EBENEZER ROJT

Herbert w oczach Tyrmanda i Kisielewskiego
WYPISY

W 1990 roku w obszernym liście do Stanisława Barańczaka, później ogłoszonym w "Gazecie Wyborczej", Zbigniew Herbert tak pisał o swoich warszawskich przyjaciołach z lat stalinizmu:
Jedynymi moimi przyjaciółmi w Warszawie byli mój gospodarz, wierny i nieodżałowany Przyjaciel, Władysław Walczykiewicz, urzędnik Ministerstwa Handlu Zagranicznego, oraz nade wszystko Leopold Tyrmand, który wspierał mnie moralnie i materialnie. Na jego postawie moralnej wzorowałem się i naprawdę nie wiem, czy przeżyłbym bez niego te ciemne czasy. Byli także Stefan Kisielewski, Zdzisław Najder i Zygmunt Kubiak. Wszystkich ich wspominam z niezmienną wdzięcznością [1].
Poniżej podaję wypisy z dzienników dwóch z nich, których postawę moralną Herbert najwyżej cenił: z Dziennika 1954 Leopolda Tyrmanda oraz z Dzienników Stefana Kisielewskiego [2] wraz z hasłem poświęconym Herbertowi w Abecadle Kisiela.

Leopold Tyrmand, Dziennik 1954 [3].

7 stycznia

Po południu był u mnie Herbert. To jeden z najlepszych moich współczesnych. Moim zdaniem - poeta numer jeden swego pokolenia, a może i całej naszej połaci dziejów powojennej Polski. Wie się o nim jeszcze niewiele, drukował mało, trochę w "Tygodniku Powszechnym". Nie spotkał się zresztą z entuzjastycznym uznaniem wśród katolików, ale my wszyscy w "Tygodniku" byliśmy zgodni, że to klasa sama dla siebie. Że on jeszcze pokaże, jak mu tylko pozwolą.

Zbyszek Herbert nie ma jeszcze trzydziestu lat, jest szczupły, trochę słabowity, o za szerokich biodrach. Ma uczniakowaty, wesoło zadarty nos i podejrzanie łagodne, jasne oczy. W ich błękitnej miękkości jest nieszczerość i upór. Jest grzeczny, życzliwy, spokojny, lecz w uprzejmości czai się wola i krnąbrność i jakaś wyczulona przewrotność, z którą lepiej się liczyć. Mówi cicho, interesująco i wie, o czym mówi, nosi w sobie dużą i bezinteresowną erudycję, którą bez wysiłku przetapia na dowcip i wdzięk. Uprawia moralną czystość, bezkompromisowość i wierność samemu sobie trochę na pokaz, ale w tak solidnym gatunku, że nie można przyczepić się do niczego i nie można odpłacić mu niczym poniżej głębokiego szacunku.
Oczywiście, cierpi nędzę. Zarabia kilkaset złotych miesięcznie jako kalkulator-chronometrażysta w spółdzielni produkującej papierowe torby, zabawki czy pudełka. Pogoda, z jaką Herbert znosi tę mordęgę po ukończeniu trzech fakultetów, jest wprost z wczesnochrześcijańskiej hagiografii. Ta pogoda to precyzyjnie skonstruowana maska: kryje się za nią rozpacz człowieka, który boi się, że przegrał życie w niepoważnym pokerze historii, w którym stawką były ideologiczne przywiązania i honory. W konsekwencji tego zgubnego nałogu nie jest w stanie pomóc starym schorowanym rodzicom czy wymknąć się innym zgryzotom. Przypomina człowieka, który pochylił się nad studnią życia i którego doszedł stamtąd przeraźliwy smród, ale który się także wpił spazmatycznie w krawędź, aby się nie cofnąć i za żadną cenę nie przenieść rozmarzonego wzroku w cukierkowe landszafty.

Mnie łączy z Herbertem przyjaźń dziwna: wiemy mnóstwo o naszych myślach i wzajemnych zaufaniach, ale oddzielamy od nich skrupulatnie sprawy naprawdę osobiste. Nie zwierzamy się sobie, więc nie wiemy o sobie rzeczy najważniejszych. Każdego z nas gniotą z pewnością intymności do przekazania, z potrzeby najprostszej higieny psychicznej, lecz jest między nami coś nieprzekraczalnego. Może to i lepiej.
[...]
Powiedziałem Zbyszkowi o tym dzienniku [4]. Przyjął to poważnie i powiedział, że rozumie, co to dla mnie znaczy i jak rehabilituje czas trwoniony na przymusową bierność. Powiedział, że spodziewa się po mnie bezlitosnej szczerości, i że tylko taka szczerość to conditio sine qua non przedsięwzięcia, i że nawet najbłahszy dziennik pensjonarki staje się pasjonujący poprzez szczerość, bowiem nie ma w literaturze rzeczy bardziej pochłaniającej ludzką uwagę niż wysiłek zapisania tego co szczere. I że tylko dekoratywność uczuć i myśli jest źródłem nudy.

Zbyszek jest ostatnio pod wpływem Kisiela, więc zapewnił mnie, że nie tyle pokój, ile brak starcia potrwa jeszcze około pół wieku, po czym Rosja osiągnie taką przewagę gospodarczą, militarną, a nawet moralną nad Ameryką, że należy liczyć się ze zwycięstwem rosyjskiej koncepcji świata (32-34).

15 stycznia
Moje życie codzienne konstruuje się wokół tego dziennika. Prowadzę go zaledwie pół miesiąca, a już przerósł wszystkie zamiary. Coś rośnie. Tylko co? Zbyszek Herbert powiedział: "Ostatniego dnia napiszesz: "Dziś nigdzie nie wychodziłem i z nikim nie rozmawiałem. Pisałem dziennik..." Po czym znajdą cię na podłodze i obdukcja wykaże śmierć z wyczerpania."

Zbyszek przyszedł rano pogawędzić. Zmienia pracę. Losy człowieka siedzą w nim samym, albo: pewne rzeczy zdarzają się wyłącznie pewnym ludziom. Tylko Herbert mógł zostać kalkulatorem-chronometrażystą w nauczycielskiej spółdzielni zabawkarskiej. Co to znaczy? Nie wiem, co to chronometrażysta, ale wiem, co to ta spółdzielnia. To dno upodlenia i nędzy. Starzy, emerytowani nauczyciele, których renta wynosi kilkadziesiąt złotych miesięcznie, zarabiają tam dodatkowe dwieście, klejąc pudełka z tektury i strugając drewniane żyrafy. Ludzie, którzy niegdyś czytali na głos Pindara, Kochanowskiego i Byrona dożywają swych dni o jednym posiłku na dobę, w najlichszym obuwiu i strzępie okrycia na zimę. Los starca w systemie, w którym tajna instrukcja dla lekarzy i aptek zaleca oszczędne wydawanie drogich lekarstw ludziom po sześćdziesiątce, czyli mało wydajnym w pracy. I teraz proszę sobie wyobrazić masówkę z okazji zwycięstwa rewolucji październikowej, na której spędzeni trwogą o tę bolesną parodię bytu starcy zapewniają reżym o swej wdzięczności za nowe, radosne życie. Zbyszek opowiadał o pewnym staruszku, lat siedemdziesiąt osiem, samotnym jak palec, który zabrał głos na takim zebraniu. Mówił, że stracił dwóch synów w Powstaniu Warszawskim i że jest nauczycielem geografii, że chciałby jeszcze uczyć, że czuje się na siłach, że każą mu robić baloniki i że on nic z tego nie rozumie... I w tym wszystkim Zbyszek, wrażliwy jak otwarta rana, uczulenie to jego zawód i powołanie, Wergiliusz w piekle współczucia. Dziś Zbyszek powiedział: "Mam dosyć, nie mogę dłużej. Czy ty pojmujesz, co znaczy być kalkulatorem wysiłku jakiejś żałosnej resztki człowieka, który uśmiecha się do mnie bezzębnie, bo od postawionych przeze mnie kilku cyfr zależy, czy zje jeszcze raz w życiu talerz zupy... I patrzy na mnie rozpłyniętymi oczyma, które kiedyś rozumiały Schopenhauera... To koniec. Rzucam robotę..." Znam trudności, jakie towarzyszyły zdobyciu tej posady, rzekłem bez entuzjazmu: "Więc co będziesz robił?" "Mam coś na widoku - rzekł Herbert - w Centralnym Zarządzie Torfowisk. Tam będę na swoim miejscu." Emeryci, inwalidzi, torfowiska - Herberta metafizyka osobowości. Intensywny trening rozpaczy (s. 80-81).

