EBENEZER ROJT

Hannah Arendt
albo bełkot żydowskiej renegatki
WYPISY

W sporze o to, co wolno, a czego nie wolno mówić o żydowskich ofiarach niemieckiego ludobójstwa, nie może naturalnie nigdy zabraknąć Hannah Arendt i jej Eichmanna w Jerozolimie [1]. Bo - nie oszukujmy się - utrzeć Żydom nosa cytatami ze sławnej żydowskiej autorki to dla wielu gojów sam cymes, kugel i makagigi w jednym.

Dobór tych cytatów bywa jednak często ułomny. Malowniczy kolaboranci w rodzaju Chaima Rumkowskiego, króla łódzkiego getta, czy Szamy Grajera z Lublina niespecjalnie Arendt interesowali. Tacy trafiają się zawsze i wszędzie. Znacznie ważniejszym problemem była dla niej powszechna moralna katastrofa [2], która między innymi doprowadziła do tego, że nawet zwykli prześladowani Żydzi "zaakceptowali normy Ostatecznego Rozwiązania" (Eichmann, s. 170). W wypisach dołączonych do tej notki znajdzie się kilka zdań i na ten temat [3].

Jak wiadomo, Eichmann w Jerozolimie nie został dobrze przyjęty przez środowiska żydowskie. Arendt zapłaciła wysoką cenę głównie za swoje uwagi o roli Judenratów w przeprowadzeniu Zagłady. Prasa usposobiona antysemicko sprowadziła je do absurdalnej tezy, jakoby Żydzi sami siebie wymordowali, co brzmiało niczym Gogolowska fraza o podoficerskiej wdowie, która "sama siebie wychłostała" [4]. Natomiast bałwochwalcy etnicznej solidarności i zawodowi tropiciele antysemityzmu z Ligi Przeciwko Zniesławieniu (Anti-Defamation League, ADL) rozpętali regularną kampanię nienawiści.

Właśnie usłyszałam - pisała Arendt 16 września 1963 do swojej przyjaciółki (i znanej pisarki) Mary McCarthy - że Liga Przeciwko Zniesławieniu wysłała okólnik do wszystkich rabinów, by w Nowy Rok [żydowski Nowy Rok, Rosz Haszana, który w 1963 wypadał 19 września] wygłaszali kazania przeciwko mnie [5].
Do etnicznej solidarności odwoływał się w liście do Arendt nawet Gershom Scholem. Tyle że z kabalistyczną subtelnością określał tę solidarność nieco finezyjniej:
W tradycji żydowskiej istnieje pojęcie - trudne do zdefiniowania, a przecież dostatecznie konkretne - Ahabath Israel - "miłość do narodu żydowskiego". U Ciebie, droga Hannah, [...] odnajduję znikome jej ślady (Eichmann, s. 387) [6].
Zarzucał jej też niedopuszczalną w wypadku córki "naszego narodu" - Żydówki piszącej o żydowskiej tragedii - zgryźliwość, szyderstwo, nonszalancję, demagogiczną przesadę etc. etc. Ale poza tym właściwie nie miał nic do powiedzenia i chociaż na wstępie oświadczał: "obawiam się, że Twoja książka nie jest wolna od błędów i zniekształceń", znalazł tylko jeden drobiazg.

Arendt odpowiedziała Scholemowi na ten narodowo-uczuciowy szantaż passusem, który w porządnych izraelskich szkołach (i nie tylko izraelskich) powinien być lekturą obowiązkową:

Masz zupełną rację - nie kieruje mną wcale "miłość" tego rodzaju, z dwóch powodów: nigdy w życiu nie darzyłam "miłością" żadnego narodu czy zbiorowości - ani narodu niemieckiego, ani francuskiego, ani amerykańskiego, ani klasy robotniczej, ani niczego w tym rodzaju. W istocie kocham "tylko" mych przyjaciół, a jedynym rodzajem miłości, jaki znam i w jaki wierzę, jest miłość do osób. Po drugie, owa "miłość do Żydów" wydawałaby mi się, ponieważ sama jestem Żydówką, czymś dość podejrzanym. Nie potrafię kochać samej siebie, ani niczego, co stanowi integralną część mej własnej osoby. Żeby to wyjaśnić, pozwól, że Ci opowiem o rozmowie, jaką odbyłam w Izraelu z czołową osobistością tamtejszego życia politycznego, broniącą - zgubnego moim zdaniem w skutkach - braku rozdziału religii i państwa w Izraelu. Słowa wypowiedziane przez tę osobistość - których nie pamiętam już z całą dokładnością - brzmiały mniej więcej tak: "Rozumie pani, że jako osoba o poglądach socjalistycznych, nie wierzę oczywiście w Boga, tylko w naród żydowski". Wypowiedź ta mną wstrząsnęła, a ponieważ szok był zbyt wielki, nie zareagowałam od razu. Mogłam jednak odpowiedzieć wtedy: wielkość narodu żydowskiego objawiała się w tym, że niegdyś wierzył on w Boga i to w ten sposób, że jego ufność i miłość do Boga górowały nad jego strachem. A teraz ten naród wierzy tylko w siebie? Co dobrego może z tego wyniknąć? (Eichmann, s. 393) [7].
Nie znaczy to, rzecz jasna, że Arendt czasem nie przesadzała w osądach. Na przykład twierdząc - i zdania te należą do najczęściej cytowanych - że naród żydowski znacznie lepiej poradziłby sobie bez swoich przywódców, którzy "niemal bez wyjątku" (almost without exception) byli jedynie spolegliwymi kolaborantami:
Wszędzie, gdzie żyli Żydzi, istnieli uznani przywódcy żydowscy, i to właśnie oni, niemal bez wyjątku, współdziałali w ten czy inny sposób, z takiej czy innej przyczyny, z nazistami. Cała prawda przedstawia się tak, że gdyby naród żydowski był istotnie nie zorganizowany i pozbawiony przywództwa, zapanowałby chaos, a na Żydów spadłby ogrom nieszczęść, ale liczba ofiar z pewnością nie sięgnęłaby od 4,5 do 6 milionów ludzi (Eichmann, s. 160) [8].
Jej oponenci robili zresztą podobnie. Jacob Robinson wyliczył, że tam, gdzie Judenraty odgrywały jakąkolwiek rolę w nazistowskich planach eksterminacji, zamordowano jedynie 403 tysiące Żydów, a więc mniej niż dziesięć procent [9]. Był to oczywisty fałsz, bo tylko z warszawskiego i łódzkiego getta wywieziono do obozów zagłady znacznie więcej osób.

Przede wszystkim starano się jednak zdyskredytować samą Arendt. Jako filozofująca kobieta już wcześniej nie miała łatwo. Teraz okazało się, że nie tylko nie kocha narodu żydowskiego, ale że w młodości romansowała z żonatym antysemitą o nazwisku Heidegger. Ponieważ zaś dla tradycyjnych Żydów - a takich było wtedy jeszcze całkiem sporo - nie ma gorszego Żyda niż Żyd ochrzczony, rozpuszczano plotki, że się właśnie nawraca na katolicyzm [10].

Do tego dochodziły zwyczajne, prywatne szykany. Ich symbolicznym ujęciem może być scena z biograficznego filmu Hannah Arendt, w której portier wręcza Hannah karteczkę od "miłego, starszego pana z 10 piętra" ze słowami: "Niech cię piekło pochłonie, nazistowska kurwo" [11].

Wszystko to teraz wraca, gdy kilka cytatów z Eichmanna w Jerozolimie znów znalazło się w obiegu.

Książka Hannah Arendt jest absolutnie nieprawdziwa. Powoływanie się na kobietę, która była filozofem i nie zrobiła żadnych badań historycznych, jest kompletnym nieporozumieniem.
- mówi w wywiadzie profesor Paweł Śpiewak, szef Żydowskiego Instytutu Historycznego, któremu skądinąd nie przeszkadzają machlojki z mnożeniem Żydów zabitych przez Polaków [12]. Nb. Śpiewak został przedstawiony jako historyk, podczas gdy naprawdę jest socjologiem i też nigdy żadnych badań historycznych nie zrobił. Natomiast "absolutna nieprawdziwość" książki Arendt to dość ryzykowna teza, gdyż Arendt opierała się głównie na tym, co ustalono podczas procesu Eichmanna. Kto zatem podważa te generalne ustalenia, a nie tylko jakieś faktograficzne detale, ten jednocześnie podważa rzetelność samego procesu.

