EBENEZER ROJT

Leopold Tyrmand o Zygmuncie Kałużyńskim (i odwrotnie)
CORRIGENDA

W roku 1954 Leopold Tyrmand, dziennikarz bez pracy, tak opisywał Zygmunta Kałużyńskiego, dziennikarza zaangażowanego:
Zygmunt Kałużyński jest mocno zbudowanym brunetem o twarzy rozradowanego szympansa. Uśmiech ma miły, młodą łysinę na pokaz, ubiera się z niedbałością bliską kabotyństwa w totalnie zagraniczne ciuchy [1].
Czasy wprawdzie nie nastrajały do żartów, ale "rozradowany szympans" brzmi dość sympatycznie. Potem było już znacznie ostrzej. Tyrmand najpierw zjechał świeżo wydaną książkę Kałużyńskiego Podróż na Zachód (nieuzasadnione "pretensje do [...] erudycji", "niechlujne brednie") i swoje refleksje o niej zwieńczył takim oto porównaniem:
Obudziłem się dziś rano z niewygodnym uczuciem déjà vu. Odnosiło się do Kałużyńskiego [...] Skąd ja znam jego nomenklaturę i argumentację, te same słowa o jałowości, zgniliźnie, zwyrodnieniu? Czy to nie kubek w kubek Jupp Goebbels, tak niewiele lat temu, na pierwszej szpalcie pierwszej kolumny Das Reich? Powinszować! Pewne różnice w terminologii są, to fakt: mistykę więzów krwi z powodzeniem zastępują żelazne prawa naukowego światopoglądu. Ale sposobik rozumowania, mój Boże, po bratersku taki sam [2].
Na koniec zaś podsumował "zjawisko Kałużyński":
[...] byt Kałużyńskich w komunizmie jest, jeśli nie kruchy, to upokarzający; w gruncie rzeczy opiera się na prawie, według którego w podręcznikach nie ma wzmianki o Trockim przez cały przebieg rewolucji październikowej, zaś trockizm zjawia się deus ex machina w latach trzydziestych w ramach procesów moskiewskich. [...] Tylko w tym kontekście można zrozumieć zjawisko Kałużyński: o ile reżym może kłamać monumentalnie, wymazywać prawdę w każdy sposób, unicestwiać ludzi i logikę, Kałużyński ma koncesję na doliniarstwo, na drobniutkie szachrajstwa, które jeśli są, to czemuś służą. Kałużyński to Teofil Piecyk dla intelektualistów: ma on wyjaśniać Lillę Wenedę tak, żeby nikt nie wiedział, o co chodzi, z tym, że Wiech to robi dla śmiechu, a Kałużyński, bo tak ma być [3].
"Drobniutkie szachrajstwa" to nawiązanie do jednego z pobocznych wątków Dziennika o tym, jak Tyrmand zapala się do pisania, potem pisze, poprawia, aż wreszcie próbuje wydrukować polemikę z Kałużyńskim, który akurat coś tam poprzekręcał i nazmyślał w artykule o Hemingwayu. Polemika i tak się ostatecznie nie ukazała i Zbigniew Herbert, ówczesny przyjaciel Tyrmanda, nawet się trochę pokątnie naśmiewał z tej jego mało ambitnej pasji:
Leopold chowa się nieźle, wątroby wszakże nie wyprostował. Pisze pamiętnik, więc go szanujące się kobiety i narcyzowaci mężczyźni unikają. Poza tym jako kozak nadwiślański żyć nie może bez krwi. Łupnął na 6 str. list do "Nowej Kultury" o tym, że Kałużyński fałszuje cytaty z recenzowanych przez siebie książek. Jakoś mnie to nie grzeje, bo myślę, że nawet jeśli wysuszy się jedną kałużę, to bagno zostanie bagnem. Tak przynajmniej piszą w podręcznikach o torfie. Kiedy nas Ozyrys będzie sądził i stać będziemy pomiędzy Homerem, Dantem i Goethem, a padnie pytanie: coście robili - to my na to piskliwie: "z Kałużyńskim polemizowaliśmy, Wysoki Sądzie". A Wysokiemu Sądowi brzuch się będzie trząsł ze śmiechu [4].
Herbert miał rację: cóż po wysuszeniu jednej kałuży. Tym bardziej że Tyrmand wprawdzie podnosi w Dzienniku rwetes, ale jego przykłady konkretnych "szachrajstw" Kałużyńskiego są więcej niż skromne. We wspomnianej Podróży na Zachód wytknął mu jedynie dwa drobne zmyślenia: "Chagall nie pochodzi z Ukrainy, lecz z Witebszczyzny. SS-mani nosili trupie główki na znak pogardy śmierci, a nie jako wyznawcy satanizmu" [5]. Do tego wynalazł jeszcze jakiś jego świeży felieton, tym razem o znanym architekcie Le Corbusierze, i z tryumfem zadał ostateczny, jak sądził, sztych:
Niedawno [Kałużyński] rozpoczął felieton: "Kiedy trzy lata temu Le Corbusier wydał swą książkę Quand les cathedrales etaient blanches..." Książka ta ukazała się w 1927 roku i nie wydaje się, żeby "Nowa Kultura", reprezentacyjne pismo, gdzie felieton się ukazał, nie była zdolna wyłapać takiej gafy [6].
W rzeczywistości książka Le Corbusiera Quand les cathédrales étaient blanches wyszła w roku 1937 [7].