2 luty ["luty" tu i dalej za oryginałem]
Pod wieczór Zbyszek Herbert. Już pracuje w Centralnym Zarządzie Torfowisk. Trochę jak Lejzorek Rojtszwanc. [...] Zbyszek siedział do wpół do jedenastej i oczy kleiły mu się ze znużenia. Boję się, że nie będzie dziś poezji pisanej nocą. Zaś jutro rano znów torfowiska (s. 161).

5 luty
Wieczorem Herbert i czytał nowe wiersze. Wydaje się, że praca w torfie wpływa nań użyźniająco. Do roboty nie ma tam nic, czytać gazet w godzinach urzędowych nie wypada, wobec tego Zbyszek siedzi przy biurku i pisze wiersze i bajki. Każdy myśli, jaki on przykładny i gorliwy, podczas gdy Zbyszek boryka się z obsesją zmarnowanego życia, co - jak wiadomo - stanowi najlepszy nawóz sztuczny poezji. W wierszach daje wyraz obawom i przygnębieniu, że nie zostawi śladu istnieniem. Przeraża go grząskość ludzkiego losu. Powiedziałem mu, że jest to uczucie naturalne wśród torfowisk. Musi zmienić pracę i poszukać czegoś w cemencie czy betonie (s. 168).

21 luty
Wieczorem wpadłem na chwilę do Zbyszka Herberta, na Wiejską. Dzieli on sublokatorski pokój, o wysokim suficie i raczej obdarty, z niejakim Walczykiewiczem Władziem, urzędnikiem i mecenasem poezji. Walczykiewicz to cichy, bezinteresowny i fanatyczny wielbiciel Herberta, wierzy w jego geniusz i delektuje się chłodnym racjonalizmem jego wierszy, ich klasycystyczną pozą. Zjawisko niezwykłe, jako że sam jest specjalistą od buchalterii w Ministerstwie Handlu Zagranicznego.

Herbert jadł właśnie przedwczorajszy, na oko, chleb z tanią marmoladą i popijał herbatą ze szczerbatego kubka. Na mój widok, drzwi wejściowe otworzyła gospodyni, zawstydził się i jakby chciał uniewidocznić tę kolację. Dlaczego Herbert wstydzi się nędzy, a Michałowscy, Gembiccy, Chylińskie nie wstydzą się dobrobytu w komunizmie? (s. 222).

22 luty
Wieczorem był Herbert. Rozmawialiśmy o Rubensie, widocznie nie bez przyczyny. Także o samobójstwach i heroizmie. Zastanawialiśmy się, czy Bóg zajmuje się wyłącznie nagrodą i karą jednostek, czy także ingeruje w sprawy społeczne. Doszliśmy do wniosku, że nie (s. 224).

16 marca
Późnym wieczorem był Zbyszek Herbert, zły i śpiący. Powiedział, że jak sprawy stoją, obawia się, iż czeka go wielka kariera w Centralnym Zarządzie Torfowisk. Może się to okazać katastrofą, albowiem pokusa dużych zarobków i urlopów w Dusznikach-Zdroju jest nie do przezwyciężenia (s. 290).

Stefan Kisielewski, Dzienniki [5].

11 stycznia 1972

Byłem u poety Herberta, zaprosił na wieczór nas (Lidia nie poszła) i Stommów. Makabryczny był to wieczór, facet rozpity okropnie, straszny niby kozak, ganił Stommę za "kolaborację", a w gruncie rzeczy nic nie wie o Polsce i tutejszych stosunkach. O mało nie doszło do awantury, tyle że pijany i Kasia go jakoś ochraniała. Przysiągłem sobie więcej nie chodzić do wariatów, a tu, za parę dni, będąc na Pradze wstąpiłem do Jerzego Andrzejewskiego. [...] Tłumaczyłem mu, że nie jest jeszcze taki stary, ale on upierał się, że jest - robi sobie ze starości aureolę, to tak u pedałów bywa (s. 625).

Byłem dziś u Niemców z NRF [...] Niemcy byli młodzi, nader probrandtowscy i nasłodzeni Polską, a ja byłem przeciw i sceptyczny, aż potem czułem niesmak, że się sprezentowałem mało patriotycznie. Trzeba się w ogóle nad tym zastanowić i czuwać, aby za bardzo nie skwaśnieć. Albo też, jeśli już, to wziąć się do czynnej opozycji, podpisując np. jak Herbert, takie czy inne protesty. Tylko że mi się diablo nie chce - czuję jakoś, że to nie moja pora (s. 626).

Stefan Kisielewski, Abecadło Kisiela [6].

Zbigniewa Herberta poznałem po wojnie w Klubie Logofagów. Istniał taki klub w Krakowie, prezesem był Adi Ciechanowiecki, który potem siedział w więzieniu, a teraz jest w Londynie wielkim antykwariuszem, bogatym człowiekiem. Byli tam różni ludzie, był taki Rej, był Gawlik, był Chrzanowski, był Najder, rozmaite typy. No i był też Herbert, niesłychanie inteligentny i bystry. Nikt nie wiedział, że on będzie poetą, raczej był subtelnym dyskutantem, eseistą. Potem go straciłem z oczu, kiedy był w Warszawie, i ponowny kontakt nawiązałem z nim w śmiesznych okolicznościach. Mianowicie w Związku Kompozytorów Polskich, gdzie byłem w zarządzie, zabrakło dyrektora biura. Poprzedni się rozpił, był wariat... No a ja spotkałem Herberta, który powiada, że nie ma z czego żyć... Myślę sobie: może on byłby? No i go zaproponowałem, przyjęli go, był doskonałym dyrektorem. Tam poznał swoją żonę, Kasię Dzieduszycką. Był świetnym dyrektorem, ponieważ nie miał nic wspólnego z muzyką, nie miał własnych interesów, był obiektywny... Potem zacząłem czytać jego poezje. Z początku mi się podobały, zresztą miał być sekretarzem "Tygodnika Powszechnego" przed zamknięciem pisma w 1953 roku... On chyba właśnie wtedy debiutował jako poeta. Pamiętam taki jego wiersz "Madonna z lwem" w "Tygodniku", który mi się bardzo podobał. Ale potem, kiedy z nim nawiązałem kontakt po latach, wydał mi się zarozumiały za bardzo, i jakiś taki... nie wiem... no, wywyższający swoją moralność ponad innych. Czego ja nie lubię, bo wszyscy jesteśmy wychowani przez Stalina i nie ma się co tak za bardzo wywyższać. A poza tym może się rozpił trochę... Nie podobał mi się jego "Barbarzyńca w ogrodzie", wierszy nie bardzo rozumiem... Właściwie oddaliliśmy się od siebie, chociaż to jest bardzo wybitny facet, w zasadzie. Z tym, że zrobił mniej niż mógł. A ten "Pan Cogito" to mnie denerwował, ja tego nie rozumiem. Ja się nie znam na tych rzeczach... (s. 32-33).
[1] Zbigniew Herbert, Stanisław Barańczak, Korespondencja (1972-1996), Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2005, s. 36. Dalej cytuję jako Herbert-Barańczak.

