EBENEZER ROJT

O eutanazji
Dwa drobiazgi z czasów przedponowoczesnych
WYPISY

Gdy mówi się o eutanazji, dobrej śmierci, jest w tym pewna dwuznaczność.
Przypadł mu w udziale - pisał Swetoniusz o boskim Auguście - zgon lekki i taki, jakiego zawsze pragnął. Ilekroć mianowicie usłyszał, że ktoś zmarł szybko i bezboleśnie, August wyrażał życzenie, aby jemu i jego najbliższym przypadła w udziale podobna euthanasίa (używał wprost tej nazwy) (Aug. 99) [1].
Augustowi jednak nikt życia nie skrócił. Życzył on sobie jedynie umrzeć "szybko i bezboleśnie", cito ac nullo cruciatu, i tak właśnie się stało. Co innego eutanazja rozumiana jako zabieg medyczny. Znano i taką w starożytności, choć zazwyczaj skłaniano się ku temu, co dziś nazywamy eutanazją bierną, polegającą na zaprzestaniu leczenia:
A człowiek chorowity z natury i żyjący nieporządnie - temu się, uważali [synowie Asklepiosa], życie nie opłaca - ani jemu samemu, ani jego życie drugim - nie dla takich powinna być sztuka lekarska i nie trzeba ich leczyć, choćby nawet byli bogatsi od Midasa (Platon, Resp. 408 B) [2].
O tym, czy nieuleczalnie chorym pomagać zejść z tego świata, debatowali wprawdzie moraliści i lekarze, ale dyskusja ta toczyła się w dość wąskim gronie, na obrzeżach społecznego życia. Toteż jesteśmy skłonni uważać, że czynna eutanazja medyczna jako temat dla szerokich kół to wybryk bardzo nowoczesny, wcześniej skutecznie tamowany przez obyczaj i religię. Dwa poniższe drobiazgi ze starych dobrych przedponowoczesnych czasów może nieco zachwieją podstawą tego mniemania.

Najprzód krótka historia Olesia napisana przez Klementynę z Tańskich Hoffmanową, matkę polskiej literatury dziecięcej. Wyjąłem ten drobiazg z pierwszego tomu jej "Nowych Rozrywek dla Dzieci" drukowanych w Paryżu w tym samym czasie i u tego samego księgarza, co Pan Tadeusz. Miała to być emigracyjna kontynuacja "Rozrywek dla Dzieci", które Hoffmanowa z powodzeniem wydawała w Warszawie przed powstaniem listopadowym. Jednak nowe pismo skonało już po drugim tomie - szybko, choć zarazem boleśnie, bo jeszcze po wielu latach leżało na składzie księgarni (zresztą podobnie jak Pan Tadeusz). Chyba dlatego, że polska emigracja we Francji składała się przeważnie z samotnych mężczyzn, o dzieci było więc trudno [3].

Opowiadanie dzieciom o dziecku żądającym od doktorów eutanazji to nawet dziś sprawa drażliwa. A przecież Klementyna Hoffmanowa nie pozowała na kobietę nowoczesną, nie goniła za niemieckimi nowinkami [4]. Była niewiastą pobożną i w tym samym duchu pragnęła wychowywać swych małych czytelników. Widzieli to najlepiej jej ideowi przeciwnicy. Edward Dembowski, "czerwony kasztelanic", uważał, że jej powieści dla dorosłych "są w myśli wsteczne i miałkie", natomiast utwory dla dzieci