Skromne efekty Tyrmandowych łowów na szachrajstwa w Podróży na Zachód muszą dziwić, bo od blagi w tej książce aż gęsto. Sam Kałużyński na starość opowiadał, że cytował w niej nawet nieistniejącego francuskiego krytyka nazwiskiem Fargelet ("telegraf" czytane wspak) - ale to tylko kolejna blaga [8]. Zmyślony krytyk byłby bowiem blagą szaloną i z rozmachem, przedsięwzięciem podobnym do sprzedawania przed wojną kmiotkom mostu Kierbedzia. Tymczasem blagi Kałużyńskiego były tak zawstydzająco pospolite, jak złota obrączka z tombaku kupiona okazyjnie w ciemnej bramie.

Już w tamtych czasach pozował na znawcę filmów. Tyle że albo ich dobrze nie pamiętał, albo w ogóle nie oglądał. Zmyślał nawet wtedy, gdy chodziło o najgłośniejsze obrazy w dziejach kina.

Pisał, że w Ben Hurze z Ramónem Novarro główny bohater poślubia "młodą trędowatą, cudownie uleczoną przez Jezusa (tę część filmu nakręcono w naturalnych czy raczej nienaturalnych kolorach)" (Podróż, s. 33). Naprawdę Jezus w tym filmie uzdrawia z trądu siostrę i matkę Ben Hura. Są tam też rzeczywiście kolorowe wstawki, ale akurat scena uleczenia została nakręcona na taśmie czarno-białej. Z kolei w Obywatelu Kane zmyślił scenę, w której Kane "pokazuje się na balkonie z [...] Mussolinim w Rzymie" (Podróż, s. 179-180).

Nagromadzenie trzeciorzędnych detali w omówieniu Aleksandra Newskiego sprawia wrażenie, jakby autor właśnie wyszedł z kina. Ale znów spora ich część została zmyślona. "Egzotyczny orszak zjawiający się na wzgórzu: chan w kunsztownym stroju jedwabnym i spiczastej czapce obwieszonej klejnotami, w lektyce, eskortowanej przez półnagich niewolników w turbanach i Tatarów na wielbłądach [...]" (Podróż, s. 42). Naprawdę tatarski dostojnik nadjeżdża dwukołowym wozem, ma strój średnio kunsztowny, czapkę z pomponami, bez klejnotów, i nie towarzyszą mu półnadzy niewolnicy w turbanach. Nie pojawia się też w tej scenie ani jeden wielbłąd! Prawdopodobnie Kałużyński opisywał ten film korzystając z fotosów, a brakujące przejścia między nimi bez ceregieli dofantazjowywał. Podobnie jak "zrudziałe spiczaste hełmy" (Podróż, s. 41; wyróżnienie moje), które tylko oczyma wyobraźni można spostrzec w czarno-białym filmie.

Tę samą fotosową metodę widać nawet w streszczeniu Pancernika Potiomkina; filmu, który każdy zawodowiec od kina powinien znać na pamięć. Na przykład w sławnej scenie masakry na schodach odeskich rzeczywiście pojawia się "matka o ciemnej cerze i kędzierzawych włosach z okrągłymi kolczykami w uszach" (miał fotos), ale nie jest "ubrana we wzorzystą suknię" i nie "biegnie z dziko otwartymi ustami wprost na bagnety" (nie miał fotosu). Wzorzysty jest jedynie szal narzucony na gładką suknię (miał tylko fotos ze zbliżeniem?), a kobieta idzie wolno w kierunku maszerujących żołnierzy i coś do nich krzyczy w rozpaczy, trzymając na rękach zabite dziecko. Kałużyński zmyśla też (nie miał fotosu), że w tej samej scenie "widzimy rząd butów, widzimy schody, ale nie oglądamy twarzy żołnierzy-automatów" (Podróż, s. 36).