[2] Wcześniej w tym samym liście do Barańczaka tak pisał o Stefanie Kisielewskim: "Spotkałem chyba w roku 1954 Stefana Kisielewskiego - mój odnośnik moralny - który powiedział: «Wyglądasz marnie, nie przeżyjesz socjalizmu i smród po tobie nie zostanie»" (s. 35; kursywa moja). Jak wynika z zachowanego listu Kisielewskiego do Herberta z 2 września 1954 roku, Herbert radził się go między innymi w sprawie uczestnictwa w paxowskim almanachu poetyckim "...każdej chwili wybierać muszę": "Pyta mnie Pan o Almanach. Przemyślałem to i rozmawiałem z kolegami. Wniosek mamy wspólny: nie ma sensu, aby parę Pana wierszy zginęło w powodzi bzdur, jest natomiast sens, aby wydał Pan w «PAX-ie» własny zbiorek. Czy jest to możliwe? Sądzę, że próbować można i należy". Zob. Zbigniew Herbert, Jerzy Zawieyski, Korespondencja 1949-1967, Biblioteka "Więzi", Warszawa 2002, przypis 1 na stronie 87. Nb. Dziennik 1954 Tyrmanda jest dedykowany właśnie Kisielewskiemu.

[3] Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, Polonia Book Fund, Londyn 1980. Wiadomo dziś, że wbrew zapewnieniom Tyrmanda wyrażonym w "Przedmowie" ("niniejsza książka zawiera całość dziennika, nienaruszoną przez względy edytorskie [...] zdecydowałem niczego w tekście nie zmieniać"; s. 7-8), Dziennik został w znacznym stopniu przeredagowany. Jeśli idzie o uwagi poświęcone Herbertowi, to Tyrmand dodał zapisy z 21 lutego oraz 16 marca (w rękopisie jest nieco podobna notka z 17 marca, ale bez uwagi na temat obaw Herberta, że zrobi karierę w Centralnym Zarządzie Torfowisk). Poza tym zmiany są na ogół niewielkie i ograniczają się w zasadzie do szlifu stylistycznego, podkreślającego błyskotliwość autora. W rękopisie nie ma na przykład frazy o "rozpłyniętych oczach, które kiedyś rozumiały Schopenhauera" (zapis z 15 stycznia), czy efektownej pointy w zapisie z 5 lutego: "Przeraża go grząskość ludzkiego losu. Powiedziałem mu, że jest to uczucie naturalne wśród torfowisk. Musi zmienić pracę i poszukać czegoś w cemencie czy betonie". Por. Leopold Tyrmand, Dziennik 1954. Wersja oryginalna, Wydawnictwo MG, Warszawa 2011, s. 101, 232.

Nb. sam Herbert pod koniec życia traktował Dziennik Tyrmanda jako świadectwo. Zob. list do Stanisława Barańczaka z 16 czerwca 1990: "Mogę tylko Tobie powiedzieć na ucho, że czasy stalinizmu były dla mnie ciężkie, jedyny świadek epoki Leopold Tyrmand powiedział coś niecoś o tym" (Herbert-Barańczak, s. 31; kursywa moja).

[4] Z kolei Herbert tak pisał 19 lutego 1954 do Jerzego Turowicza o Tyrmandzie i jego aktualnych zajęciach: "Leopold chowa się nieźle, wątroby wszakże nie wyprostował. Pisze pamiętnik, więc go szanujące się kobiety i narcyzowaci mężczyźni unikają. Poza tym jako kozak nadwiślański żyć nie może bez krwi. Łupnął na 6 str. list do «Nowej Kultury» o tym, że Kałużyński fałszuje cytaty z recenzowanych przez siebie książek. Jakoś mnie to nie grzeje, bo myślę, że nawet jeśli wysuszy się jedną kałużę, to bagno zostanie bagnem. Tak przynajmniej piszą w podręcznikach o torfie. Kiedy nas Ozyrys będzie sądził i stać będziemy pomiędzy Homerem, Dantem i Goethem, a padnie pytanie: coście robili - to my na to piskliwie: «z Kałużyńskim polemizowaliśmy, Wysoki Sądzie». A Wysokiemu Sądowi brzuch się będzie trząsł ze śmiechu" (zob. Zbigniew Herbert, Jerzy Turowicz, Korespondencja, z autografów odczytał, opracował, przypisami i posłowiem opatrzył Tomasz Fiałkowski, Wydawnictwo a5, Kraków 2005, s. 67).

[5] Stefan Kisielewski, Dzienniki, Iskry, Warszawa 2001.

[6] Stefan Kisielewski, Abecadło Kisiela, Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1990.

Zbigniew Herbert wymyśla swoje życie
Materiały do biografii

na ulicy radosnych pochodów
szary mur więzienny w oczy kłuje
brzydka plama w krajobrazie idealnym

sztukatorów co najlepszych wezwali
całą noc sztukatorzy malowali
nawet plecy tych co siedzą z tamtej strony na różowo ("Ornamentatorzy") [1].

Nigdy nie był ornamentatorem malującym na różowo plecy więźniów. Nie napisał ani jednej linijki na cześć Stalina i radosnych pochodów. Nie opiewał uroków socjalizmu [2] ani nie donosił na tych, którym socjalizm się nie podobał [3]. Tyle mogłoby wystarczyć na bardzo ładny życiorys polskiego pisarza z drugiej połowy XX wieku.

