EBENEZER ROJT

Agnieszka Gajewska czyta Stanisława Lema
albo ktoś tu chyba jednak zwartusiał

Zagłada i gwiazdy to być może najważniejsza książka, jaką w ostatnich latach o Lemie ogłoszono [1]. Gajewska zrobiła to, czego wcześniej nikomu się zrobić nie chciało: zamiast bez końca powtarzać biograficzne anegdoty zmyślone przez samego Lema, pogrzebała w archiwach i wydobyła z nich najrozmaitsze dokumenty. Często zaskakujące.

Słuchając Lema łatwo było na przykład dojść do wniosku, że wychowano go w tradycji katolickiej, może nie nazbyt gorącej, ale też w rodzinie do tego stopnia zasymilowanej, że o judaizmie - jak twierdził - nie miał pojęcia [2]. Tymczasem okazało się, że Lem nie został ochrzczony, a w szkole chodził na zajęcia z religii mojżeszowej i na maturze otrzymał z tego przedmiotu ocenę bardzo dobrą (Gajewska, s. 78 i przypis 71). Natomiast jego ojciec, Samuel Lehm, przez całe dwudziestolecie międzywojenne należał do lwowskiej gminy żydowskiej i płacił składki na jej rzecz (Gajewska, s. 141). Zatem również w oczach innych Żydów była to po prostu rodzina żydowska [3].

Z tej perspektywy inaczej też wygląda ewolucja światopoglądowa Lema. Dotąd milcząco zakładano, że polegała ona zapewne na odchodzeniu od katolicyzmu (po którym pozostało ewentualnie coś w rodzaju życzliwego wspomnienia). Teraz już wiadomo, że odejście Lema od religii musiało w pierwszym rzędzie polegać na porzuceniu judaizmu. Judaizm zaś wyparował z biografii Lema tak dokładnie, że w rozważaniach o jego filozofii tego wątku w ogóle nie brano pod uwagę [4].

Niestety, Agnieszka Gajewska bywa czasem troszkę roztrzepana i myli różne biograficzne drobiazgi. Szkoda, bo teraz tym bardziej nie będzie się chciało nikomu po raz drugi tych drobiazgów sprawdzać, gdy można bez problemu odpisać wszystko od Gajewskiej. Sam sprawdziłem tylko dwa najłatwiej dostępne dokumenty i w obu wypadkach coś tam szwankuje.

Wbrew temu, co pisze Gajewska na stronie 137, babka Stanisława Lema ze strony ojca, Sara Lehm, nie była "z domu Bick", lecz Wein. W przypisie do tej błędnej informacji Gajewska podaje (niemal) prawidłowo, że Sara była córką "Abrahama Weina i Fajgi Bick", a więc urodziła się jako Sara Wein. Zamęt wziął się zapewne stąd, że w księdze metrykalnej, w której odnotowano narodziny jej syna, Samuela Lehma, skorygowano jednocześnie nazwisko jej matki, Feigi, z Byk na Bick. Czyli najpierw wpisano, że matką dziecka, tj. Samuela, tj. przyszłego ojca Stanisława Lema, jest Sara Wein "córka Abrahama Wein i Fajgi Byk", a potem dopisano uwagę, że zamiast "Fajgi Byk" powinno być "Feigi Bick" (nie zaś "Fajgi Bick", jak podała Gajewska, bo w poprawce tej chodzi właśnie o ujednolicenie pisowni) [5].

Na tej samej stronie w przypisie 120 Gajewska prawidłowo podaje, że siostra Samuela Lehma (czyli ciotka Stanisława Lema), Basche Lehm (później zwana Bertą), wyszła za mąż za Izaka Mendla Heschelesa "14 lutego 1897 roku w wieku 25 lat". Ale wyżej wyciąga z tego błędny wniosek, że w takim razie urodziła się ona w roku 1872. Proste odejmowanie (1897 - 25) jest w tym wypadku zawodne. A wystarczyło zerknąć na margines cytowanej księgi metrykalnej, by przepisać prawidłową datę urodzenia Berty: 25 grudnia 1871. Stąd w rubryce podającej wiek narzeczonej te 25 lat i 1 miesiąc [6].