Przyszła także karteczka od miłego, starszego pana z 10 piętra, a konkretnie od izraelskiego dziennikarza, Eli Barbura:

Już tak dalece Was ponosi, że podpieracie się chamskim antyizraelskim bełkotem renegatki żydowskiej, która pieprzyła się ze zdeklarowanym hitlerowcem, a potem była beniaminkiem światowej komuny i jej lewackich popłuczyn; jaja jak berety [13].
Ach, ta jędrna i barwna polszczyzna polskich Żydów! Dzięki temu nie musiałem się zbyt długo zastanawiać nad tytułem tej notki.


___________________

Wedle oświadczenia Eichmanna, czynnikiem, który odegrał największą rolę w uspokojeniu jego sumienia, był po prostu fakt, że nie spotkał on nikogo, absolutnie nikogo, kto byłby przeciwko Ostatecznemu Rozwiązaniu. [...] Nie oczekiwał on naturalnie od Żydów, że będą podzielali powszechny entuzjazm z powodu własnej zagłady, oczekiwał jednak czegoś więcej niż uległości - oczekiwał mianowicie - a jego oczekiwania spełniły się w stopniu nadzwyczajnym - współdziałania. Była to "naturalnie podstawa" (of course the very cornerstone) wszelkiej jego działalności, podobnie jak działo się to w okresie wiedeńskim. Gdyby nie pomoc Żydów w pracy administracyjnej i działaniach policji - jak wspomniałam, wyłapanie wszystkich Żydów berlińskich było wyłącznym dziełem policji żydowskiej - zapanowałby kompletny chaos bądź też doszłoby do poważnego obciążenia niemieckiej siły roboczej (Eichmann, s. 150).

Dla Żydów rola, jaką przywódcy żydowscy odegrali w unicestwieniu własnego narodu, stanowi niewątpliwie najczarniejszy rozdział całej tej ponurej historii. [...] W kwestii współdziałania nie było żadnych różnic pomiędzy wysoce zasymilowanymi społecznościami Żydów środkowo- i zachodnioeuropejskich a mówiącymi po żydowsku masami na Wschodzie. Zarówno w Amsterdamie, jak w Warszawie, w Berlinie tak samo jak w Budapeszcie można było mieć pewność, że funkcjonariusze żydowscy sporządzą wykazy imienne wraz z informacjami o majątku, zagwarantują uzyskanie od deportowanych pieniędzy na pokrycie kosztów ich deportacji i eksterminacji, będą aktualizować rejestr opróżnionych mieszkań, zapewnią pomoc własnej policji w chwytaniu i ładowaniu Żydów do pociągów, na koniec zaś - w ostatnim geście dobrej woli - przekażą nietknięte aktywa gminy żydowskiej do ostatecznej konfiskaty. [...] Na podstawie inspirowanych, ale nie dyktowanych przez nazistów manifestów, które funkcjonariusze ci ogłaszali, możemy się przekonać - jeszcze dzisiaj - jak wielką rozkosz sprawiała im nowo pozyskana władza: "Centralna Rada Żydowska otrzymała prawo wyłącznego dysponowania wszelkimi dobrami duchowymi i materialnymi Żydów - a także wszelką żydowską siłą roboczą" - czytamy w pierwszym obwieszczeniu rady budapeszteńskiej (Eichmann, s. 151-152).

