trust Betlejem ("Bethleem Steel inc.") to tylko propagandowe zmyślenie, więc nawet nie próbowałem tego sprawdzić. Na szczęście mam jeszcze uważnych czytelników! Pan Zbigniew Górecki uprzejmie powiadomił mnie, że:

"[...] firma Bethlehem Steel bynajmniej nie została wymyślona przez Lema i Hussarskiego, ale jak najbardziej istniała naprawdę, a nawet przez blisko 150 lat (aż do bankructwa w 2003) była jednym z najważniejszych dostawców uzbrojenia dla sił zbrojnych USA; co prawda nie bomb atomowych, ale przede wszystkim dział wszelkiego kalibru i okrętów wojennych. Nazwa Bethlehem faktycznie brzmi w tym kontekście nieco groteskowo, ale też nie została wzięta bezpośrednio z Biblii; tak się po prostu nazywało miasteczko w Pennsylwanii (założone ongiś przez emigrantów protestanckich z Moraw), w którym powstała pierwsza huta koncernu. Co prawda właściciel firmy (a właściwie jej większości) w latach 50. nie nazywał się Morris, ale Grace, a jego córka miała na imię Emmeline, a nie Rita.

Bethlehem Steel Corporation (bo jednak nie Inc.) faktycznie miała w tamtym czasie epizod atomowy, na przełomie lat 40./50. wytwarzając na zamówienie rządu pręty uranowe do reaktorów. Był z tym związany głośny skandal, bo po latach okazało się, że pracownicy nie byli ani poinformowani o niebezpieczeństwie napromieniowania, ani wyposażeni w odpowiednie środki ochronne; od kilkunastu lat wypłacane są im w związku z tym odszkodowania. Gdyby ówczesny Lem o tym wiedział, z pewnością przydałoby mu się to do odmalowania amerykańskich kapitalistów w tym ciemniejszych barwach; cóż, kiedy nie mógł wiedzieć, bo sprawa wyszła na jaw dopiero w latach 90.".

[8] Nie widać także żadnego zerwania i nieciągłości w zbiorze publicystyki Lema Wejście na orbitę wydanym w roku 1962. Gdyby nie daty pod większością artykułów, czasem nie sposób byłoby ustalić, który z nich został napisany w roku 1954, a który w roku 1960. Lem nie tylko nie demonstruje tam żadnej "duchowej niezależności", ale bez żenady (i chyba z przekonaniem) używa często-gęsto obowiązującej frazeologii, tych, jakby powiedział Szczepański, retorycznych figur mistyki:

"W tym wszystkim przejawia się wyraźny wpływ pewnego czysto materialnego środka komunikacji na psychikę jednostek i świadomość społeczną, i w tym sensie opanowanie powietrza sprawdza jako ułamkowy przykład ważność ogólnej tezy, głoszącej, że «byt określa świadomość»" (Stanisław Lem, Wejście na orbitę, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1962, s. 152).

[9] Stanisław Lem do Czytelników "Obłoku Magellana", "Przekrój", 5 września 1954, nr 491, s. 14. No, nie taki znów młody - za tydzień skończy 33 lata. Odmładzanie Lema z pierwszej połowy lat 50. to też jedna ze strategii przylizywania jego życiorysu. Mało kto, jeśli nie jest dotknięty poważną demencją (a Lem z pewnością nie był!), utrzymuje tuż po sześćdziesiątce, że nie ma "więzi pamięciowej" ze sobą trzydziestoletnim. Jest to w istocie inteligentniejsza wersja słynnej odpowiedzi Adama Ważyka - "zwariowałem!" (i dlatego nie potrafi wyjaśnić, czemu popierał stalinizm).

[10] H[erbert] G[eorge] Wells, Rosja we mgle, przełożył Józef Brodzki, wydanie drugie, Książka i Wiedza, Warszawa 1967 (druk ukończono w maju 1967). Dalej cytuję jako Rosja we mgle.