Akurat w wypadku Pancernika Potiomkina nie są to jakieś marginalne drobiazgi bez znaczenia. Gdy Eisenstein po kilkunastu latach analizował budowę swego dzieła, szczególnie mocno podkreślał, jak wielką rolę w scenie "schodów odeskich" odgrywa zmiana rytmu.

Przyprawiający o zawrót głowy ruch tłumu (w dół) przechodzi w oka mgnieniu w powolny uroczysty ruch samotnej postaci matki z zabitym synem (w górę). Masa. Zawrotny ruch lawiny. W dół. I niespodziewanie: Samotna postać. Uroczysta powolność" (Sergiusz Eisenstein, Wybór pism, przekład zbiorowy, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1959, s. 248; wyróżnienia za oryginałem).
Beztroskie zastąpienie "uroczystej powolności" biegiem "z dziko otwartymi ustami wprost na bagnety", świadczy o całkowitym niezrozumieniu intencji Eisensteina.

"Pancernik sterowany przez zbuntowanych wpływa do portu" (Podróż, s. 35). Nieprawda, stoi na redzie. Opis "portretów" mieszkańców Odessy oglądających zwłoki zabitego marynarza, to wyłącznie strumień swobodnej fantazji Kałużyńskiego. Ale te wszystkie zmyślenia to jeszcze pół biedy. Gorzej, że Kałużyński nagina swoje streszczenie do z góry założonej - ale absurdalnej! - tezy: "losy jednostek [...] interesują reżysera o tyle, o ile są typowym wykładnikiem postępowania reprezentowanej przez nie grupy" (Podróż, s. 34).

W rzeczywistości sprężyną akcji w Pancerniku Potiomkinie jest agitacja i leninowskie "wnoszenie świadomości rewolucyjnej". To właśnie ów zabity marynarz, urodzony przywódca, buntuje na początku filmu swoich towarzyszy, choć wedle "typowego wykładnika postępowania grupy" powinien drzemać wraz z nimi na hamakach. I to on później, w trakcie przygotowania do egzekucji zbuntowanych marynarzy, podrywa wszystkich do walki.

Agitacja odbywa się nawet przy jego zwłokach, prowadzona przez stojącą na podwyższeniu niewiastę o urodzie Róży Luksemburg. Wprawdzie jakiś czarnoseciniec na jej widok syczy - jak informuje stosowny napis - Biej żidow!, ale lud rosyjski, najwyraźniej szczerze nienawidzący antysemityzmu, natychmiast obraca się przeciw niemu i literalnie go miażdży. Tak to w każdym razie wygląda u Eisensteina [9].

Co do Kałużyńskiego zaś, to jego fantazja bynajmniej na filmach się nie kończy. Zmyśla cytaty z Ferdydurke i przekręca nawet najbardziej znane powiedzonka z tej książki. Pisze o "przyprawianiu twarzy", o "przylepianiu mordy", a gdzie podziała się gęba? Na dobitkę wyszło mu, że na miny pojedynkował się Filidor z Filibertem (Podróż, s. 90-91). Gdzie indziej poplątało mu się, co kto mówi w Ożenku Gogola (Podróż, s. 285). Kinseya uznał za specjalistę od ssaków (Podróż, s. 164; naprawdę Kinsey znał się na owadach). Senancour, autor Obermanna, to u Kałużyńskiego zawsze "Sénancour" i rzekomo "wyrzekł się" swojej powieści (Podróż, s. 64; naprawdę w trzydzieści lat później przygotował jej rozszerzone wydanie). Zmyśla też, że markiz de Sade zaczął pisać dopiero w wieku lat pięćdziesięciu, że nie istnieje żaden jego portret i że nie wiadomo, "gdzie leżą jego kości", gdyż kazał swoje ciało przykryć darniną "w ten sposób, by nikt nie mógł odnaleźć śladu grobu" (Podróż, s. 66, 337). Gdzie nie poskrobać, blaga na bladze. Tyrmand miał dobrą intuicję.