Dobrze znany fakt, że w rzeczywistości zadanie uśmiercania w ośrodkach zagłady spoczywało zwykle w rękach ekip złożonych z Żydów, został w stu procentach potwierdzony przez świadków oskarżenia - włącznie z tym, że członkowie owych brygad obsługiwali komory gazowe i krematoria, wyrywali złote zęby i obcinali zwłokom włosy z głowy, kopali groby, następnie zaś zasypywali je ziemią, aby usunąć ślady masowych mordów, a żydowscy specjaliści zbudowali komory gazowe w Terezinie, gdzie żydowska "autonomia" posunięta była tak daleko, że nawet kat był Żydem. Ale to wszystko było tylko potworne, nie stanowiło jednak problemu moralnego. [...] Problem moralny zawierał się w tym, na ile prawdziwy był opis Eichmanna dotyczący współdziałania Żydów, nawet w warunkach stworzonych przez Ostateczne Rozwiązanie: "Sformowanie Rady Żydowskiej [w Terezinie] oraz podział zadań do wykonania pozostawiono dyskrecji Rady, z wyjątkiem wyznaczenia prezesa, czyli ustalenia, kto ma być prezesem, co oczywiście zależało od nas. Jednakże wyznaczenie prezesa nie miało formy decyzji arbitralnej. Działaczy, z którymi utrzymywaliśmy stały kontakt, trzeba było traktować z wielką ceremonią. Nie wydawało się im rozkazów po prostu dlatego, że jeśli najważniejszym z nich powiedziałoby się, co mają robić w formie »musisz«, wcale nie ułatwiłoby to pracy. Jeżeli dana osoba nie lubi tego, co robi, całe przedsięwzięcie na tym ucierpi. [...] Staraliśmy się, jak mogli, żeby uczynić wszystko możliwie znośnym". Nie ulega wątpliwości, że się starali - rzecz w tym, jak mogło im się to udać (Eichmann, s. 157-159).

Zatrzymałam się nad tym rozdziałem całej historii, którego proces jerozolimski [czyli proces Eichmanna] nie zdołał przedstawić opinii światowej w jego rzeczywistych wymiarach, ponieważ rozdział ten pozwala w najbardziej uderzający sposób wniknąć w istotę moralnej katastrofy wywołanej przez nazistów w szacownych społeczeństwach Europy - nie tylko w Niemczech, ale prawie we wszystkich krajach, nie tylko u prześladowców, lecz także u ofiar (Eichmann, s. 161).

Żydzi niemieccy od samego początku zaakceptowali [...] bez protestu [kategorie, na jakie Żydów podzielili naziści]. Owa akceptacja uprzywilejowania pewnych kategorii ludzi - Żydów niemieckich w odróżnieniu od Żydów polskich, kombatantów i Żydów z odznaczeniami w odróżnieniu od zwykłych Żydów, rodzin, których przodkowie urodzili się w Niemczech w odróżnieniu od obywateli niedawno naturalizowanych itd. - stanowiła początek moralnego upadku cieszącej się poważaniem społeczności żydowskiej (Eichmann, s. 169).

Katastrofalne pod względem moralnym w owej akceptacji uprzywilejowanych kategorii ludzi było to, że każdy, kto domagał się, aby w jego przypadku uczynić "wyjątek", pośrednio uznawał samą zasadę [14]. Najwyraźniej jednak nigdy nie dotarło to do świadomości owych "porządnych ludzi" - zarówno Żydów, jak i nie-Żydów, którzy zajmowali się tymi wszystkimi "szczególnymi przypadkami", zasługującymi ewentualnie na uprzywilejowane potraktowanie. Rozmiary, w jakich nawet prześladowani Żydzi zaakceptowali normy Ostatecznego Rozwiązania nigdzie może nie rzucają się bardziej w oczy niż w tak zwanym Raporcie Kastnera [...]. Nawet po zakończeniu wojny Kastner szczycił się tym, że udało mu się uratować "wybitnych Żydów" - kategorię tę naziści wprowadzili oficjalnie w roku 1942 - jak gdyby i on był zdania, iż rozumiało się samo przez się, że sławny Żyd miał większe prawo do życia niż przeciętny. [...] O ile jednak żydowscy i nieżydowscy obrońcy koncepcji "szczególnych przypadków" mogli nie uświadamiać sobie swego mimowolnego współudziału w zbrodni, owo pośrednie uznanie zasady zapowiadającej śmierć dla wszystkich przypadków nie będących "szczególnymi" musiało być rzeczą zupełnie oczywistą dla ludzi, którzy trudnili się mordowaniem (Eichmann, s. 170).