[11] Krżyżanowski ujął to tak: "Naród radziecki bez pomocy obcego kapitału, na który liczył Wells, odbudował gospodarkę całego kraju. Moc produkcyjna Związku Radzieckiego wzrosła stokrotnie. Nauka i technika w naszym kraju doszły do niebywałego rozkwitu" (Rosja we mgle, s. 9).

Nb. Wells rzeczywiście radził Leninowi rozejrzeć się za jakimś uprzemysłowionym krajem, który mógłby przyjść Rosji z pomocą.

"Kapitalizm - twierdził Lenin - to odwieczna rywalizacja i walka o zyski. Stanowi on dobitne przeciwstawienie poczynaniom kolektywizmu. Kapitalizm nie jest w stanie przekształcić się w jedność społeczną lub międzynarodową.

- Sądzę jednak - odparłem - że jakiś uprzemysłowiony kraj powinien przyjść Rosji z pomocą. Jest rzeczą niemożliwą, by mogła sama, bez niczyjej pomocy rozpocząć dzieło odbudowy..." (Rosja we mgle, s. 93-94).

Naiwny Wells dopiero po wyjeździe zorientował się, że Lenin go nabrał i deklamując mu slogany o kapitalizmie już wtedy dogadywał się z Amerykanami w sprawie pomocy. W tle opowieści Wellsa przewijają się takie osobliwe postaci, jak dawny przedstawiciel firmy "American Harvester Company" (Rosja we mgle, s. 43) albo "mister Vanderlip, znany i przedsiębiorczy finansista amerykański, który prowadził w Moskwie jakieś tajemnicze rozmowy z rządem radzieckim" (Rosja we mgle, s. 45-46), ale Wells zamiast zainteresować się, co ci ludzie tutaj właściwie robią i o czym rozmawiają, woli snuć jakieś wyciągnięte z angielskiego kapelusza teorie o "kwintesencji bolszewizmu". Otrzeźwieje (nieco) dopiero za kilka miesięcy, gdy Lenin ogłosi NEP, Nową Ekonomiczną Politykę, gdzie o koncesjach dla zagranicznego kapitału mówi się już otwartym tekstem. I dlatego z kolejnego wydania Rosji we mgle znikną z zakończenia zdania:

"Oto dlaczego transakcje, które zamierzał przeprowadzić przedsiębiorczy i nie pozbawiony wyobraźni pan Vanderlip, wydają mi się wielce znamienne. Mam wątpliwości, czy wynik jego rozmów będzie pomyślny, możliwe, że stanowią one zaledwie wstępną fazę debaty nad problemem rosyjskim, prowadzonej na nowych podstawach, która może wreszcie doprowadzić do tego, że całe to zagadnienie będzie rozpatrywane w szerokim, obejmującym cały świat zakresie" (Rosja we mgle, s. 101).

Dla koneserów zestawienie, jak to wyglądało w oryginale:

Wydanie z roku 1920 (H[erbert] G[eorge] Wells, Russia in the Shadows, Hodder and Stoughton, Londyn, s. 152):

"The only Power capable of playing this rôle of eleventh-hour helper to Russia single-handed is the United States of America. That is why I find the adventure of the enterprising and imaginative Mr. Vanderlip very significant. I doubt the conclusiveness of his negotiations; they are probably only the opening phase of a discussion of the Russian problem upon a new basis that may lead it at last to a comprehensive world treatment of this situation. Other Powers than the United States will, in the present phase of world-exhaustion, need to combine before they can be of any effective use to Russia".

Wydanie z roku 1921 (H[erbert] G[eorge] Wells, Russia in the Shadows, George H. Doran Company, Nowy Jork, s. 178):

"The only Power capable of playing this rôle of eleventh-hour helper to Russia single-handed is the United States of America. Other Powers than the United States will, in the present phase of world-exhaustion, need to combine before they can be of any effective use to Russia".