Po latach Kałużyński zemścił się za to obsmarowywanie go w Dzienniku 1954, uderzając w dwa czułe punkty Tyrmanda: jego męskość i jego pisarski talent:

- Był pełen kompleksów wynikających z jego żydostwa - mówi Zygmunt Kałużyński. - Mały, źle zbudowany, musiał nosić bardzo silne okulary. To dlatego prezentował się jako ymkowski superman i jebus, który zerżnął tysiące kobiet.
[...]
- Było w nim połączenie inteligencji i ruchliwości z hochsztaplerstwem i reakcją - uważa Kałużyński. - Był pisarzem drugiej kategorii. Nienawidził Iwaszkiewicza, który zawsze miał go za grafomana. Zły i Filip to ledwie pogranicze literatury, a U brzegów jazzu to zwykły plagiat nieznanej wtedy jeszcze w Polsce książki Rudiego Blesha Shining Trumpets - A History of Jazz [10].
W bibliografii z U brzegów jazzu Tyrmand wymienia Shining Trumpets na pierwszym miejscu. Porównałem wydanie, z którego korzystał, z tekstem jego własnej książki [11]. Blesh cytowany bywa obficie, nie zawsze z odesłaniem do przypisu, ale przecież esej Tyrmanda w żadnym razie nie udaje publikacji naukowej [12]. Mimo to cytaty - w sumie z kilkunastu książek, choć chyba nie zawsze z pierwszej ręki - są wyraźnie zaznaczone. Można najwyżej zżymać się na ich czasem nieumiarkowane rozmiary [13] oraz na pojawiającą się tu i ówdzie nieporadność w przekładzie czy w detalach komentarza [14]. Kompilacja - zgoda, ale na pewno nie "zwykły plagiat"!

Całe to ciężkie oskarżenie lekką ręką rzucone przez Kałużyńskiego to tylko kolejna blaga. Tym paskudniejsza, że Tyrmand zawsze chciał uchodzić za konesera, znawcę jazzu; może nie aż za profesjonalistę, ale też nie za kogoś, kto całą swoją wiedzę przepisał z jednej zakurzonej książczyny. Jakby nie patrzeć, Kałużyński wykonał w tym wypadku coś w rodzaju pośmiertnego donosu, by jeszcze raz ufajdać nielubianego kolegę. Widocznie taki już miał nawyk:

Z materiałów IPN wynika, że do spotkania dochodzi 16 listopada. Kapitanowie W. Prekurat i R. Michniewicz odwiedzają Kałużyńskiego w jego mieszkaniu.

W esbeckim raporcie z rozmowy można przeczytać, że dziennikarz wyczerpująco opowiada o Donovanie i jego znajomościach z Polakami: Andrzejem Wirthem, Teresą Trzaskowską czy Leopoldem Tyrmandem [15].

W Dzienniku 1954 znajduje się jeszcze i taka relacja Tyrmanda ze spotkania z Kałużyńskim:
W kilka minut później spotkałem Kałużyńskiego na Nowym Świecie. Spytałem go, czy uważa mnie za agresywnego aroganta. "Uchowaj Boże! - obruszył się Kałużyński. - Pan jest przyzwoity i inteligentny, najobrzydliwsza kombinacja dla postronnych, a także dla pana samego, ponieważ czyni pana bezradnym wobec tanich oszczerstw". [...]

"A pan? - uśmiechnąłem się. - Przecież ja panu też psuję rachunek?"

"Ja się sprzedaję za pieniądze - obruszył się Kałużyński z godnością - a nie za miejsce stojące w komunistycznym Panteonie. Niech pan mnie nie miesza z arywistami, ja uprawiam najstarszą profesję. Oni wrzeszczą, wywijają czerwonymi płachtami i maczugami deklaracji w druku. Ja się uśmiecham i inkasuję (Dziennik, s. 227).

Najprawdopodobniej Tyrmand wymyślił w całości ten nieco zbyt literacki dialog [16], w którym Kałużyński "z godnością" wyznaje mu, że uprawia "najstarszą profesję". W oryginalnym rękopisie nie ma po takiej ich rozmowie ani śladu. Ale nawet pod koniec lat 70., przygotowując Dziennik do druku, Tyrmand nie mógł wiedzieć, że "rozradowany szympans" - miły, choć cyniczny - wykonuje także inne sztuczki pod okiem treserów ze Służby Bezpieczeństwa.

Raz jeszcze sztuka poprawiając życie, wydobyła to, co najważniejsze.