[Dla Eichmanna zaś] sprawy wyglądały tak a nie inaczej - w kraju obowiązywało takie a nie inne prawo, oparte na rozkazie führera; wszystko co robił, odpowiadało - na tyle, na ile potrafił to ocenić - zachowaniu szanującego prawo obywatela. Wypełniał swoje obowiązki, jak wielokrotnie powtarzał podczas śledztwa i na sali sądowej; był posłuszny nie tylko rozkazom, lecz także prawu (Eichmann, s. 173).

[1] Hannah Arendt, Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła, przełożył Adam Szostkiewicz, Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK, Kraków 1987. Dalej cytuję jako Eichmann.

[2] Wypada przy tym pamiętać, że powszechność tej katastrofy "wywołanej przez nazistów w szacownych społeczeństwach Europy" (Eichmann, s. 161) nie ominęła również - bo i dlaczegóż by? - społeczeństwa polskiego. Kto zatem czyta z nabożeństwem Arendt, niechże czyta też i takie przytaczane przez nią świadectwa:

"Opowiedział także o tym, jak niektórzy z nich «powędrowali z obozów dla wysiedleńców do ojczyzny» po to tylko, by znaleźć się znowu w innym obozie, gdyż «ojczyzną» było na przykład polskie miasteczko, gdzie spośród 6 tysięcy zamieszkujących je przedtem Żydów ocalało piętnastu, a z tej piętnastki ocalonych czterech zamordowali zaraz po ich powrocie Polacy" (Eichmann, s. 289).

Nb. polski wydawca zaopatrzył to zdanie w taki oto zręczny przypis: "Tego typu informacje muszą być uważane za tendencyjne, co sama autorka zaznacza poniżej (przyp. wyd.)". Otóż nie zaznacza. Pisze wprawdzie o "posmaku propagandy" w tych zeznaniach, ale dotyczy to wątku "słusznej" emigracji ocalałych Żydów do Palestyny.

[3] Dołączam je zaś również dlatego, że goje czasem są niechlujni i cytaty z Eichmanna kopiują z amatorskich skanów krążących w Internecie. Poznać to choćby po charakterystycznym błędzie: "Ghaima Rumkowskiego" zamiast oczywiście "Chaima Rumkowskiego" (Eichmann, s. 152). Por. na przykład tutaj albo tutaj.

[4] W Rewizorze wygłasza je Horodniczy, oświadczając Chlestakowowi: "A wdowa po podoficerze kłamie, że ją kazałem wychłostać! Łże! Sama siebie wychłostała!" (Mikołaj Gogol, Wybór pism, Książka i Wiedza, Warszawa 1954, s. 304; akt V, scena XV, przekład Juliana Tuwima).

Ma też Horodniczy jako dobry chrześcijanin ("A ja w wierze przynajmniej nieugięty jestem i co niedziela bywam w domu Bożym") swój sposób na czyste sumienie, więc skoro o kwestiach moralnych mowa, jeszcze i ten cytat nie zawadzi:

"Jakiż to trudny i zawiły, ośmielę się zameldować, obowiązek - być ojcem miasta. Ile zachodów wymaga sama czystość, remont... najtęższa głowa nie dałaby sobie rady. Ale u nas na szczęście wszystko idzie pomyślnie. Inny starałby się oczywiście o własne korzyści... Ale - czy pan uwierzy! - nawet kiedy człowiek spać się kładzie, myśli tylko o jednym: «Boże, jak to zrobić, aby władza dostrzegła moją gorliwość i była zadowolona!...» Czy wynagrodzi za to, czy nie, to już jej dobra wola, ale tak, czy inaczej - ja będę miał przynajmniej czyste sumienie! Gdy w mieście jest porządek, ulice zamiecione, aresztanci mają wszystko, osób w stanie nietrzeźwym mało - to czegoż mi więcej trzeba? Przysięgam, nie pragnę żadnych zaszczytów... Oczywiście, perspektywa kusząca... ale w obliczu cnoty wszystko jest marnością" (Tamże, s. 286; akt III, scena V).