Ale Herbert nie chciał być wyłącznie Herbertem. Wszyscy, którzy go znali, podkreślali jego upodobanie do masek, dystansu, żartu, czasem pewnej pozy [4]. Stale próbował różnych ról. Umiał też dostosowywać się do cudzych oczekiwań. Wystarczy choćby porównać jego równolegle prowadzoną korespondencję z Elzenbergiem i Zawieyskim. Do tego ostatniego napisał o tej swojej grze (przy okazji grając rolę spowiadającego się "katechumena"):

Za to była jakaś mania ciągłych kreacji. Niech mnie nikt nie zna. Stale się zmieniać, zaskakiwać samego siebie, czuć się szczęśliwym w nieszczęściu i martwić się radością. I zgrywać się, radować się tym, "że nasze wnętrze jest lunaparkiem" (list do Jerzego Zawieyskiego z 8 kwietnia 1950) [5].
Katechumen walczył o duszę, strzegł się pokus epoki, które roztaczał "samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce", ale nie potrafił oprzeć się pokusom podsuwanym przez przyjaciół. Pierwszy zaczął Herberta demoralizować Leopold Tyrmand, sam zresztą mitoman i konfabulant [6]. Od blasku bijącego z portretu niepokornego poety, który Tyrmand wymyślił w Dzienniku 1954, portretowanemu mogło się tylko zakręcić w głowie:
Po południu był u mnie Herbert. To jeden z najlepszych moich współczesnych. Moim zdaniem - poeta numer jeden swego pokolenia, a może i całej naszej połaci dziejów powojennej Polski. [...] Uprawia moralną czystość, bezkompromisowość i wierność samemu sobie trochę na pokaz, ale w tak solidnym gatunku, że nie można przyczepić się do niczego i nie można odpłacić mu niczym poniżej głębokiego szacunku.

Oczywiście, cierpi nędzę. Zarabia kilkaset złotych miesięcznie jako kalkulator-chronometrażysta w spółdzielni produkującej papierowe torby, zabawki czy pudełka. Pogoda, z jaką Herbert znosi tę mordęgę po ukończeniu trzech fakultetów, jest wprost z wczesnochrześcijańskiej hagiografii. [...] W konsekwencji tego zgubnego nałogu nie jest w stanie pomóc starym schorowanym rodzicom czy wymknąć się innym zgryzotom [7].
"Jeden z najlepszych", "numer jeden [...] całej naszej połaci", "wprost z wczesnochrześcijańskiej hagiografii". A więc właściwie geniusz i święty! [8]. Na szczęście kiedy Tyrmandowi akurat ten fragment udało się wydrukować w 1957 roku w "Tygodniku Powszechnym", Herbert pojawiał się w nim jako H., czyli o jego wczesnochrześcijańskich cnotach mogli wiedzieć jedynie wtajemniczeni. I tylko rodzina w swoim gronie otwarcie nabijała się ze wzruszającej historii o synu, który sam cierpiąc nędzę nie może pomóc "starym schorowanym rodzicom" [9].

Nie było też wtedy jeszcze mowy o konspiracyjnej przeszłości, nawet w prywatnych listach. Herbert, owszem, czuł solidarność ze swoim wojennym pokoleniem [10]. Pamiętał o poległych poetach, czasem nawet przemawiał jako jeden z ich współtowarzyszy ("Kiedy nieśliśmy go pod ostrzałem, wierzyłem [...]"; wiersz "Epizod w bibliotece"; Wybór poezji, s. 92). Niemniej nigdy nie był to głos samego Herberta [11], lecz jedynie głos podmiotu lirycznego.

Jednak poetycka wizja pomału zaczęła się Herbertowi mylić z jego własnym życiem. Być może dlatego, że coraz częściej dopadały go stany depresyjne i coraz więcej pił, co zawsze sprzyja rozluźnieniu więzów z rzeczywistością (bo też i po to właśnie się pije). Potem wprawdzie depresja przechodziła w euforię, ale gdy również wtedy pił, stawał się apodyktyczny i nieznośny. Aż w końcu w drugiej połowie lat 60. we Francji zdiagnozowano u niego psychozę maniakalno-depresyjną.

Tymczasem Tyrmand po wyjeździe z Polski znów wydrukował swoją opowieść o poecie jak "z wczesnochrześcijańskiej hagiografii". Najpierw w londyńskich "Wiadomościach" w roku 1974, a potem w roku 1980 w wydaniu książkowym Dziennika. Tyle że teraz Herbert występował w niej już pod nazwiskiem i wiedza o jego niegdysiejszym heroizmie zaczęła się upowszechniać. Z kolei w kraju do dzieła demoralizacji przyłożył rękę Adam Michnik ogłaszając go kimś w rodzaju patrona konspiratorów. Odtąd więc musiał sprostać dwóm splecionym rolom: świętego z epoki stalinizmu i ostatniego nieujawnionego akowca [12]. A czasy akurat nadchodziły takie, że zapotrzebowanie na świętych gwałtownie w Polsce wzrosło.

Próbował zaspokoić te oczekiwania w pewnym sensie tak, jak dotąd robił literaturę. Teraz jednak mówił już nie jako bohater literacki, jako Pan Cogito, ale jako Zbigniew Herbert. I to doprowadziło do katastrofy. Zaczął o swoim życiu opowiadać głupstwa: w najlepszym wypadku rzeczy nigdy nie potwierdzone, aż po bajki w stylu barona Münchhausena i zwykłe kłamstwa. Można by je czasem nazwać dobrotliwie omyłkami, zwłaszcza że nigdy nie miał głowy do dat i liczb [13], ale mylił się wyłącznie na swoją korzyść. Również w sprawach, które i bez niepotrzebnych retuszy przynosiły mu chlubę!

Poniższe zwięzłe wyliczenie to tylko pobieżny przegląd autobiograficznych zmyśleń Zbigniewa Herberta:

Twierdził, że ze Związku Literatów Polskich wystąpił w roku 1948, a powtórnie zapisali go tam koledzy w roku 1956. W rzeczywistości pracował do roku 1951 jako kierownik biura gdańskiego oddziału ZLP. Przez dwa lata pisał m.in. listy do cenzury, wygłaszał odczyty "Poezja broni pokoju" i brał udział w dyskusjach o estetyce marksistowskiej z okazji Miesiąca Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Został też odnotowany jako sygnatariusz apelu Komitetu Obrońców Pokoju. Ze Związku Literatów wystąpił w kwietniu 1951. Wstąpił ponownie w styczniu 1955 [14].

Twierdził, że przez piętnaście lat nie publikował (w innym miejscu podawał, że nawet nie próbował drukować niczego po 1948 roku). W rzeczywistości publikował, choć raczej skromnie i często pod pseudonimem, do marca 1953. Decyzję, by znów zacząć publikować, podjął mniej więcej w połowie roku 1954, przekazując wiersze do almanachu poetyckiego "...każdej chwili wybierać muszę", tak więc przerwa trwała raczej piętnaście miesięcy [15].

Twierdził, że w tym paxowskim almanachu wydrukował jedynie trzy wiersze. W rzeczywistości było ich dwadzieścia. Najprawdopodobniej zmyślił też swoją rozmowę z szefem PAX-u, Bolesławem Piaseckim, w której brawurowo "wyłuszczył" mu, dlaczego PAX-u nienawidzi. W każdym razie podana przez Herberta wersja wydarzeń jest nielogiczna [16].

Twierdził, że do roku 1957 nie mógł nigdzie znaleźć pracy, a gdy już nawet jakąś marną pracę znalazł, szybko go z niej wyrzucano jako "wroga klasowego". W jednym z wywiadów powiedział nawet, że żył z "kopania torfu" (!). W rzeczywistości z kolejnych posad sam odchodził. W osławionym "Torfprojekcie" przepracował rok i nie była to wcale posadka aż tak bardzo marna. W 1956 roku dzięki Stefanowi Kisielewskiemu został dyrektorem biura Związku Kompozytorów Polskich. Również tę posadę sam rzucił po pół roku (a chciał jeszcze wcześniej) [17].