[1] Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, Polonia Book Fund, Londyn 1980, s. 58. Dalej cytuję jako Dziennik. Wiadomo dziś, że wbrew zapewnieniom Tyrmanda z "Przedmowy" ("niniejsza książka zawiera całość dziennika, nienaruszoną przez względy edytorskie [...] zdecydowałem niczego w tekście nie zmieniać"; s. 7-8), Dziennik został w znacznym stopniu przeredagowany. W rękopisie charakterystyka Kałużyńskiego była nieco bardziej rozlazła i mniej błyskotliwa: "Zygmunt Kałużyński jest mocno zbudowanym, łysiejącym brunetem o przystojnej twarzy chwilami przypominającej oblicze zamyślonego szympansa, a chwilami rozświetlonej przemiłym uśmiechem. Wygląda na dobre, średnioszlacheckie pochodzenie, ubrany jest z niedbałą elegancją w totalnie zagraniczną garderobę, od butów na słoninie po beret baskijski" (Leopold Tyrmand, Dziennik 1954. Wersja oryginalna, Wydawnictwo MG, Warszawa 2011, s. 71; dalej cytuję jako Dziennik oryginalny).

[2] Dziennik, s. 64. Tu także różnice są niewielkie: "Obudziłem się z myślą, że czegoś nie dopowiedziałem do końca, pisząc wczoraj o Kałużyńskim. Skąd ja znam tę nomenklaturę i argumentację, której używa Kałużyński? Gdzie ja już napotkałem podobną analizę zjawisk zachodniej kultury, analogiczne wnioskowanie i identyczne diagnozy? Kto mówił i pisał tak samo o pustce i degeneracji, jałowości i bezdusznym automatyzmie zgniłych, liberalnych plutokracji i demokracji? Aha, już wiem - unser lieber Jupp Goebbels und seine Mitarbeitern im würdigen Zeitschrift "Das Reich". Oto parantele. Powinszować. Są może różnice w terminologii i "mistyki więzów krwi" zastąpione zostały przez "żelazne prawa naukowego światopoglądu", ale mentalność i sposób rozumowania pozostały te same" (Dziennik oryginalny, s. 79).

[3] Dziennik, s. 251-252. Tym razem w oryginale brak opisu "zjawiska Kałużyński", "koncesji na doliniarstwo" etc. Kałużyński jest biedny i śmieszny: "Biedni ludzie, tacy Kałużyńscy, bojący się myśleć samodzielnie i potrzebujący nienaruszalnego tabu, doktryny której skutki duszą ich, ale której założenia są dla tych intelektualnych samobójców niepodważalne. Teorie ich przypominają owe podręczniki szkolne, w których rewolucja październikowa jest opisana bez wymienienia choć z nazwiska Trockiego, ale w których dalej, przy opisie trudności pierwszych piatilietek i procesów moskiewskich, zjawia się nagle termin "trockości" (sic!) jako uosobienie wszelkiego zła. [...] Ostatecznie Kałużyński nie jest winien swemu ograniczeniu [...] Ostatnio ogłosił on felieton [...], istny bełkot w rodzaju humoresek Wiecha, w których Teofil Piecyk relacjonuje "Lillę Wenedę", z tym że Wiech uprawia humor znakomicie zamierzony, podczas gdy śmieszność Kałużyńskiego jest zupełnie niezamierzona" (Dziennik oryginalny, s. 357-358).

[4] List Zbigniewa Herberta do Jerzego Turowicza z 19 lutego 1954. Zob. Zbigniew Herbert, Jerzy Turowicz, Korespondencja, z autografów odczytał, opracował, przypisami i posłowiem opatrzył Tomasz Fiałkowski, Wydawnictwo a5, Kraków 2005, s. 67. "Podręczniki o torfie" wzięły się stąd, że Herbert pracował wtedy, bez specjalnego zapału, jako ekonomista w "Torfprojekcie".

[5] Dziennik, s. 60. W rękopisie te same dwa przykłady (Dziennik oryginalny, s. 73). Wprawdzie Tyrmand nie podaje żadnego odnośnika, ale przykłady nie zostały sfabrykowane. U Kałużyńskiego jest zarówno Chagall malujący "swoje dzieciństwo w małym getcie ukraińskim", jak i "emblemat trupiej czaszki w oddziałach SS - świadome podkreślenie sataniczności". Zob. Zygmunt Kałużyński, Podróż na Zachód. Szkice, S. W. "Czytelnik", Warszawa 1954, s. 295, 164. Dalej cytuję jako Podróż. Jest to wprawdzie wydanie drugie, ale - jak głosi informacja ze stopki - drukowane z matryc wydania pierwszego, więc chyba identyczne z tym, które czytał Tyrmand.