A skoro już o Bercie mowa, to warto również sprostować błąd, którego nie ma u Gajewskiej, ale który pleni się ostatnio coraz szerzej. Otóż cztery lata po ślubie Berta Hescheles urodziła chłopczyka, który już dobrze po trzydziestce przyjął chrzest w kościele ewangelicko-reformowanym, zmienił urzędowo nazwisko z Hescheles na Hemar i pod tym nazwiskiem został "Polakiem ochotniczym" w polskiej literaturze [7]. Natomiast nie jest prawdą, że synem Berty Hescheles i bratem Mariana Hemara był urodzony w 1886 roku Henryk Ignacy Hescheles, znany lwowski dziennikarz i działacz syjonistyczny [8].

Mniejsza jednak o te biograficzne drobiazgi. Gorzej, że Agnieszka Gajewska z podobnym roztrzepaniem czyta samego Lema i wtedy dzieją się już rzeczy naprawdę dziwne. Jak to działa, pokażę na przykładzie jej interpretacji Podróży jedenastej z Dzienników gwiazdowych, tej ze słynnym radiogramem: KARKULOWSIAŁ ZWARTUSIAŁ / RATUWSIANKU BOŻYWSIO [9].

I nie, nie wyciągnąłem złośliwie jakiegoś najgorszego kawałka, by szukać dziury w całym, ale kierowałem się tym, co sama autorka powiedziała w audycji radiowej:

Podróż jedenasta, po prostu zakończyłam pisanie mojej książki, bo już po tej opowieści o zabijaniu dzieci, kiedy sobie wyobraziłam jak... czego świadkiem być może był Lem, trudno mi było już wrócić do pisania. Napisać językiem Paska i Sienkiewicza historię o masowym morderstwie dzieci, wydaje mi się, że trzeba naprawdę bardzo dużej odwagi i wyobraźni, która oddaje atmosferę i aurę tego, co wydarzyło się w połowie XX wieku na... w tej części Europy [10].
Jest to więc w jej zamyśle jakby koda całej opowieści.

Podróż jedenasta - przypomnę - opowiada o tajnej misji Ijona Tichego na planecie Karelirii, gdzie podobno osiadł ten zwartusiany Karkulowsiał z Bożywsia, czyli zwariowany Kalkulator pokładowy ze statku kosmicznego Bożydar, i "rozmnożył się na niej, płodząc wielką ilość robotów, nad którymi sprawował władzę absolutną" (Lem, s. 53). Roboty stworzyły również własną kulturę opartą w znacznej mierze na "nierozumnej nienawiści do wszystkiego, co ludzkie" (Lem, s. 53), dlatego misja wymaga kamuflażu - przebrania się za robota. Ponieważ zaś liczne wcześniejsze misje ("dwa tysiące siedmiuset osiemdziesięciu sześciu agentów"; Lem, s. 54) skończyły się fiaskiem, Tichy stara się dogłębnie poznać obyczaje robotów, by uniknąć zdemaskowania, i opis tych obyczajów zajmuje znaczną część jego relacji.

Dwie rzeczy rzucają mu się w oczy: roboty mówią osobliwym archaicznym językiem i znajdują wielkie upodobanie w przemocy, torturach i rozmaitym dręczycielstwie, co tłumaczy się tym, że Bożydar

wiózł na swoim pokładzie szereg pojemników rtęciowej pamięci syntetycznej [...]. Zawierały one dwa rodzaje wiadomości: z zakresu psychopatologii oraz leksykologii archaicznej. Należy sądzić, iż Kalkulator, rozrastając się, pochłonął owe pojemniki (Lem, s. 56).
Toteż Tichy w trakcie swych przygód otrzymuje między innymi propozycję, by dla rozrywki "poigrać" z lepniaczym (tj. ludzkim) dziecięciem:
Tym razem nie mogłem już uciekać. Schodziłem po schodach w takim huku, jakby ktoś na drzazgi rąbał żelazny pień. W bawialnym wrzało. Gospodarz mój, rozebrany do żelaznego korpusa, dziwacznie ukształconym tasakiem ciął wielką kukłę, która leżała na stole.