Do tego sprawy pomniejsze, anegdotyczne, nigdy nie potwierdzone. Ukrywanie się przed wojskiem, by nie zostać prokuratorem wojskowym [18]. Nagłe wysiedlenie z Warszawy z wyrzuceniem "na szosie w okolicach Brwinowa" włącznie [19]. Pojedynek na szable w Lasku Bielańskim, przy tym opowiedziany tak, jak mógłby to zrobić Papkin-samochwała [20]. Także słynna historyjka o Miłoszu domagającym się przyłączenia Polski do Związku Radzieckiego należy do tej kategorii [21].

Osobną sprawą są napomknienia Herberta, zawsze bardzo ogólnikowe, o jego udziale w konspiracji. Często były to tylko gładkie frazesy o byciu żołnierzem, o "przechowywaniu się" gdzieś podczas wojny, czy też o przeżyciach "partyzancko-konspiracyjnych" [22]. Trafiają się jednak również wzmianki barwniejsze: rzekomo osiwiał w czasie okupacji, gdy odpowiadał za kilku ludzi [23]; siedział w sowieckim więzieniu [24]; po wojnie uznano go oficjalnie za inwalidę wojennego [25]. Apogeum Herbertowskiej fantazji jest niesamowita opowieść o powojennym zdezerterowaniu z AK (!) i dwuletnich kontaktach z "bandytami z lasu" [26].

Nie udało się dotąd potwierdzić żadnej z tych historii ani nawet samej przynależności Zbigniewa Herberta do AK [27]. Po jego śmierci próbowano to jeszcze jakoś tłumaczyć, powołując się na zasady konspiracyjnej tajemnicy etc., choć Herbert o swych przewagach wojennych zaczął mówić publicznie dopiero wtedy, gdy biografie konspiratorów, z pseudonimami i nazwami oddziałów włącznie, drukowano już od dawna w państwowych wydawnictwach. Jak się zdaje, mit o Herbercie-konspiratorze porzuciła ostatecznie nawet rodzina poety, wpisując go do linii Mickiewicz - Słowacki i zarazem wypisując z linii Baczyński - Gajcy, to znaczy z linii poetów walczących:

Może było z nim tak jak z Mickiewiczem i Słowackim, którzy jako słabego zdrowia uratowali się. Na szczęście... [28].
Sam Herbert chyba czuł, w jaką niebezpieczną grę się wplątał. W roku 1986, a więc w wieku już bardzo dojrzałym, tak o tym mówił w rozmowie z Renatą Gorczyńską:
Bo ja uważam, że człowiek nie jest tym, czym jest w istocie - a któż z nas wie, kim jest - tylko tym, czym chciałby być. To jest moje podstawowe odkrycie z dziedziny psychologii. [...] to dążenie, próba przeskoczenia siebie, to jest właśnie literatura. To tęsknota do lepszego "ja", które sobie wymyśliłem i które się potem na mnie mści. Bo ludzie mówią: "Popatrzcie, on tak pisze, a tak żyje - coś takiego!" [29].
Studiował przecież u Henryka Elzenberga zagadnienia wartości i wiedział, że bywają czasem wartości, których pogodzić nie sposób. Na tym podobno polega każdy tragiczny konflikt. Nie można na przykład bezkarnie wymyślać lepszej wersji swojego życia i zarazem służyć prawdzie:
Jaki chciałby pan być?
O wiele lepszy niż jestem.
[...]
Czego pan najbardziej nie cierpi?
*
Po latach nieco zmieniłem swoje stanowisko, o czym więcej można przeczytać tutaj: Zbigniew Herbert wymyśla swoje życie. Aneks
[1] Zbigniew Herbert, Wybór poezji, Dramaty, Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", Warszawa 1973, s. 80-81. Dalej cytowane jako Wybór poezji.

[2] "Jeżeli nie jestem pisarzem, którego czyta chłop czy robotnik polski, w niczym nie zmienia to mego szacunku do tych ludzi. Nie mówiłem nigdy: «Wydobywajcie dla mnie więcej węgla, a ja będę siedział w ciepłym pokoju i pisał wam o jakiejś utopii społecznej». To jest cała moja moralność" (zob. Psychicznie nigdy z Polski nie wyjeżdżałem... Rozmowa Grzegorza Fortuny z 9 maja 1981, [w:] Herbert nieznany. Rozmowy, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2008, s. 249; dalej cytowane jako Herbert nieznany).

[3] Wiadomo, że Herbert pod koniec lat sześćdziesiątych spotykał się wielokrotnie z oficerami SB, ale nie został nigdy tajnym współpracownikiem. Dokumentację tych spotkań - wytworzoną w całości, o czym warto pamiętać, przez SB - można znaleźć w: Małgorzata Ptasińska-Wójcik, Grzegorz Majchrzak, Kryptonim "Bem". Sprawa operacyjnego rozpracowania Zbigniewa Herberta w latach 1967-1970, "Zeszyty Historyczne", 2005, nr 153, s. 5-60. Za artykuł sugerujący, jakoby rozmowy Herberta z tajną policją były w istocie donosami, jego autor słusznie otrzymał tytuł dziennikarskiej Hieny Roku (zob. Jakub Urbański, Donos Pana Cogito, "Wprost", 2006, nr 33-34). Natomiast Tomasz Fiałkowski jednak nie bez pewnej racji stwierdza (ale w artykule daleko bardziej wyważonym), że Herbert "wdał się w ryzykowną grę". Sąd ten zarazem stara się złagodzić zapewnieniami, że poeta mówił esbekom jedynie to, "co stanowiło wiedzę raczej powszechną" i co "zaszkodzić [...] raczej nie mogło" (zob. Tomasz Fiałkowski, Baudeler, czyli Herbert oczami łapsów, "Tygodnik Powszechny", 6 listopada 2005; kursywa moja). Jak wyglądały te rozmowy oczami Herberta, można przeczytać w jego listach do przyjaciół:

"Nie spodziewałem się także że dosięgnie mnie ręka panów w czarnych garniturkach. Zatelefonowali do mnie w drugi dzień po przyjeździe [dopisek u dołu strony: "kiedy siedziałem przy chorej matce"] (była Wielkanoc i liczyłem na to, że "oni" także jedzą kiełbasę i piją). Potem były regularne «rozmowy» codzienne i wielogodzinne nie w urzędzie broń Boże, ale w hotelu «Metropol» na wysokim piętrze z oknem otwartym na podwórze. Mógłbym wyjść tym oknem i więcej nie wrócić a przyjaciele powiedzieliby że się upiłem, że zawsze miałem tendencje do nihilizmu no i buch. Jakoś to wytrzymałem, a kiedy zorientowałem się że zaczyna się Kafka zwiałem i nie stawiłem się na przesłuchanie. Wiem oczywiście że władza nie lubi gdy się ją wyprowadza w pole i że nie dadzą mi już spokoju.