[6] Dziennik, s. 252. W rękopisie ta sama data wydania książki Le Corbusiera i nieco inna pisownia jej tytułu: "Ostatnio ogłosił on felieton o Le Corbusierze [...] Felieton ten zaczyna się od słów: "Kiedy trzy lata temu Le Corbusier wydał swą książkę «Quand les cathédrales etaient blanches»". Ta książka ukazała się w 1927 roku... Szmirarz Kałużyński może o tym nie wiedzieć, albowiem nie uznaje on zasady, że zanim o książce się pisze, należy ją przeczytać. Ale gdzie jest sekretarz redakcji poważnego pisma? Poważnego?" (Dziennik oryginalny, s. 358).

[7] Paryż, wydawnictwo Plon. Stronę tytułową egzemplarza, który znajduje się teraz w bibliotece Wielkiej Loży Francji (z dedykacją dla ∴Jeana Cassou), można zobaczyć w: J. K. Birksted, Le Corbusier and the Occult, MIT 2009, s. 169.

[8] "Rzeczywiście, cytowałem nieistniejącego krytyka Fargeleta. Fargelet to czytany od końca Telegraf. Tak to wymyśliłem (śmiech)" (Na betonie. Z Zygmuntem Kałużyńskim rozmawia Dariusz Zaborek, "Gazeta Wyborcza", dodatek "Duży Format", 11 września 2003). Natomiast w rozmowie z Tomaszem Raczkiem dorabiał jeszcze do tej legendy uzasadnienie nieledwie "kombatanckie": "TR - Panie Zygmuncie, słyszałem, że kiedy w 1954 roku ukazała się pana książka Podróż na Zachód, prof. Jan Kott zarzucił Panu powoływanie się na nieistniejące autorytety. Podobno cytowany przez pana krytyk francuski, Fargelet, nigdy nie istniał? ZK - Nie istniał. Widzę ze wzruszeniem, że pan o tym wie. Fargelet to jest słowo "telegraf" przeczytane wspak. TR - [...] Dlaczego pan to zrobił? [...] ZK - Dlatego że presja tej ideologii była bardzo silna. [...] więc udręczony tym, iż musiałem taką rzecz pisać przez cały rok, a później jeszcze musiałem znosić redaktorów, którzy wzywali mnie, abym dopisał jakąś obelgę przeciw kapitalizmowi i burżuazji - odreagowałem to wszystko, zmyślając nieistniejącego profesora" (Tomasz Raczek, Zygmunt Kałużyński, Alfabet na cztery ręce, Instytut Wydawniczy Latarnik, Warszawa 2009, s. 15-16).

W Podróży na Zachód nie ma żadnego Fargeleta. Natomiast jest o tym Fargelecie drobna wzmianka (ale bez żadnego związku z Kałużyńskim) w późniejszym o kilkanaście lat felietonie Krzysztofa Teodora Toeplitza:

"Ogromny popyt na pisarzy nie znanych, a zdatnych do cytowania, stwarza nawet pokusy falsyfikatu i chętnie przyjmę zakład, że co najmniej ćwierć cytowanych przy różnych okazjach autorów w ogóle nigdy nie istniała na wzór owego Fargeleta, który robił u nas przez jakiś czas karierę intelektualną jako autor wybornych powiedzeń i złotych myśli, aż wreszcie okazał się po prostu odwróconym wyrazem «telegraf»" (Krzysztof Teodor Toeplitz, Śniadanie ludożercy. Felietony, Książka i Wiedza, Warszawa 1968, s. 65).

[9] Można by ewentualnie na ten przykry wypadek z początku lat pięćdziesiątych spojrzeć przez palce, bo ciężkie czasy, skromny repertuar w kinach etc., ale Kałużyński część swoich zmyśleń o Pancerniku bez skrupułów sprzedał raz jeszcze "Polityce" w roku 1961! Niedawno zaś przedrukowano je po raz kolejny; tym razem w wyborze artykułów Kałużyńskiego o jego ulubionych (sic!) filmach. Zob. "Powrót klasyka" w: Zygmunt Kałużyński, Kanon królewski. Jego 50 ulubionych filmów, wybór i opracowanie Zdzisław Pietrasik, Instytut Wydawniczy Latarnik, Michałów - Grabina 2005, s. 181-184. Proszę porównać strony 182-183 ze stronami 34-36 w Podróży na Zachód. Natomiast o pamiętanym trzy po trzy Aleksandrze Newskim pod koniec życia mówił: "Taki film jak Aleksander Newski do tej pory uważam za jedno z kilkunastu czołowych osiągnięć kina" (Alfabet na cztery ręce, s. 37).