i wszystkie w tym zakresie Hoffmanowéj pisma chybiają celu, bo rozbudzają w dzieciach dążnością swoją próżne nabożnisiostwo, uszanowanie przesądów i ciemnoty [...] [5].
Była też Hoffmanowa niewiastą mężną. Tuż przed oddaniem do druku "Nowych Rozrywek" przeszła operację wycinania złośliwego guza, który zrobił się jej w piersi, "prawie pod pachą". Rzecz dzieje się w Paryżu w styczniu 1834 roku, pacjentka ma lat 35 (jest o miesiąc starsza od Mickiewicza), a sama "operacya" wygląda tak:
Jużto, nim się przyznałam mężowi męczył mnie ból czas długi, męczyły liczne potem konsultacye, a nareszcie myśl przeprawy. Po kilku nareszcie odkładaniach, we czwartek dnia 9 Stycznia, o godzinie iedynastey z rana, przyszedł Marcinkowski z D... bo niechciałam Francuzów, i wnet przystąpili do rzeczy. Siadłam z odwagą na wygodnem krześle, mąż stał za mną i trzymał mi rękę; przeżegnałam się siadaiąc i z zupełnem męztwem, bez syknienia i drgnienia, przebyłam i rzezanie, i prucie, i chwytanie żył. Prawda że to wszystko krótko trwało. Samo kraianie i prucie dwie minuty, reszta z opatrzeniem może dziesięć, krwi upłynęło w miarę... położyli mnie zaraz w łóżko i przez trzy dni leżałam prawie nieruszaiąc się; z boiaźni krwi upływu a wreszcie i dla ulżenia bolów, przez dwa dni, dzień i noc przykładali mi wodę z lodem. Miałam wszystkie wygody, garde-malade [tj. pielęgniarkę], doktora dwa razy na dzień, odwiedzających huk... wszyscy mnie obsypywali dowodami interesowania się... i doprawdy miałam więcey przyiemności niż przykrości, wydatek tylko niewynagrodzony... [6].
A teraz już budująca opowiastka o mądrym Olesiu. Jakkolwiek została ona pomieszczona w dziale zatytułowanym "Anekdoty prawdziwe o Dzieciach", to jednak najprawdopodobniej ułożyła ją sama Hoffmanowa. Być może więc na wymowie tej "anekdoty" odcisnęły się również niedawne dramatyczne przeżycia autorki [7].

OLEŚ P.

Oleś P. był iednym z tych dzieci rzadkich, które zastanawiać się umieią, chcą wiedziéć przyczynę wszystkiego i nie raz starszych zawstydzą. W Białymstoku gdzie się chował, spodziewano się raz przybycia króla, Stanisława Poniatowskiego. Babka Olesia i dziedziczka tego mieysca mówiła mu. «Pamiętay iak król weydzie pocałować go w rękę.» - «A zrobił że on co dobrego dla Oyczyzny?» zapytał się Oleś.

Jednego razu przy obiedzie, stryy chciał mu trudną odpowiedź nastręczyć, wziął iabłko z wetowego kosza i powiedział: «Olesiu, dam ci to iabłko, a powiedz mi gdzie iest Bóg?» - Oleś bez długiego namysłu sięgnął po kosz z iabłkami i wyrzekł: «A ia stryiowi dam wszystkie, ale powiedz mi gdzie Go niéma.»

To dziécie tyle obiecuiące żyło lat siedm. Długa i boleśna choroba przerwała dni iego. Lekarze do końca robili co mogli żeby go ratować. Kiedy przedostatniego wieczora otoczywszy iego łóżeczko, o nowych lekach radzili, on im powiedział: «Wiém, że żyć nie mogę i wy dobrze o tém wiécie, zróbcie więc, żebym prędzéy umarł i męczyć się przestał; doktorowie umiéć to powinni» [8].