[5] Between Friends. The Correspondence of Hannah Arendt and Mary McCarthy, redakcja Carol Brightman, Harcourt Brace, Nowy Jork 1995, s. 145-146: "You probably know that PR ["Partisan Review"] also turned against me in a rather vicious manner [...] and generally, one can say that the mob - intellectual or otherwise - has been successfully mobilized. I just heard that the Anti-Defamation League has sent out a circular letter to all rabbis to preach against me. Well, I suppose this would not disturb me unduly if everything else were all right. But worried as I am, I can no longer trust myself to keep my head and not to explode. What a risky business to tell the truth on a factual level without theoretical and scholarly embroidery. This side of it, I do enjoy; it taught me a few lessons about truth and politics".

[6] Hannah Arendt, dobiegająca wtedy sześćdziesiątki, prawdopodobnie w ogóle nigdy o Ahabath Israel nie słyszała, bo odpowiadając na list pyta Scholema:

"Nawiasem mówiąc, byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś mógł mnie poinformować, odkąd pojęcie to odgrywa rolę w judaizmie, kiedy zastosowano je po raz pierwszy w języku hebrajskim i w hebrajskiej literaturze etc." (Eichmann, s. 393).

Tymczasem Ahabath Israel (אהבת ישראל) to po prostu jedno z przykazań, micwot, obowiązujących od wieków każdego religijnego Żyda (w często używanym układzie z Sefer ha-Chinuch jest to wprawdzie dopiero micwa 243, ale ta kolejność nie ma żadnego związku z jej rangą). Pytanie Arendt pokazuje wymownie, jak dalece była ona odległa od "tradycji żydowskiej", o której pisał Scholem, co niewątpliwie nie ułatwiało znalezienia wspólnego języka.

Najpopularniejsza polska publikacja o żydowskich przykazaniach również używa układu z Sefer ha-Chinuch (613 przykazań judaizmu oraz Siedem przykazań rabinicznych i Siedem przykazań dla potomków Noacha [tj. Noego], opracowanie Ewa Gordon, wydanie poprawione i rozszerzone ze słowem wstępnym Michaela Schudricha, Naczelnego Rabina Polski, Wydawnictwo Austeria, Kraków 2011). Kto by jednak do niej zajrzał i chciał coś poczytać o nakazie miłości Izraela, ten niczego tam nie znajdzie. Micwa pod numerem 243 nazywa się bowiem "Przykazanie kochania bliźniego jak siebie samego" (s. 105), a zwięzły komentarz całkowicie omija ważną kwestię, kto konkretnie jest tym bliźnim. Wręcz zdawać by się mogło, że chodzi po prostu o każdego człowieka i tylko bardziej wnikliwy czytelnik zastanowi się, czemu w takim razie miałaby służyć micwa 431 osobno nakazująca kochanie ludzi, którzy się nawrócili na judaizm. A o bałwochwalcach, czyli w zasadzie wszystkich nie-żydach, już lepiej nie mówić. W tym wypadku micwą jest "Zakaz litowania się nad bałwochwalcami", a komentarz do tej micwy wyjaśnia: "Bałwochwalców nie wolno też ratować" (s. 174; micwa 426). Warto by pamiętali o tym na przykład bałwochwalcy czczący fałszywego mesjasza Jezusa, choć, rzecz jasna, czasem i do nich wolno wyciągnąć rękę, jeśli mogłoby się to przyczynić do większej pomyślności umiłowanego Izraela.

Nb. nakaz miłości Izraela, tj. nakaz kochania wszystkich Żydów, tradycja żydowska wyprowadza z 18 wersetu 19 rozdziału trzeciej księgi Tory (u chrześcijan nazywa się ona Kapłańska, Leviticus, u żydów - Wajikra. W przekładzie Tory Pardes Lauder brzmi on:

"Nie będziesz mścił się i nie będziesz żywił urazy do synów twojego ludu, będziesz [troszcząc się] kochał bliźniego, tak jak [kochasz] siebie. Ja jestem Bóg".