[10] Mariusz Urbanek, Zły Tyrmand, Iskry, Warszawa 2007, s. 160-161. "Ymkowski", gdyż Tyrmand mieszkał wtedy w dawnym budynku polskiej YMCA (Young Men's Christian Association) przy ulicy Konopnickiej.

[11] Porównywałem wydania: Leopold Tyrmand, U brzegów jazzu, Wydawnictwo MG, Warszawa 2008 oraz Rudi Blesh, Shining Trumpets. A History of Jazz, Alfred A. Knopf, Nowy Jork 1946.

[12] Sam Tyrmand tak zwięźle ją określa: "Książka ta nie ma charakteru, ani formy podręcznika, leksykonu lub jakiegokolwiek vademecum w sprawach jazzu. Ma charakter eseju wypełnionego rozważaniami, zawierającego nieco informacji i dużo zupełnie osobistych impresji" (U brzegów jazzu, s. 21). Skoro już jednak Tyrmand zdecydował się na przypisy (dość rzadko rozsiane), mógł jeszcze podawać obok tytułów numery stron.

[13] Zob. na przykład całostronicowe przytoczenia z Blesha na stronach 143 czy 155-156, a także cytat poprzedzony na stronie 97 skromną zapowiedzią "warto zacytować jeszcze parę zdań tego świetnego znawcy jazzu". "Parę zdań" ostatecznie ciągnie się przez prawie dwie strony!

[14] W cytowanej w przypisie 10 książce Urbanka Jerzy Przeździecki mówi o Tyrmandzie: "Miał też tę nadzwyczajną znajomość polszczyzny, którą mają Żydzi [...] To powodowało, że mówił po polsku dużo lepiej niż Polacy" (Zły Tyrmand, s. 56). Nie jest to do końca prawda. Na przykład w Porachunkach osobistych Tyrmand opowiada anegdotę o komunistycznym dygnitarzu, Zenonie Kliszce, "piorącym samotrzeć koszulę non-iron" w hotelowej umywalni tuż przed spotkaniem z de Gaulle'em (Wydawnictwo LTW, Warszawa 2002, s. 49). Ale "samotrzeć" znaczy w polszczyźnie tyle, co "we trzech, we troje", a Kliszko koszulę prał sam (zob. Słownik języka polskiego, pod redakcją Witolda Doroszewskiego, tom 8: S-Ś, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1966, s. 52). Pomniejsi erudyci mogą też sobie przypomnieć obraz Leonarda da Vinci Święta Anna Samotrzecia (Sant'Anna Metterza, Heilige Anna Selbdritt), na którym bez wątpienia widać trzy postacie: dumną mamę, babcię wyciągającą ręce do wnuczka oraz samego wnuczka. Baranka, rzecz jasna, nie liczymy.

[Dopisek] Pan Sławomir Wieszczycki uprzejmie zwrócił mi uwagę, że mogła to być ze strony Tyrmanda "zamierzona gra słów". W takim wypadku należałoby uznać słowo "samotrzeć" za kalambur urobiony od "trzeć samemu" (na przykład koszulę pod kranem). Wprawdzie niezbyt wyszukany, ale też nie świadczący źle o giętkości Tyrmandowej polszczyzny. O ile jednak Kliszkę rzeczywiście można sobie wyobrazić, jak podczas prania sam trze swą szykowną koszulę, o tyle zupełnie nie wiadomo, jak wykręcić na korzyść Tyrmanda inne zdanie z tej samej książki: "Tylko przy pomocy kultury i jej środków można by dać właściwy wymiar i perspektywę heroicznej przyzwoitości i wierności trzeźwemu rozsądkowi kongresmana Lucjana Nedzi, który w momencie polowania na czarownice CIA i wywiadu w Izbie Reprezentantów samotrzeć przeciwstawił się histerii i otumanieniu, za co został zdeptany przez koniunkturalistów i głupców (Porachunki osobiste, s. 175; wyróżnienie moje). Kontekst w żaden sposób nie wskazuje, by do "kongresmana Lucjana Nedzi" dołączyły jeszcze jakieś dwie dzielne osoby. Przeciwnie, był on ze swym trzeźwym rozsądkiem samotny niczym Gary Cooper w południe.