 

*     *     *

 

Drugi drobiazg to felieton Włodzimierza Perzyńskiego, przeznaczony dla dorosłych i zupełnie odmienny w tonacji. Wiem, że to nazwisko w niejednym uchu brzmi jeszcze bardziej obco niż nazwisko Hoffmanowej, o której przynajmniej w Warszawie czasem słychać, bo ma tutaj znane liceum swojego imienia. Tymczasem Perzyński niemal całkiem przepadł, choć kiedyś pisał z powodzeniem i powieści, i nowele, i humoreski, i artykuły, i obrazki rodzajowe, i felietony... Ba, nawet wiersze. Bardzo wszechstronny, we wszystkim niezły, w niczym wybitny. Czasem jeszcze pojawiają się na scenie jego komedie: Szczęście Frania i w szczególności Lekkomyślna siostra. Zgrabna awantura z tych samych rejonów mieszczańskiego świata, co Moralność pani Dulskiej. Wcale od tej ostatniej nie gorsza, a o kilka lat wcześniejsza.

Felietony Perzyńskiego warte są przypomnienia, bo ich autor był bystrym i trzeźwym obserwatorem i więcej można się od niego dowiedzieć o przemianach społecznych niż od socjologów. Felieton o eutanazji został napisany ponad sto lat temu, a przecież prawie wcale się nie zestarzał. Nawet ironia zachowała świeżość, a to rzadkie.

EUTANAZYA

Parlament niemiecki ma się podobno zająć wkrótce sprawą eutanazyi. Eutanazya nie jest imieniem kobiecem, jakby się na pierwszy rzut oka zdawać mogło przez analogię do Eufrozyny i Anastazyi, ale humanitarną ideą, polegającą na uśmiercaniu ludzi nieuleczalnie chorych przez lekarzy. Idea ta znalazła w Niemczech liczne grono zwolenników, którzy pragną uzyskać dla niej sankcyę prawną. O ile dojdzie to do skutku, Niemcy staną się rajem dla ludzi nieuleczalnie chorych.

Pomysł eutanazyi nie jest nowy. Przypuszczam, że Maeterlinck w głośnym swoim wierszu "Dźwięk instrumentów miedzianych pod oknami nieuleczalnie chorych" miał właśnie eutanazyę na myśli, aczkolwiek środki, jakie w tym celu proponował, były zbyt prymitywne i hałaśliwe.

Usankcyonowanie eutanazyi zmieniłoby zasadniczo stosunek ludzi do nieuleczalnych chorób. Nie należy zapominać, jak ważnym czynnikiem w psychice ludzkiej jest snobizm. Przy eutanazyi, ludzie nieuleczalnie chorzy umieraliby najmodniejszą śmiercią, z zastosowaniem wszelkich wymagań hygieny i komfortu. Łatwo sobie wyobrazić, jak kwaśne miny mieliby przytem ludzie uleczalnie chorzy, skazani na banalną, staroświecką śmierć. Prawdopodobnie okazałaby się konieczna kontrola, aby jakieś ambitniejsze jednostki, dotknięte przypuśćmy katarem, nie chciały się podszywać pod suchotników.

Eutanazyę możnaby stosować zarówno do cierpień fizycznych, jak i moralnych. Przypuszczam nawet, że głośne zajścia w Saverne, w Alzacyi, spowodowane tem, że porucznik Forstner zalecał żołnierzom zabijanie Alzatczyków, nie były niczem innem, jak pierwszą próbą rządowej eutanazyi [9]. Humanitarny oficer, wiedząc z doświadczenia, że wielu Alzatczykom już od dawna musiało życie obrzydnąć, chciał w ten sposób przynieść im ulgę. Niestety, piękna idea eutanazyi słabo jest jeszcze w Alzacyi rozpowszechniona. Ludność nie umiała ocenić intencyi oficera i stąd cały hałas.

Przyszłość zrehabilituje oczywiście dzielnego porucznika, na którego prasa całego świata napada dziś w bezmyślny sposób.