Zetknąłem się przeto z ludźmi Moczara - jest to formacja chłopsko-nacjonalistyczna a zatem przerażająca. Interesowali się wieloma rzeczami między innymi prądami trockistowskimi na Zachodzie, ale głównie emigracją, którą najchętniej zwabiliby do kotła. Wypytywali także o Ciebie, czy byś nie wrócił, a ja im streszczałem Dolinę Issy i analizowałem twoją poezję udając że ich interesujesz jako najlepszy żyjący poeta polski. Grałem głupca ale bez przyjemności. Stwierdziłem z przerażeniem że się odzwyczaiłem, że nie bardzo potrafię spacerować z gównem na głowie, i że jestem tchórzem bo boję się o resztę życia. Odchorowałem to (bezsenność, depresja), ale teraz jest już dobrze i pracuję" (list do Czesława Miłosza z 18 czerwca 1969, [w:] Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Korespondencja, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2006, s. 104-105; dalej cytowane jako Herbert-Miłosz).

"Sporą część mego krótkiego pobytu w Ludowej spędziłem na rozmowach z łapsami (informacja tylko dla Was!). Spodziewałem się trochę tego, ale nie wiedziałem, że będzie to tak intensywne i zaciekłe. W rezultacie nikogo nie wydałem, sam się wykręciłem sianem, i kiedy zapowiadało się na serię seansów, odłączyłem się od nieprzyjaciela. Ale wróciłem z dość nadszarpniętymi nerwami i teraz muszę się kurować.

Zadaję sobie teraz poważne pytanie, czy ta moja nieodwzajemniona miłość do ojczyzny może być dalej kontynuowana, bo już cierpliwości brak i perspektywy dość ponure" (list do Magdaleny i Zygmunta Czajkowskich z 21 maja 1969, [w:] Herbert i "Kochane Zwierzątka", listy zebrała i komentarzem opatrzyła Magdalena Czajkowska, Rosner i Wspólnicy, Warszawa 2006, s. 150; dalej cytuję jako Zwierzątka).

[4] Zob. np. Barbara Toruńczyk, Bez tytułu, czyli Zapiski redaktora, [w:] Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000, s. 92-93 (dalej cytowane jako Upór): "Wspominając Herberta, uświadamiam sobie, jak trudno było go poznać, jak niechętnie dopuszczał do bezpośredniego kontaktu i jak rzadko ten kontakt polegał na wymianie zdań; rzeczywistym spotkaniu. [...] Był uroczy, dowcipny, kokietujący. Na ogół aranżował wielkie przedstawienie, w którym wykazywał się i sztubactwem (zwłaszcza jako enfant terrible czy artiste maudit), i wielkim znawstwem literatury, sztuki, życia. To były spektakle niezapomniane, ale zarazem Herbert zawsze tworzył pewną przesłonę między sobą i rozmówcą. Potrzebował maski".

[5] Zbigniew Herbert, Jerzy Zawieyski, Korespondencja 1949-1967, Biblioteka "Więzi", Warszawa 2002, s. 34. Dalej cytuję jako Herbert-Zawieyski. Do Zawieyskiego potrafił też w tamtym czasie napisać: "Dzisiaj przystąpiłem do Komunii Świętej. Jestem uciszony, szczęśliwy, ale smutny. Po raz pierwszy po przyjęciu Komunii płakałem - oparty czołem na promykach łaski, na najniższym stopniu do Boga" (list z 20 marca 1951; s. 53). W listach do Elzenberga z tego samego roku nie ma najmniejszego śladu jakichkolwiek przeżyć czy rozterek religijnych. Jest za to Pascal, Lukrecjusz i Marek Aureliusz (zob. Zbigniew Herbert, Henryk Elzenberg, Korespondencja, redakcja i posłowie Barbara Toruńczyk, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2002, s. 9-19; dalej cytuję jako Herbert-Elzenberg).

[6] "- Był mały, a chciał być rosłym, barczystym blondynem - wspomina [Andrzej] Roman"; "- Myślę, że on był straszliwie upozowany - wspomina [Agnieszka] Osiecka - [...] Uważa, że bardzo chciał być kimś innym, niż był naprawdę" (Mariusz Urbanek, Zły Tyrmand, Iskry, Warszawa 2007, s. 163, 240). Wiele osób pytanych po latach przez Urbanka zapamiętało, że Tyrmand, którego żydowskie pochodzenie było tajemnicą poliszynela, z uporem przedstawiał się jako baron kurlandzki (s. 22, 108, 134). Pod koniec życia czasem w zawoalowany sposób demistyfikował te swoje wcześniejsze legendy. W pierwotnej wersji Dziennika 1954 zastanawia się nad etymologią swego nazwiska i dochodzi do wniosku, że ma ono korzenie skandynawskie. Natomiast w wersji drukowanej "trop skandynawski" wprawdzie pozostał, ale Tyrmand dodał znaczące uzupełnienie: "Istnieje ewentualność, że nazwisko to wymyślił i obdarzył nim mych przodków E.T.A. Hoffmann, jak to uczynił z wieloma [...]". Jak wiadomo, jednym z obowiązków E.T.A. Hoffmana w okresie jego służby w Warszawie było wymyślanie urzędowych nazwisk warszawskim Żydom. Por. Leopold Tyrmand, Dziennik 1954. Wersja oryginalna, Wydawnictwo MG, Warszawa 2011, s. 511 (dalej cytuję jako Dziennik oryginalny) oraz Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, Polonia Book Fund, Londyn 1980, s. 357 (dalej cytuję jako Dziennik).

[7] Dziennik, s. 32-33. Wbrew zapewnieniom Tyrmanda z "Przedmowy" do pierwszego wydania ("niniejsza książka zawiera całość dziennika, nienaruszoną przez względy edytorskie [...] zdecydowałem niczego w tekście nie zmieniać"; Dziennik, s. 7-8), Dziennik został w znacznym stopniu przeredagowany. Nie był wprawdzie całkowitą mistyfikacją (o co też niekiedy Tyrmanda podejrzewano), niemniej porównanie ogłoszonego tekstu z rękopisem ujawniło bardzo wiele retuszy, podkoloryzowań, skreśleń i dopisków. Jedną ze słynniejszych zmian jest na przykład usunięcie zbyt ciepłego passusu o Leninie: "Postać Lenina budziła we mnie zawsze sympatię, w przeciwieństwie do osoby Stalina. Jest wokół tego pierwszego mgiełka jakiejś rewolucyjno-konspiratorskiej romantyki, tak bliskiej naszej literaturze pięknej [...] Poza tym Lenin jest inteligentny ową inteligencją wzbudzającą przychylne zainteresowanie wbrew najróżniejszym różnicom ideowym" (Dziennik oryginalny, s. 141). Jeśli idzie o uwagi poświęcone Herbertowi, to Tyrmand dodał poświęcone mu zapisy z 21 lutego oraz 16 marca, ale poza tym zmiany są na ogół niewielkie i przeważnie stylistyczne. Zresztą dla tych rozważań znaczenie ma wyłącznie wersja drukowana. Nie chodzi bowiem o ustalenie, co naprawdę myślał Tyrmand o Herbercie w roku 1954, ale o ustalenie, czego dowiedzieli się o Herbercie czytelnicy Dziennika w roku 1980, ponieważ do tej właśnie wiedzy próbował dopasować się w swoich autokreacjach sam Herbert. Więcej Tyrmanda o Herbercie w NOTATKACH I WYPISACH: "Herbert w oczach Tyrmanda i Kisielewskiego".