Swoją drogą, Tyrmand nie zasługuje, by znęcać się nad nim ze szczególnym okrucieństwem, skoro uchodzący za wybornego stylistę Jerzy Pilch potrafił powiedzieć: "przecież ja rozumiem Ziobrę, który ma wizję, że na oczach narodu potyka się samotrzeć z premierem" (Każdy może znaleźć miejsce. Z Jerzym Pilchem rozmawia Witold Bereś, "Gazeta Wyborcza", 9 maja 2003). Albo taki Andrzej Żulawski. Najpierw pisze o Piłsudskim, że "niejako samotrzeć stworzył Polskę", a kilkanaście stron dalej o sobie: "Bezwiednie wyniosłem z domu polszczyznę jasną i poprawną" (Andrzej Żuławski, Zaułek pokory, Twój STYL, Warszawa 2000, s. 75 i 89).

Jeśli zaś idzie o translatorskie potknięcia Tyrmanda w U brzegów jazzu, proszę porównać choćby zdanie "Tylko ta forma stanowi ewentualną odpowiedź na ciągle wysuwaną potrzebę większych form w jazzie - tę potrzebę, którą niemądrzy i pretensjonalni moderniści w stylu Duke Ellingtona usiłują zaspokoić w sposób prostacki, wręcz hermafrodytyczny, trawestując nieudolnie genialne właściwości twórcze amerykańskiego Murzyna" (U brzegów jazzu, s. 121) z oryginałem: "It is one answer to the supposed need of jazz for larger form, a need to which the ridiculous and pretentious hybridizing of a Duke Ellington and other so-called "jazz modernists" is a trivial answer and a travesty on the creative genius of the American Negro" (Shining Trumpets, s. 134). Przełożenie hybridizing jako "wręcz hermafrodytyczny" (bo the ridiculous and pretentious przeskoczyło do modernistów w stylu Ellingtona) wskazuje, że tłumacz nie do końca rozumiał, co tłumaczy. Jeśli zaś idzie o potknięcia w komentarzach, to proszę posłuchać, jak Tyrmand objaśnia pochodzenie terminu blue notes: "Kolor niebieski jest dla Murzyna kolorem żałoby i smutku, stąd nostalgiczne dźwięki biorą swą gwarową nazwę" (U brzegów jazzu, przypis na stronie 99).

[15] Filip Gańczak, Filmowcy w matni bezpieki, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 100. Kałużyńskiemu i jego donosom poświęcony jest w tej książce rozdział "Krótki metraż - Zygmunt Kałużyński ("Literat")".

[16] Tyrmand czasem zmyślał również tam, gdzie nikt by się tego nie spodziewał. Jest pod koniec Dziennika obszerny opis podróży Tyrmanda z Krakowa do Warszawy. "Pociąg odchodził o czwartej z minutami, pospieszny i zatłoczony jak cholera". Potem Tyrmand głównie relacjonuje polskie pociągowe rozmówki w roku 1954, ale nagle pociąg staje. "W Radomiu mieliśmy dwie godziny spóźnienia, czyli byliśmy w drodze dłużej niż zwykły osobowy. Za Radomiem w lokomotywę wstąpił niezwykły wigor. «Nadrabia…» rozeszło się szyderczo po korytarzu. W Warce był przepisany rozkładem postój, wiejskie kobiety z tobołami i koszami na plecach szykowały się do wysiadania: pociąg przemknął przez Warkę jak rakieta na kreskówkach, zostawiając na peronie rozdziawione zdumienie zawiadowcy stacji. Maszynista rehabilitował się w oczach ludu. Wtargnął z łoskotem na warszawski dworzec z półtoragodzinnym opóźnieniem. Lament wieśniaczek z Warki, które o wpół do pierwszej w nocy znalazły się na warszawskim bruku zamiast we własnym łóżku, utonął w ogólnej radości z końca podróży" (Dziennik, s. 323, 327).

W rękopisie to dalej ten sam pociąg, pospieszny z Krakowa odchodzący o "czwartej z minutami po południu", i wszystkie szczegóły - łącznie z dramatem zrozpaczonych wieśniaczek z Warki, "z tobołami na plecach i koszami" - są identyczne (Dziennik oryginalny, s. 465, 469). Rzecz jednak w tym, że pospieszny z Krakowa odchodzący o czwartej z minutami wcale nie miał przepisanego rozkładem postoju w Warce! Tyrmand tę tragedię wieśniaczą musiał zatem zmyślić albo co najmniej coś nieźle pokręcił. O czym uprzejmie powiadomił mnie pan Jarosław Szczuryk vel Szczerba, dodatkowo załączając zdjęcie odpowiedniej strony ze starego rozkładu kolejowego.