[12] Виктор Язневич, Предисловие переводчика, [w:] Четвёртые Лемовские чтения. Сборник материалов Всероссийской научной конференции с международным участием памяти Станислава Лема 22-24 марта 2018 г., Samara 2018, s. 288: "Собственный корреспондент газеты «Известия» в Польше по заданию редакции обратился к Станиславу Лему с просьбой написать подходящую статью". Dalej cytuję jako Jaźniewicz.

[13] "Думаю (уверен!), что здесь поработала цензура. Несмотря на то, что в своей статье Лем в некоторой мере одобрительно отзывается о марксизме, Ленине и революции, но, критикуя Уэллса, он здесь же приводит основные моменты критики Уэллсом марксизма, причины его неприятия, данную писателем оценку Ленину и революции. [...] И потому, возможно, у цензоров существовало опасение, что читатели скорее могут прислушаться к мнению Уэллса, чем к рассуждениям Лема..." (Jaźniewicz, s. 289).

[14] Co Winston Churchill na gorąco skomentował w artykule Mr. Wells and Bolshevism ("Sunday Express", 5 grudnia 1920), że dotąd widzieliśmy jak rak bolszewizmu toczy ciało swej ofiary, a teraz pan Wells twierdzi, że to właśnie rak może to ciało uzdrowić, więc musimy go karmić i pielęgnować, bo to w końcu też jest inna forma życia.

Dla koneserów oryginał:

"We see the Bolshevik cancer eating into the flesh of the wretched being; we see the monstrous growth swelling and thriving upon the emaciated body of its victim. And now Mr. Wells, that philosophical romancer, comes forward with the proposition that the cancer is the only thing that can pull the body round; that we must feed that and cultivate that. After all, it is another form of life" (cytuję za: Martin Gilbert, Winston S. Churchill, tom IV: 1916-1922, The Stricken World, Houghton Mifflin, Boston 1975, s. 441).

[15] Ma się rozumieć, nie Wells jako taki mógł być niecenzuralny, lecz najwyżej niektóre zbyt śmiałe sformułowania z Rosji we mgle. Nb. czternaście lat po rozmowie z Leninem Wells pogawędził sobie również ze Stalinem i był nim chyba jeszcze bardziej zachwycony. Jak potem napisał w autobiografii:

"Nigdy nie spotkałem człowieka bardziej szczerego, uczciwego i godnego zaufania i właśnie temu, nie zaś czemuś mrocznemu i ponuremu, zawdzięcza on swoją ogromną i niekwestionowaną władzę w Rosji. Nim go ujrzałem, myślałem, że może stało się tak, gdyż ludzie się go bali, ale dochodzę do wniosku, że zawdzięcza swą pozycję temu, że nikt go się nie boi i wszyscy mu ufają".

Dla koneserów to samo w oryginale:

"I have never met a man more candid, fair and honest, and to these qualities it is, and to nothing occult and sinister, that he owes his tremendous undisputed ascendency in Russia. I had thought before I saw him that he might be where he was because men were afraid of him, but I realize that he owes his position to the fact that no one is afraid of him and everybody trusts him" (H[erbert] G[eorge] Wells, Experiment in Autobiography. Discoveries and Conclusions of a Very Ordinary Brain (Since 1866), tom II, Victor Gollancz, Londyn 1934, s. 806; ciągła numeracja stron w ramach obu tomów).

Kto chciałby przeczytać pogawędkę Wellsa ze Stalinem, niech zajrzy do: Marxism Versus Liberalism. An Interview with H.G. Wells. 23 July 1934, [w:] J[oseph] V[issarionovich] Stalin, Works, tom 14: 1934-1940, Red Star Press, Londyn 1978, s. 21-44.