- Pięknie proszę, gościu! Możesz sobie waćpan gwoli uciesze pooporządzać te kadłubki - rzekł, na mój widok przestając rąbać, i wskazał drugą, leżącą na podłodze, mniejszą nieco lalę. Kiedy się do niej zbliżyłem, usiadła, otwarła oczy i zaczęła słabym głosem powtarzać:

- Panie - jam dziecię niewinne - poniechaj mię - panie - jam dziecię niewinne - poniechaj.

Gospodarz wręczył mi topór, podobny do halabardy, ale na krótszym stylisku.

- Nuże, zacny gościu, precz troski, precz smutki - tnij od ucha, a śmiało!

- Kiedy - nie lubię dzieci... - odparłem słabo (Lem, s. 68).

To właśnie w tym miejscu Podróży Lem odważył się - jak twierdzi Agnieszka Gajewska - "napisać językiem Paska i Sienkiewicza historię o masowym morderstwie dzieci" [11]. Co więcej, sugeruje, że Lem mógł być rzeczywiście podczas wojny świadkiem czegoś podobnego, a mimo to zdecydował się przerobić to potworne doświadczenie na groteskę.

Żeby jednak tę domniemaną psychologiczną dewiację Lema jakoś uprawdopodobnić, dorzuca jeszcze garść dziwacznych skojarzeń, mających powiązać świat groteski z wojennymi realiami. Kareliria, nazwa planety, kojarzy się jej (nie wiedzieć dlaczego) "z Kakanią, czyli funkcjonującym w literaturze określeniem c.k. monarchii" (Gajewska, s. 198, przypis 87), choć to bardziej połączenie 'kary' i 'delirii' [12]. Z kolei "lale" przywodzą jej na myśl "nazistowskie słowo Figuren" (Gajewska, s. 199-200) - tak Niemcy czasem nazywali swoje ofiary [13]. 'Gomorrheum' to oczywiście Gomora, ale Gomorę Gajewska natychmiast kojarzy z Sodomą, Sodoma zaś

przywołuje skojarzenie z nielicznymi ocalonymi mieszkańcami miasta i żoną Lota, odwracającą się mimo boskiego zakazu, która uświadomiwszy sobie ogrom zadanego cierpienia, zmieniła się w słup soli (Gajewska, s. 199).
Tyle że przy odrobinie fantazji można w ten sposób niemal wszystko skojarzyć z arbitralnie założoną tezą - jakoby w Podróży jedenastej tak naprawdę chodziło o Zagładę [14]. Znacznie bardziej przytomne skojarzenia miała peerelowska cenzorka, która dopatrywała się w Podróży jedenastej aluzji do systemu komunistycznego terroru [15]. I nie bez racji, bo na przykład przygotowania do procesu Tichego, w trakcie których jego urzędowy obrońca zachowuje się jak prokurator, to dość oczywista aluzja do pokazowych procesów [16]. Niemcy Żydom niczego podobnego nie urządzali. Nie mieli też zamiaru ich przerabiać - jak dzieje się w wypadku Tichego - na wiernych (choć zastraszonych) poddanych.

Mimo to Gajewska dalej podbija holokaustowego bębenka i całą tę feerię swobodnych skojarzeń zamyka kuriozalną pointą:

Podróż jedenastą Tichego można rozpatrywać jako ilustrację jednego z najpopularniejszych cytatów z Medalionów Zofii Nałkowskiej: "ludzie ludziom zgotowali ten los", choć w opowiadaniu Lema udają przed sobą wzajemnie, że wcale nie są już ludźmi. Prowokacje Tichego prowadzą do ujawnienia, że robotami zadającymi okrutną śmierć dzieciom są skorumpowani lękiem ziemscy wysłannicy, pedantycznie wypełniający rozkazy Kalkulatora, który okazuje się być stetryczałym staruszkiem, z urzędniczą skrupulatnością realizującym rozkazy wydane przez bliżej nieokreśloną władzę zwierzchnią (Gajewska, s. 200-201; wyróżnienie moje).
Rzecz jednak w tym, że w Podróży jedenastej nikt okrutnej śmierci dzieciom nie zadaje. Dzieci do rąbania, a także cielaki, są z plastiku, sztuczne. Ich rąbanie to jak rozbebeszanie lalek z wbudowaną pozytywką. Nikt tam też nikomu nie zgotował losu, który dałoby się bez żenady porównać z wojennym losem Żydów. Gorliwa lojalność i konieczność chodzenia w blaszanym przebraniu to dolegliwości kojarzące się raczej z losem tajnego współpracownika policji politycznej.