W rabinackim komentarzu można jednak przeczytać, że nie ma obowiązku przesadzania z tą miłością:

"Dokładnie tę samą miłość, co do siebie samego, są w stanie wobec swych bliźnich czuć jedynie ludzie najszlachetniejsi. Tora nie wymaga jednak aż takiej postawy; jeśli bowiem ktoś znajdzie się w niebezpieczeństwie, to jego własne życie ma pierwszeństwo przed życiem innych".

Teraz więc już wiecie, jakiego użyć argumentu, gdyby przypadkiem do waszych drzwi zapukał pobożny Żyd, którego akurat goni jakiś neonazista czy muzułmański fanatyk.

[7] W filmie Margarethe von Trotta Hannah Arendt (2013) echem tych słów jest rozmowa Arendt (Barbara Sukowa) z umierającym Kurtem Blumenfeldem (Michael Degen) w okolicach 85 minuty. Nb. prawdziwy Blumenfeld zmarł na dwa miesiące przed ich napisaniem.

"Czołowa osobistość tamtejszego życia politycznego", która z taką oczywistością wierzyła w naród żydowski, to Golda Meir, późniejsza premier Izraela. Arendt na prośbę Scholema usunęła jej nazwisko przy pierwszej publikacji swojego listu, czego polski wydawca nie zaznaczył. W cytowanym przeze mnie wydaniu jest też błąd w dacie listu Arendt: powinno być "24 lipca 1963" a nie "24 lutego 1963" (s. 391).

Nb. Golda Meir kilka lat później zdumiewała także Stefana Kisielewskiego, ale z całkiem innego powodu:

"W kronice filmowej widziałem Goldę Meir przyjmującą defiladę wojskową. Przed ogromnie groźnymi armatami i pistoletami przechodzi stara gruba ciocia Ruchla z przedwojennej ulicy Smoczej, a za nią małosemicki wymoczek z okiem zasłoniętym czarnym plastrem [tj. Mosze Dajan, minister obrony Izraela]. Zdumiewające!" (Stefan Kisielewski, Dzienniki, Iskry, Warszawa 1997, s. 243).

[8] Nb. mocne "z pewnością" to już inwencja polskiego tłumacza. Oryginał ma w tym miejscu: "[...] the total number of victims would hardly have been between four and a half and six million people" (cytuję za wydaniem, z którego korzystał polski tłumacz: Hannah Arendt, Eichmann in Jerusalem. A Report on the Banality of Evil, wydanie poprawione i rozszerzone, The Viking Press, Nowy Jork 1964, s. 125).

[9] Zob. Jacob Robinson, And the Crooked Shall Be Made Straight. The Eichmann Trial, the Jewish Catastrophe, and Hannnah Arendt's Narrative, MacMillan Company, Nowy Jork 1965, rozdział "Jewish Behavior in the Face of Disaster". Recenzja Louisa Harapa w "Science & Society", tom. 30, nr 4 (lato 1966) powtarza zwięźle to wyliczenie na s. 369-370. W rachunkach tych przyjmowano wówczas za Raulem Hilbergiem (The Destruction of the European Jews), że łączna liczba ofiar Zagłady wynosi 5 100 000. Arendt odpowiedziała na książkę Robinsona artykułem "The Formidable Dr. Robinson". A Reply by Hannah Arendt (przedruk w: Hannah Arendt, Jewish Writings, redakcja Jerome Kahn i Ron H. Feldman, Schocken Books, Nowy Jork 2007, s. 496-511).

[10] Zob. Jewish Writings, s. 478: "The many canards now being spread in Jewish circles - that I am on the point of converting to Catholicism [...], or that I am now a member of the American Council for Judaism, or that I am a «self-hating antisemite,» and so on - are well-known devices in such political campaigns".

[11] Scena w okolicach 90 minuty. Oryginalny napis jest dwujęzyczny: DAMN YOU TO HELL / DU NAZIHURE.