[8] W liście do Stanisława Barańczaka z 1990 roku (ogłoszonym potem w "Gazecie Wyborczej") Herbert pisał: "Nie masz pojęcia, jaka to niewygodna rzecz być świętym". Wtedy ironizował, ale we wcześniejszym liście do Barańczaka wspominał właśnie o Tyrmandzie jako o "jedynym świadku epoki": "Mogę tylko Tobie powiedzieć na ucho, że czasy stalinizmu były dla mnie ciężkie, jedyny świadek epoki Leopold Tyrmand powiedział coś niecoś o tym" (zob. Zbigniew Herbert, Stanisław Barańczak, Korespondencja (1972-1996), Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2005; list z 16 czerwca 1990, s. 31 oraz list z 6 sierpnia 1990, s. 35; dalej cytuję jako Herbert-Barańczak).

Późny wpływ Tyrmanda na poglądy Herberta to zresztą temat na osobne rozważania. Na przykład słynny wywiad Herberta udzielony Jackowi Trznadlowi można potraktować jako próbę rozwinięcia, w oparciu o własne doświadczenia, takiej oto uwagi "jedynego świadka epoki": "[...] dziś byli stalinowcy stanowią najpotężniejszą mafię świata, lepiej zorganizowaną i funkcjonującą niż Cosa Nostra, międzynarodowy homoseksualizm, wędkarze i filateliści. Ich święta wspólnota polega na wzajemnym zmywaniu z siebie win, na genialnie skomponowanych żalach na swój zły los zgwałconej i wyeksploatowanej niewinności" (Leopold Tyrmand, Porachunki osobiste, "Kultura" 1967, nr 3, s. 20).

Nb. gładka fraza o mafii homoseksualistów, wędkarzy i filatelistów to autocytat z Filipa ("Stanowimy dziś już tylko taką samą mafię, jak filateliści, homoseksualiści i wędkarze"; zob. Leopold Tyrmand, Filip, Wydawnictwo MG, Warszawa 2010, s. 356).

[9] Ojciec Zbigniewa Herberta, Bolesław Herbert, tak o tym z przymrużeniem oka pisał do syna w liście z kwietnia 1957: "Myślę, że gdyby Tyrmand rozwinął trochę szerzej pomysł o «schorowanych rodzicach» i uzupełnił go podaniem twego konta bankowego - znana ofiarność naszego społeczeństwa pozwoliłaby Ci na przetrzymanie kilku lat bez pracy zarobkowej. Ja sam do głębi wzruszony prosiłem Halkę o wypłacenie Ci stu złotych, które mi dłużna" (zob. Zbigniew Herbert, Korespondencja rodzinna, Wydawnictwo Archidiecezji Lubelskiej Gaudium, Lublin 2008, s. 55; dalej cytuję jako Korespondencja rodzinna). W rzeczywistości to "schorowani rodzice" przez cały czas wspomagali finansowo syna (zob. Herbert lubił szukać guza. Rozmowa Andrzeja Franaszka z siostrą Herberta, Haliną Herbert-Żebrowską, "Tygodnik Powszechny", 3 sierpnia 2008: "Oboje z mamą zresztą bez przerwy troszczyli się o syna, martwili, pomagali. Zbysio nawet gdyby zarabiał, to by nie miał pieniędzy, one się go nie trzymały").

Nb. Zdanie o "starych, schorowanych rodzicach" w wersji opublikowanej w "Tygodniku Powszechnym", jeszcze nieprzeredagowanej, brzmiało: "Pogoda ta jest jednak precyzyjnie skonstruowaną maską, za którą kryje się coś w rodzaju rozpaczy pochylonego nad studnią życia, wrażliwego człowieka i poety, który podejrzewa, że przegrał własny los, którego toczy zgryzota, ponieważ nie potrafi pomóc starym, schorowanym rodzicom" (cyt. za Korespondencja rodzinna, przypis na stronie 55). W zdaniu o zarobkach Herberta zamiast "kilkaset złotych miesięcznie" było "około czterystu złotych miesięcznie". Tyrmand znacząco zubożył przyjaciela. Herbert na stanowisku chronometrażysty-kalkulatora w Inwalidzkiej Spółdzielni Emerytów Nauczycieli "Wspólna Sprawa" otrzymywał pensję "676 zł, plus dodatek stołeczny 46 zł" (Herbert-Elzenberg, s. 187; informacja redaktorska).

[10] Po śmierci Tadeusza Borowskiego Herbert tak pisał do Jerzego Zawieyskiego 15 lipca 1951: "Właściwie nie znałem Go zupełnie i to, co pisał, to były dla mnie rzeczy obce. Złe słowo «obce», właśnie nigdy obce, ale nie moje. A ta śmierć jakoś zbratała nas. Dlaczego? Także dlatego pewnie, że Borowski był człowiekiem mego pokolenia. Po raz pierwszy zrozumiałem, co znaczy słowo pokolenie. To jest związek ludzi, w których bił ten sam czas, którzy doznawali tych samych pokus, radości, klęsk. To bardzo wielkie słowo i bardzo wielka solidarność" (Herbert-Zawieyski, s. 59). Zob. też wspomnienie Barbary Toruńczyk: "Potrafił, w różnych tonacjach, wypowiadać zdanie: Jestem zdania, że moje życie było przeciętne, zbyt przeciętne jak na moje doświadczone pokolenie. [...] Ciążyła na nim świadomość przynależności do generacji, z której wielu zginęło. Do końca czuł się związany ślubami pamięci i wierności wobec poległych i umęczonych - zdradzonych o świcie" (Upór, s. 100).

[11] Być może Herbert po raz pierwszy zaczął mówić o sobie jako o żołnierzu Polski podziemnej w domu londyńskich przyjaciół, Magdaleny i Zbigniewa Czajkowskich. Czajkowski, młodszy od Herberta o dwa lata, brał udział w Powstaniu Warszawskim i to w tym samym oddziale co Krzysztof Kamil Baczyński. Był także świadkiem jego śmierci oraz pogrzebu na dziedzińcu ratusza. Niewykluczone, że "prosty pogrzeb na podwórzu" z wiersza "Prolog" to właśnie reminiscencja opowieści zasłyszanej w domu Czajkowskich (zob. Wybór poezji, s. 154). Gospodarze żyli tymi wspomnieniami. Jeszcze w wiele lat później jedna z ich kolejnych łodzi została nazwana "Zorian" - od pseudonimu przyjaciela z powstania (Zwierzątka, s. 185). Tak więc pytanie "A co ty robiłeś w czasie wojny?" chyba musiało prędzej czy później paść. Magdalena Czajkowska zapamiętała jednak tylko jedną odpowiedź: "Kiedyś Zbyszek wyznał mi, że konspiracja, do której należał podczas wojny, wykorzystała ten jego dar «nieprzepartego uroku» (jak to określiła Julia Hartwig) w ten sposób, że polecono mu «zwabić» na miejsce wyroku kobietę, która dopuściła się zdrady. Sprawa była słuszna, ale Zbyszek nie mógł o tym zapomnieć" (Zwierzątka, s. 23). Ten styl ogólnikowego wyznania będzie charakterystyczny także dla późniejszych wzmianek Herberta o swych konspiracyjnych doświadczeniach.