Wszystko zaś ostatecznie okazuje się mistyfikacją - i to podwójną. Po pierwsze, rzekoma planeta Kalkulatora to najprawdopodobniej od samego początku inicjatywa tajnej policji, która jakoby tym sposobem testuje swoich agentów, ale głównie wyłudza dodatkowe fundusze. Po drugie, skoro w ogóle nie było nigdy ani Kalkulatora, ani żadnych robotów, to cały ten teatr odgrywali między sobą (po części nieświadomie, po części świadomie [17]) wyłącznie przebrani ludzie.

I tu pojawia się kwestia zasadnicza.

Nieuważne czytanie i naciągane na siłę interpretacje to w dzisiejszej humanistyce nic nadzwyczajnego. Ale akurat w tym wypadku wypadałoby zachować najwyższą staranność. Jeśli bowiem Podróż jedenastą, opowiadanie o mistyfikacji, miałoby się odczytywać jako reminiscencję Zagłady, właściwie nie widać powodu, dlaczego komuś obdarzonemu podobną łatwością skojarzeń, nie mogłoby teraz przyjść do głowy, że najwidoczniej sama Zagłada również była jedną wielką mistyfikacją.

A to już byłaby klęska nie tylko filologiczna.

[1] Agnieszka Gajewska, Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema, Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2016. Dalej cytuję jako Gajewska. Książka w postaci elektronicznej dostępna jest w Repozytorium UAM.

[2] Stanisław Lem, Przypadek i ład, z niemieckiego oryginału zatytułowanego Mein Leben i napisanego w 1983 roku przełożył Tomasz Lem. Cytuję za stroną solaris.lem.pl: "Moi przodkowie byli Żydami, jednak ja nie miałem pojęcia o judaizmie ani, niestety, o żydowskiej kulturze". W oryginale: "Meine Vorfahren waren Juden. Ich wußte vom mosaischen Glauben nichts, und auch von der jüdischen Kultur leider gar nichts [...]".

[3] I nie chodzi tu bynajmniej o żydowskość letnią, podtrzymywaną siłą inercji. Samuel Lem wspierał również Towarzystwo Rygorozantów pomagające młodzieży żydowskiej studiującej we Lwowie (Gajewska, s. 141). Prowadziło ono m.in. stołówkę ("stołownię"), z której w roku akademickim 1928/1929 korzystało dziennie 250 osób, a obiad kosztował 80 groszy. Gdyby Stanisław Lem został w 1939 roku studentem Politechniki Lwowskiej, mógłby i on jeść te obiadki.

Nb. była to, jak się zdaje, instytucja całkowicie niezależna od gminy żydowskiej. Nigdzie nie ma mowy o koszerności posiłków, nadzorze rabinackim, a w spisie inwentarza stołowni nie wyróżnia się osobnego wyposażenia "mlecznego" i "mięsnego". Niezależność ta wynika także pośrednio z następującego passusu ze Sprawozdania władz Towarzystwa:

"Jak każdego roku tak i tego w czerwcu grupy «akademików» napadły na nasz Dom niszcząc parkan, urządzenie kuchni, stołowni i wiele jeszcze innych części urządzenia sieni i bramy. Szkody wyrządzone były dość duże i groziło, że Wydział na jakiś czas zamknie stołownię. Natychmiastowa pomoc społeczeństwa, tak ze Lwowa jak i z prowincji pomogła nam powrócić do normalnej pracy. Zwróciliśmy się z gorącem apelem do społeczeństwa, które nam przyszło z pomocą, a między innemi i Gmina Żyd. miasta Katowice, która nam posłała 500 zł, co jest o tyle ciekawe, że nasza domorosła Gmina Żyd. mimo apelu okazała się głuchą. Gmina miasta Lwowa (Magistrat) przyznała i wypłaciła nam 1.400 zł i wiele jeszcze innych instytucji, a nawet bardzo małe gminy żydowskie uważały za swój obowiązek nam pomóc, tylko Gmina Żyd. we Lwowie o tem wiedzieć nie chciała, mimo, że groziło, że stołownia stanie na kilka dni i 250 ludzi zostanie pozbawionych ciepłej strawy".