[15a] Wnikliwa Czytelniczka zapytała mnie, czy rzeczywiście istniała wtedy gorąca linia między cenzurą radziecką i polską. Otóż nic o takiej gorącej linii nie pisałem, bo rzecz w tym wypadku nie w oficjalnych kontaktach (i dlatego użyłem kolokwialnego wyrażenia "dać cynk"). Tamten ustrój opierał się bowiem w znacznej mierze na licznych pozaoficjalnych personalnych powiązaniach. Każdy wódz, nawet lokalny kacyk, tyle był wart, ile jego protektor i własna wierna drużyna. I odwrotnie: przynależność do lepszej drużyny dawała większe szanse na awans, w związku z czym towarzysze z krajów satelickich ostatecznie szukali protekcji u towarzyszy radzieckich. Takie powiązanie działało jednak w obie strony: jeśli protegowany zrobił fałszywy krok, uderzało to zarazem w jego protektora.

Gdyby więc wyszło na jaw, że jedna z najważniejszych radzieckich gazet, z pierwszej linii frontu ideologicznego, zamówiła z okazji 50. rocznicy rewolucji październikowej artykuł u najbardziej znanego w ZSRR polskiego pisarza i artykuł ten został zatrzymany przez cenzurę, bo pisarz przemycił w nim wrogie treści, to nie byłaby to jakaś trzeciorzędna błahostka, o której już nazajutrz się zapomina. Choćby dlatego, że nieopatrzne puszczenie takiego artykułu w rocznicowym numerze polskiej gazety zostałoby z dużym prawdopodobieństwem wykorzystane przez konkurencyjną miejscową drużynę, co w rezultacie mogłoby się skończyć odwołaniem redaktora naczelnego, osłabieniem jego protektora i protektora tego protektora etc., a ponieważ ten sznureczek zależności (bardzo podobny do feudalnej drabiny) kończył się w Moskwie, w interesie samych protektorów leżało informowanie swoich wasali, czego się strzec, kto odchylił się od obowiązującej linii, więc można go zaatakować etc., etc. Albowiem oni także prowadzili swoje gry, intrygowali i podgryzali konkurencję.

Tym bardziej że dzieje się to wszystko zaledwie trzy lata po przewrocie pałacowym w ZSRR i odsunięciu od władzy Nikity Chruszczowa. W 1967 roku wciąż jeszcze trwa czyszczenie aparatu partyjnego z resztek poprzedniej ekipy. Na przykład w maju 1967 odchodzi ze stanowiska Przewodniczącego KGB Władimir Siemiczastny, protektor Mieczysława Moczara. Wtedy też zaczyna się ryzykowna (a właściwie - rozpaczliwa) gra Moczara i jego ludzi mająca na celu przekonanie Moskwy, że Gomułka nie panuje nad sytuacją w Polsce i lepiej będzie postawić na nich. To zrozumiałe, że w takim kłębowisku żmij nawet byle redaktor "Gazety Krakowskiej" musiał zachowywać nadzwyczajną czujność.

[16] Bo trzeba wam wiedzieć, że właśnie w ZSRR Lem cieszył się największą, wprost szaloną popularnością i każdy pobyt tam oraz hołdy, jakich wtedy doznawał, wspominał potem wielokrotnie i z widoczną przyjemnością. Już za pierwszym razem, gdy na początku lat 60. przyjechał do ZSRR z delegacją Związku Literatów Polskich, został natychmiast z tej delegacji wyrwany, a potem obwożony po najlepszych ośrodkach naukowych i wszędzie traktowany po królewsku. "Kochano mię - pisał do przyjaciela - wyrażano mi to i owo, obdarowywano mnie, czczono mnie, że zadowoliłoby to chyba człowieka o pretensjach do genialności, którym, zapewniam cię, w dalszym ciągu nie jestem" (Orliński, s. 223-224). A tak po trzydziestu latach wspominał swoje spotkanie z młodzieżą na Uniwersytecie Łomonosowa (chyba nieprzesadnie koloryzując):