Łatwy do przewidzenia jest zarzut, że w eutanazyi niema nic nowego, bo odkąd świat istnieje, ludzie, znudzeni życiem, mogli się byli truć, wieszać, topić, rzucać pod automobile (kiedy automobilów jeszcze nie było, pod zwykłe wozy), skakać z okna na bruk i t. d. Zapewne, ale to wszystko były tylko samobójstwa, a między samobójstwem a eutanazyą istnieje ta zasadnicza różnica, że do samobójstwa trudno jest kogoś namówić, nawet choćby to czyniła osoba bliska i zaufana. Co innego, gdy taka namowa przyjdzie na urzędowym papierze, poparta autorytetem wiedzy i biurokracyi. Wówczas, choćby człowiekowi nieuleczalna jego choroba nie dawała się nawet we znaki, odrazu zgodzi się na eutanazyę, choćby dlatego, aby się nie narażać na zarzut obskurantyzmu.

Eutanazya wywarłaby z tego powodu ciekawy wpływ na uczucia rodzinne. Ludzie nieuleczalnie chorzy dzielą się na dwie kategorye: takich, którzy nie mają pieniędzy, i takich, którzy je mają. Pierwsi są ciężarem dla najbliższego otoczenia, drudzy nie tylko dla bliższych, ale i dla dalszych spadkobierców. Dotychczas w rodzinach zdarzało się czasem słyszeć takie dyalogi:

Dziaduś (kaszląc) : Oj, moje dzieci... źle ze mną. Zdaje się, że już niedługo się rozstaniemy.
Pierwszy wnuczek: Ale co też dziadzio mówi!
Pierwsza wnuczka (płaczliwym głosem): Dziadusiu, niech dziaduś tak nie mówi, bo ja... ja... (Płacz nie pozwala jej skończyć zdania).
Drugi wnuczek: Wielka rzecz, trochę kaszlu. Wszystkich nas dziaduś jeszcze przeżyje.
Druga wnuczka: A najlepiej odrazu się terpentyną wysmarować. (Wnuczkowie i wnuczki biegną do okolicznych aptek po terpentynę).

Po uchwaleniu prawa o eutanazyi, dyalog ten brzmiałby prawdopodobnie trochę inaczej:

Dziaduś: A... psik!
Pierwszy wnuczek (grobowym głosem): Słyszeliście?
Pierwsza wnuczka: Dziaduś kichnął! To jest nieuleczalne.
Dziaduś: Ależ...
Drugi wnuczek: Nie, dziadusiu, my ci się męczyć nie pozwolimy.
Druga wnuczka (przeglądając książkę telefoniczną) : Jaki jest numer eutanazyi? (Ponieważ w domu jest tylko jeden telefon, a wnucząt czworo, więc troje pozostałych biegnie do najbliższych sklepów, aby telefonować).

U nas propaganda eutanazyi słabe, jak dotąd, czyni postępy. Natomiast, wśród ludu zwłaszcza, istnieje dość rozpowszechniony obyczaj mówienia sobie: "A bodaj-eś skonania nie doczekał!" - czego nie należy rozumieć jako życzenia wyjątkowo długiego życia, ale raczej skomplikowanych mąk przedzgonnych. Świadczy to o instynktach absolutnie sprzecznych z piękną ideą eutanazyi.

Zresztą, czyż nam potrzebne eutanazye sztuczne? Człowiek nieuleczalnie chory może sobie iść poprostu na spacer, wieczorem, po chłodku, gdzieś na ulicę Obozową, albo plac Kercelego i tam mu odrazu taką eutanazyę zrobią, jakiej żaden Niemiec nie wymyślił [10].

[1] Gajus Swetoniusz Trankwillus, Żywoty cezarów, przełożyła Janina Niemirska-Pliszczyńska, Ossolineum, Wrocław 1987, s. 131.

[2] Platon, Państwo, przełożył, wstępem i komentarzami opatrzył Władysław Witwicki, Wydawnictwo ANTYK, Kęty 2003, s. 106.

[3] Pisała o tym obszernie Alina Witkowska. Zob. na przykład jej: Cześć i skandale. O emigracyjnym doświadczeniu Polaków, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 1997; zwłaszcza rozdział "Kultura samotnych mężczyzn". Mężczyźni zaś byli samotni, bo byli biedni, często za jedyne źródło utrzymania mając francuski żebraczy zasiłek. Ale nawet zamożniejsi nie kwapili się do zakładania rodziny, bo im się zdawało, że lada dzień wrócą na ojczyzny łono.