Jak widać, sprawy narodowościowe były we Lwowie dość powikłane, bo jedni goje ("akademicy") żydowską stołownię demolowali, a inni goje (Magistrat) zrzucali się potem na jej remont.

Zob. Sprawozdanie Roczne Wydziału Towarzystwa Rygorozantów (Żydowski Dom Akademicki) we Lwowie za rok akademicki 1928/1929, Lwów 1929, s. 9, 19. Na stronie 24 w spisie członków wspierających jest z ulicy Brajerowskiej "Dr. Lehm S.".

[4] W książce Pawła Okołowskiego Materia i wartości. Neolukrecjanizm Stanisława Lema (Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2010), podobno filozoficznej, ale zdecydowanie zbyt często osuwającej się w krzykliwą publicystykę, nie ma na ten temat nic. Można w niej za to przeczytać, że matka Lema to "katoliczka pochodząca z ubogiej rodziny z Przemyśla" (s. 21), Lem został pochowany "w obrządku katolickim" (s. 32), "Lem był niewierzący (agnostyk), chociaż związany duchowo z katolicyzmem" (s. 42) i w ogóle katolicyzmu jest tam sporo, a nawet podkreśla się, że Lemowi zdarzyło się napisać o Kościele katolickim "czcigodny", co go zasadniczo różni "od Kotarbińskiego, tym bardziej od Russella, a zwłaszcza od zakapturzonych, antychrześcijańskich libertynów współczesności" (s. 180).

Okołowski bierze też za dobrą monetę biograficzne zmyślenia Lema:

"Na przykład Stanisław Obirek, wspominając o Lema poczuciu tragizmu, gołosłownie powiada: «dużą rolę odgrywała tu jego żydowskość». Nie ma najmniejszych podstaw, żeby tak sądzić. Lem, jak sam mówi, uświadomił sobie własne, odległe korzenie dopiero podczas II wojny światowej i bez żadnych dla siebie konsekwencji" (s. 153, wyróżnienie moje).

Na dobry ład, po książce Gajewskiej Okołowski powinien swoją książkę właściwie napisać na nowo.

[5] Zob. Księga metrykalna urodzeń gminy wyznania mojżeszowego Lwów z 1879 r., nr 533, pozycja 1048 na stronie 206, Archiwum Główne Akt Dawnych. Nb. Sara w tym dokumencie występuje pierwotnie jako "wolna", ponieważ jej religijne małżeństwo z Hermanem vel Herszem Lehmem, dziadkiem Stanisława Lema (po którym dostał na drugie Herman), najwyraźniej formalnie się nie liczyło. Dopiero o jedenaście lat późniejszy dopisek informuje, że 5 stycznia 1890 roku Hersz i Sara zawarli małżeństwo legalne. Formalnie więc Samuel Lehm był dzieckiem nieślubnym (jak i reszta jego licznego rodzeństwa).

[6] Księgi metrykalne gmin wyznania mojżeszowego z terenów tzw. zabużańskich, 1789-1943, zespół nr 300, księga nr 1806 [Księga Zaślubin izraelickiego okręgu metrykalnego Lwów na rok 1897], strona 25, Archiwum Główne Akt Dawnych.

[7] Tak właśnie o sobie pisał:

"Ja w ogóle nie jestem

Polakiem od króla Piasta,

Z krwi lechickiej, z przypadku

I z metrykalnych przyczyn.

Moja ambicja, że jestem

Polakiem ochotniczym" (Trzy powody, [w:] Marian Hemar, Dom jest daleko. Polska wciąż jest blisko. Wybór wierszy i piosenek, wybór i układ Andrzej Krzysztof Kunert, Świat Książki, Warszawa 2000, s. 200).