"Stałem na dnie ogromnego leja amfiteatru, [...] wszystkie zaś kręgi ław, wszystkie przejścia między nimi, w ogóle cała ta przestrzeń była zapełniona studentami i studentkami: to spotkanie zorganizowała organizacja uniwersyteckiego Komsomołu, mówiono mi, że było tam ponad dwa tysiące ludzi. [...] Jeszcze nie byłem podówczas głuchy, ale panował tam zwyczaj przysyłania występującemu karteczek z pytaniami. [...] Jakoś to szło przez czas pewien, aż [profesor Bragiński] wręczył mi kartkę z pytaniem wprost: "Razwie wy kommunist?" Czy jestem komunistą? Zdecydowałem się odpowiedzieć, że nie jestem komunistą, i dodać kilka słów o zacnych intencjach obu twórców komunizmu, lecz po słowach "Niet, ja nie kommunist" huknął taki grzmot oklasków - klaskali wszyscy - że już na dalsze ciągi, co miałyby osłabić efekt mojej ostentacji, zabrakło miejsca (Stanisław Lem, Planeta Lema. Felietony ponadczasowe, wybór Wojciech Zemek, posłowie Jerzy Jarzębski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016, s. 498-499).

[17] 28 października 1967, czyli mniej więcej w tym samym czasie, kiedy powstawał artykuł o Wellsie i Leninie, Lem w liście do przyjaciela umieszcza taki gorzki żarcik: "Czy słyszałeś już, że karp po żydowsku faszerowany ma się teraz agresor w galarecie nazywać?" (Orliński, s. 291).

Nb. niechlujnemu biografowi Lema nawet z tą "piątą kolumną" się poplątało i z przemówienia z 19 czerwca 1967 przesunął ją do zupełnie innego przemówienia Gomułki (też paskudnego) z 19 marca 1968 (Orliński, s. 291; wtrącone wyjaśnienie do listu Lema). Kto chciałby wiedzieć, co biograf jeszcze poplątał, niech przeczyta w OSOBACH: "Wojciech Orliński znowu o Stanisławie Lemie albo zmyśleń ciąg dalszy".

[18] Marek Oramus, Bogowie Lema, Wydawnictwo Kurpisz, Przeźmierowo 2006, s. 48. Jest to cytat z przedrukowanego w tej książce wywiadu z Lemem z roku 1995 zatytułowanego Jestem Casanovą nauki.

[19] Od ostentacyjnej prawomyślności nie jest wolny nawet esej Lema o Doktorze Faustusie Tomasza Manna pochodzący z tego samego okresu (pierwodruk w marcowym numerze "Miesięcznika Literackiego" z 1968 roku). Lem traktuje tam jako uprawnione porównanie ówczesnego prezydenta USA i jego otoczenia do hitlerowców ("Widziani z wietnamskiej perspektywy politycznej, sternicy USA istotnie mogą nie różnić się od przywódców III Rzeszy jako hitleropochodne potwory") oraz wplata w uczone wywody o powieści Manna hipotetyczną sytuację, w której "jakiś sierżant amerykański naciśnie osławiony guzik i tym samym pośle na tamten świat całą ludzkość" (Stanisław Lem, Diabeł i arcydzieło. Teksty przełomowe, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, s. 24, 29).

Nb. esej napisany jest stylem paskudnym, miejscami nieczytelnym. Komu ta ocena wydaje się zbyt surowa, niech spróbuje przełożyć na polski choćby te trzy zdania:

"Jego [Doktora Faustusa] sprawa sprowadza się dla nas do zagadnienia singularnej reprezentatywności losu jednostki względem całej zbiorowości. Od razu wspominając powiedziane, możemy stwierdzić, że żadnej więzi nazmienniczej, która by modelowanie jedno-wieloznaczne raz na zawsze uprawomocniała albo przekreślała, nie ma. Jest to pewien problem metaliteracki, zwierzchni względem stosunku wzajemnego porządków mitycznych i empirycznych tak samo jak wobec sprawy fikcyjności powieściowych postaci, razem z ich mimetyczną lub niemimetyczną odpowiedzialnością względem realnego świata" (s. 25-26; wyróżnienia za oryginałem).

Kto chcialby wiedzieć więcej o napuszonym i szczudłowatym wysłowieniu Lema, niech przeczyta w NOTATKACH: "Bzik Stanisława Lema albo zaraza z tym Kołakowskim".