[4] W 1826 roku syn żydowskiego antykwariusza, Karl Marx (ale oczywiście nie ten Marx ani nawet nie z tych Marxów), doktor medycyny, wygłosił w Getyndze swój inauguracyjny wykład profesorski (potem wydany w formie broszury): De euthanasia medica prolusio academica. Pobudził nim na nowo - ale praktycznie tylko w kręgach lekarskich - dyskusję o eutanazji, wciąż jednak pojmowaną głównie jako opieka paliatywna. Zob. Encyclopedia of Global Bioethics, redakcja Henk ten Have, Springer 2016, hasło "Euthanasia: History" autorstwa Berta Broeckaerta, s. 1191.

[5] E[dward] D[embowski], Piśmiennictwo polskie w zarysie, nakładem i drukiem N. Kamieńskiego i Spółki, Poznań 1845, s. 378.

[6] Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, Pamiętniki, tom II, nakładem księgarni E. Behra, Berlin 1849, s. 238.

[7] Hoffmanowa wprawdzie bagatelizuje swoje cierpienia, ale z innych miejsc w jej Pamiętnikach wynika, że często wtedy myślała o śmierci, polecała się boskiej opiece na okoliczność rychłego zgonu, a i sam ten opis "rzezania" zakończyła słowami: "W samą więc porę rzeź się stała, i w Bogu nadzieia nieodnowi się". Niestety, w sześć lat później guz się jednak odnowił, a w roku 1841 zaszła konieczność "powtórney operacyi". Rana wprawdzie goiła się dobrze, "doktor poczciwy K. [...] nawet mało co wypalał", ale Klementyna miała się odtąd coraz gorzej, a we wrześniu 1845 "zgasła niespodzianie na ramieniu swego małżonka, niewydawszy naymnieyszego znaku boleści" (Pamiętniki, tom III, s. 100, 250; ostatnie zdanie pochodzi z opisu zgonu Hoffmanowej, udzielonego wydawcom Pamiętników "przez naocznego świadka").

[8] "Nowe Rozrywki dla Dzieci", przez Klementynę z Tańskich Hofmanową (sic!), tom piérwszy, wydanie Alexandra Jełowickiego, Paryż 1834, s. 198-199. Zachowuję wiernie pisownię oryginału.

Nb. siedem lat później wydawca Hoffmanowej i Mickiewicza, Aleksander Jełowicki, został wyświęcony na księdza, wkrótce wstąpił do zakonu zmartwychwstańców, a w 1849 roku spowiadał przed śmiercią Fryderyka Chopina. Życie zaś miał tak ciekawe, że tego tutaj nawet w kilku akapitach nie zmieszczę.

[9] "Głośne zajścia w Saverne" (wtedy niemieckie Zabern w Alzacji) wywołał dwudziestoletni porucznik Günter von Forstner (na zdjęciu z tamtego czasu wygląda niczym gimnazjalista przebrany w mundur), który w przemówieniu do rekrutów obrażał miejscowych Alzatczyków, a rekrutom radził, by w razie czego od razu do nich strzelali. Było z tego potem mnóstwo wrzawy, głównie w prasie, ale także regularne zamieszki i aresztowania. Na szczęście nie doszło jednak do żadnej "rządowej eutanazyi". Dokładniejszy opis tych zajść można znaleźć w łatwo dostępnym artykule Piotra Szlanty Porządek po prusku. Afera Zabern 1913, "Mówią Wieki" 2007, nr 7, s. 12-17.

[10] W[łodzimierz] Perzyński, Do góry nogami, Gebethner i Wolff, Warszawa 1914, s. 229-233. Również zachowuję pisownię oryginału.