[8] Takie bałamuctwa trafiły do Wikipedii, a nawet na stronę Żydowskiego Instytutu Historycznego. Z tyloma Heschelesami nie dał sobie rady również Wojciech Orliński, który w książce Lem. Życie nie z tej ziemi (Wydawnictwo Czarne i Wydawnictwo Agora, Warszawa 2017) pisze o Henryku Heschelesie tak, jakby należał on do familii Lemów (Lehmów) i z jego umiarkowanego syjonizmu wnioskuje o słabszym spolonizowaniu jego rzekomej matki, tj. Berty Hescheles (s. 44; też s. 62). Przy okazji w indeksie nazwisk rozmnożyły się i Berty: obok Berty Hescheles jest tam bowiem także Berta Hemar (s. 434).

[9] Stanisław Lem, Dzienniki gwiazdowe, rysunki autora, Czytelnik, Warszawa 1971. Dalej cytuję jako Lem.

[10] Audycja Barbary Schabowskiej, Co prześladowało Stanisława Lema?, rozmawiają Agnieszka Gajewska i Piotr Gociek, Polskie Radio, program II, cykl "Spotkania po zmroku", 8 sierpnia 2016. Wypowiedź w okolicach 23 minuty.

[11] Nie było to radiowe przejęzyczenie. W swojej książce Gajewska komentuje ten fragment niemal identycznie: "Chyba nie istnieje w polskiej literaturze podobny fragment, wykorzystujący stylizację archaiczną i językiem Paska oraz Sienkiewicza opowiadający o Zagładzie (Gajewska, s. 199).

[12] W Podróży znaczenie nazwy 'Kareliria' wykłada się jeszcze inaczej:

"W toku dalszych obserwacji, przeprowadzonych przez załogę «Deukrona», okazało się, iż Kalkulator «Bożydara», wznieciwszy rokosz, postanowił osiąść na planecie Procyona, a całą zawartość statku zagrabił, aby się na niej wygodnie zainstalować. W związku z czym założone zostały w naszym wydziale odpowiednie akta pod nazwą KARELIRIA, co się wykłada: «Kalkulatora Reliktów Rewindykacja»" (Lem, s. 53).

Co miałyby mieć wspólnego z Zagładą czasy "c.k. monarchii" (których Lem, rzecz jasna, nie pamiętał), trudno odgadnąć. Ten ciąg skojarzeń Gajewskiej pozostaje dla mnie niepojęty.

[13] "[...] terminem Figuren ('figury, figuranci, kukły') nazywano zwłoki ofiar komór gazowych i akcji, natomiast w powieściach Lema niemieccy dowódcy mówią w ten sposób o żywych ludziach, których postrzegają jako już martwe ciała, przedmioty" (Gajewska, s. 87).

[14] Nb. niektóre skojarzenia Gajewskiej są już nieporozumieniem na poziomie językowym. Na przykład 'chudoba' to w tym wypadku nie żaden "skromny dobytek na wynos" (Gajewska, s. 198 i 199), ale zwierzę do porąbania, oferowane także na wynos, o czym świadczy "menu", które potem czyta Tichy (Lem, s. 66).

[15] Gajewska wiadomość tę podaje bez żadnego komentarza jedynie w przypisie (Gajewska, s. 198, przypis 86).

[16] Lem pisał Podróż jedenastą, gdy już za sprawą "rehabilitacji ofiar stalinizmu" dostępna stała się wiedza o przebiegu procesów moskiewskich, w trakcie których oskarżonych obrzucano obelgami i z góry uznawano za winnych różnorakich przestępstw. Katalog tych przestępstw był dość stały: kontrrewolucyjność, zdrada, szpiegostwo, spisek w celu zamordowania Stalina etc. Podobnie Tichy zostaje oskarżony o lepniaczość, chuć zaprzedania, śpiegarstwo i o "świętokradczo zalęgły plan podniesienia ręki na Jego Induktywność".

[17] Nieświadomie, bo żaden przebrany za robota agent nie wie, że wszystkie inne roboty też są przebranymi agentami. To odkrywa dopiero Tichy na samym końcu. Ale także świadomie, bo rąbania oraz inne dręczycielskie igraszki ("ćwiartowanie, łamanie kołem, palenie, szatkowanie"; Lem, s. 68) odbywają się wyłącznie na niby, są jak pokaz teatralny, który polega jedynie na demolowaniu rekwizytów.