[12] Paweł Śpiewak: Książka Arendt jest nieprawdziwa, se.pl, 19 lutego 2018 (strona zarchiwizowana; wyróżnienie w cytacie moje). O tym, że "z rąk Polaków zginęło w czasie wojny 120 tys. Żydów" Paweł Śpiewak mówił w rozmowie z Robertem Mazurkiem (Żyd przestaje się kojarzyć, "Rzeczpospolita", 26-27 listopada 2011). Kto chciałby wiedzieć, jak tę liczbę zmajstrowano, niech przeczyta w OSOBACH: "Krzysztof Persak cytuje Christophera R. Browninga albo biedni Niemcy patrzą na krwiożerczych Polaków".

[13] Wpis na Twitterze z 17 lutego 2018, który w postaci zarchiwizowanej można znaleźć tutaj.

Nie muszę chyba dodawać, że miły Eli Barbur łże, i to łże głupio. Kiedy Arendt "pieprzyła się" z Heideggerem, nie był on jeszcze "zdeklarowanym hitlerowcem" (nb. potem też nie aż tak zdeklarowanym, jak zdeklarowanym stalinowcem był tatuś Eli Barbura). A już nazywanie Arendt "beniaminkiem światowej komuny" to szczyt absurdu. Owszem, w Korzeniach totalitaryzmu może nazbyt łagodnie pisała (w dodanej w roku 1966 przedmowie do III części), że w rosyjskich obozach "więźniowie umierali raczej wskutek zaniedbania niż tortur", ale to stanowczo za mało, by w oczach "światowej komuny" awansować na "beniaminka" (zob. Hannah Arendt, Korzenie totalitaryzmu, tom I, przełożyli Mariola Szawiel i Daniel Grinberg, Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1989, s. 239).

[14] Moralna katastrofa dotykała również tych, którzy nie zostali zakwalifikowani do żadnej uprzywilejowanej grupy. Jak wyglądało to w wypadku zwykłych ludzi, wymykających się śmierci niejako "po znajomości", pokazuje choćby takie wspomnienie kogoś, kto był wtedy dzieckiem:

"Gdzieś na obrzeżach pamięci pojawia się anonimowa kobieta, która w tym mieszkaniu przebywała krótko. Utrwaliła się za sprawą jednej tylko opowieści, a może nawet - jednego zdania. Opowiadała o selek­cji, w której przeprowadzaniu pomagał Niemcom pewien Żyd, jej znajomy jeszcze sprzed wojny. Westchnęła z głębokim przekona­niem: «cóż za porządny człowiek», bo spowodował, że ją tym razem pozostawiono w spokoju; gdy Niemiec wskazał na nią, on mu zasugerował, by wybrał jakąś inną.

Zastanawiają mnie mechanizmy pamięci, które sprawiły, że taka właśnie wypowiedź w niej się przechowała i w jakimś sensie zakonserwowała na zawsze, a tyle innych zdań i wydarzeń wyparowało i w żaden sposób nie można ich odtworzyć. Nie potrafię zjawiska tego wytłumaczyć, nie zdawałem sobie przecież sprawy, jak straszne jest to, co ta kobieta powiedziała. Refleksja moralna niespełna ośmioletniego dziecka nie może wymowy tego rodzaju deklaracji ogarnąć i ocenić, nie może ono myśleć o tym, jak rzeczywistość, w której się żyje, wpływa na kształtowanie kryteriów w ocenach postaw i zachowań ludzi, jak zmusza do myślenia kategoriami, które wówczas, gdy rzeczy toczą się bardziej pomyślnie, z pewnością by się nie pojawiły. Faktem jednak pozostaje, że tę kwestię właśnie zapamiętałem, choć nie musiała mnie przecież zainteresować. Tym bardziej, że owego żydowskiego kolaboranta nigdy nie widziałem i nie znałem jego nazwiska, nie wiedziałem też, kim była ta «jakaś inna»" (Michał Głowiński, Czarne sezony, Open, Warszawa 1998, s. 35).