Owszem, wtrącony do więzienia Tichy zjada z głodu swój pasek oraz buty, a więc przez kilka dni rzeczywiście cierpi. Niemniej nic nie wskazuje na to, że choćby jeden z tych dwóch tysięcy siedmiuset osiemdziesięciu sześciu wysłanych na Karelirię agentów postradał życie lub był przez innego agenta torturowany. Jak się zdaje, każdy po zdemaskowaniu otrzymywał dość szybko (tak jak Tichy) propozycję przejścia na służbę Kalkulatora i odtąd dalej udawał robota. Udawał jeszcze gorliwiej, ale gorliwość ta była ograniczona właśnie do tych ostentacyjnych teatralnych demonstracji, mających poświadczać prawdziwie robocie upodobania i nienawiść do lepniaków.

Nie można zatem traktować Podróży jedenastej jako czegoś w rodzaju kosmicznej wersji słynnego eksperymentu Stanleya Milgrama. W tamtym eksperymencie uczestnicy byli przekonani, że naprawdę zadają innym ludziom ból. Na Karelirii każdy tylko udaje, że ma wielką chęć porąbać cielę albo lepniacze dziecko, ale wie, że to, co robi, robi na niby - bo naprawdę rąbie wyłącznie atrapy. Nie wie jedynie, że wszyscy wokół udają dokładnie tak samo jak on (chociaż wie, że i oni rąbią wyłącznie atrapy).

Nb. jest w tym opowiadaniu trochę niekonsekwencji, czy może raczej mylnych tropów, podrzucanych, by zaskakująca pointa wybrzmiała donośniej. Tichy na początku swej misji mija ogromne ("Ciągnęło się chyba na milę"; Lem, s. 63) cmentarzysko starych automatów. Wskazywałoby to, że jednak kiedyś istniał jakiś prawdziwy Kalkulator i jego prawdziwe roboty; tyle że z czasem - jak dedukuje Tichy - rdzewiały i szły na złom.

"Szatan, szatan elektryczny - ten Kalkulator! Co za piekło wylęgło się w jego rozżarzonych drutach! Planeta była podmokła, reumatyczna, dla robotów - w najwyższym stopniu niezdrowa, musiały masowo rdzewieć, może brakło też z biegiem lat coraz bardziej - części zamiennych, poczęły szwankować, jeden po drugim szły na rozległe cmentarzysko podmiejskie, gdzie tylko wiatr chrzęścił im podzwonne arkuszami kruszejącej blachy. Wówczas, widząc, jak topnieją jego szeregi, widząc panowanie swe zagrożonym, Kalkulator dokonał genialnej wolty. Z wrogów, nasyłanych na własną zgubę szpicli, jął czynić własne wojsko, własnych ajentów, własny lud!" (Lem, s. 77-78).

Jest to wprawdzie całkiem przekonujące rozwiązanie zagadki, ale mylne! Ostatecznie Tichy dowie się, że "żadnego Kalkulatora nie ma" i że "wszystko było sfingowane". "Nasz szef [tajnej policji] - on to zorganizował" po to, "żeby badać przydatność naszych ludzi; a najważniejsze były kredyty...". I że ani jeden agent "nie zgodził się ponieść śmierci za sprawę" (Lem, s. 81-82). Zresztą tylko przy tym drugim rozwiązaniu, bez zbuntowanego Kalkulatora w roli elektrycznego szatana, ma sens pointa opowiadania:

"Tak zakończyła się ta jedna z najniezwyklejszych moich przygód i podróży. Mimo wszystkie trudy i męki, o jakie mię przyprawiła, rad byłem takiemu obrotowi rzeczy, gdyż przywrócona mi została, nadszarpnięta przez malwersantów kosmicznych, wiara w przyrodzoną zacność mózgów elektronowych. Jak to jednak miło pomyśleć, że tylko człowiek może być draniem" (Lem, s. 83; wyróżnienia moje).