Nb. Zbigniew Czajkowski był również autorem bodaj pierwszej drukowanej relacji o śmierci Baczyńskiego: "Podch. Krzysztofa poznałem mniej więcej na miesiąc przed powstaniem, gdy objął on stanowisko dowódcy plutonu [ściślej: zastępcy dowódcy plutonu], gdzie byłem jednym z drużynowych. [...] Następnego dnia [3 sierpnia] skierowano nas na stanowisko w wieży ratusza. Nasza piątka stanowiła tam posterunek obserwacyjno-bojowy. Koło południa otrzymałem postrzał w rękę i musiałem odejść, pozostawiając kolegów na stanowisku. [...] Wtedy po raz ostatni widziałem Krzysztofa, gdyż na nowe stanowisko w Pałacu Blanka odeszli już beze mnie. [...] Następnego dnia rano [4 sierpnia] zawezwano patrol sanitarny do rannego w Pałacu Blanka. Poszedłem z tym patrolem, bo nie miałem nic do roboty. Na stanowisku, w narożnym pokoju pierwszego piętra znaleźliśmy Krzysztofa leżącego na dywanie z wielką raną głowy. Był martwy. Sanitariuszki przeniosły ciało do ratusza. Pogrzeb odbył się tego samego dnia wieczorem. Odbyło się to względnie uroczyście" (Zbigniew Czajkowski, Śmierć Krzysztofa Baczyńskiego, "Tygodnik Powszechny", 11 lipca 1948, s. 9). W napisanych niedługo po Powstaniu, ale wydanych dopiero w ćwierć wieku później wspomnieniach, Czajkowski trochę inaczej relacjonuje te wydarzenia. Głowa zabitego w Pałacu Blanka jest tak roztrzaskana, że "nie można poznać, kto to" i Czajkowski dopiero podczas pogrzebu dostrzega w klapie trupa znaczek konspiracyjnej szkoły podchorążych i orientuje się, że "przecież to Krzysztof. Naumyślnie nie powiedziano mi wcześniej" (Zbigniew Czajkowski-Dębczyński, Dziennik powstańca, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1969, s. 31-32). Jeśli zważyć, że autor w czasie Powstania nie miał jeszcze skończonych 18 lat (!), jego dziennik musi imponować wielką dojrzałością spojrzenia. Herbert w listach do Czajkowskich skomentował ukazanie się Dziennika powstańca entuzjastycznie i jednocześnie oszczędnie; tak, jakby się obawiał rozwijania tego tematu (zob. Zwierzątka, s. 155-156). Więcej wypisów z książki Czajkowskiego w NOTATKACH I WYPISACH: "Konspiracja w sieni na lewo".

[12] Przemianę Herberta w ostatniego akowca zapoczątkowała chyba Glosa do rozmowy ("Krytyka" 1981, nr 8), w której Michnik komentował swoją rozmowę z Herbertem z września 1980, wydrukowaną w tym samym numerze "Krytyki" (najłatwiej dostępna w: Herbert nieznany, s. 75-97). W napisanym kilka lat później w więzieniu mokotowskim zbiorze szkiców Z dziejów honoru w Polsce Michnik poświęcił Herbertowi szkic końcowy i najobszerniejszy. Pisał tam: "Kiedy czytam wiersze Zbigniewa Herberta, mam nieodparte wrażenie obcowania z zapisem świadomości człowieka, który nie uciekł za granicę, nie przeszedł na stronę Przodującego Ustroju, ani też się nie ujawnił wtedy, w 1945 roku. Nie ujawnił się właściwie nigdy później wciąż tkwiąc psychicznie w swej «konspiracji wyobraźni». Nie dokonał też aktu amputacji pamięci - pozostał na zawsze «strażnikiem grobów», osądzającym świat z perspektywy wartości wtedy podeptanych i ludzi wtedy zabitych" (Adam Michnik, Z dziejów honoru w Polsce, Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1991, s. 162; kursywa moja). Pogląd ten podziela chyba Siedlecka, aczkolwiek formułuje swoje stanowisko dość ogólnie (zob. Pomniki lubią tylko gołębie. Z Joanną Siedlecką rozmawia Krzysztof Masłoń, "Rzeczpospolita", 21-22 grudnia 2002).

[13] Edytorzy korespondencji Herberta wiedzą, że często miał on problem z datami. Na przykład w liście do żony z 3 lipca 1986 (co potwierdza data stempla pocztowego z 4 lipca 1986) Herbert wpisał datę roczną o trzy lata (!) wcześniejszą - 1983 (Głosy Herberta, zebrała i w tom ułożyła Barbara Toruńczyk, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2008, s. 45 [list], s. 228 [uwagi edytorskie]). W młodości potrafił robić jeszcze dziwniejsze błędy. W liście do Jerzego Zawieyskiego z 1 marca 1951 napisał: "Kiedy byłem jeszcze młody, kiedy miałem 16 lat, zachorował poważnie mój braciszek. Byłem wówczas autorem 2 wierszy, z których jeden, długi poemat na wzór Statku pijanego uważałem za genialny. Wiedziałem, że aby brata uratować, trzeba poświęcić coś, co ma się najdroższego. Spaliłem wiersze i poprzysiągłem, że nie będę nigdy pisał. Mały umarł mi na rękach, pamiętam: miał dużą gorączkę i opowiadałem bajkę, która podobała mu się. Umarł, więc mogłem już zostać lichym poetą" (Herbert-Zawieyski, s. 47-48; kursywa moja). W rzeczywistości młodszy brat, Janusz, zmarł we wrześniu 1943 roku, gdy Zbigniew kończył już 19 rok życia. Pomyłka aż o trzy lata, i to zaledwie w 8 lat po tak tragicznym wydarzeniu, jest zdumiewająca! Nb. nic nie wiadomo o tym, by brat umarł Zbigniewowi "na rękach", ale to już może jedynie pogłos literackiej konwencji, nie zaś rozmyślna blaga.

[14] Herbert o wystąpieniu z ZLP w roku 1948: "Ostatnie pytanie: Dlaczego pan wystąpił w 1948 roku ze Związku Literatów? Z powodu kłamstwa. Zatrąbiono na socrealizm. Nie miałem żadnych szans wydania tego, co pisałem w tym czasie, i prawdopodobnie uprzedziłem tylko wyrzucenie mnie ze Związku" (Poeta sensu. Rozmowa Marka Oramusa z 1981 roku; Herbert nieznany, s. 110). "W roku 1948 karty były rozdane i wówczas całkowicie dobrowolnie i bez żadnego poduszczenia wystąpiłem ze Związku. [...] Liczyłem się z konsekwencjami mego czynu, ale konsekwencje znacznie przekroczyły wyobrażenia. Moją jedyną zasługą jest, że nie męczyłem pism literackich swoimi próbami, nie ujawniałem nawet, że pisuję wiersze od roku 1943" (list do Stanisława Barańczaka z 6 sierpnia 1990; Herbert-Barańczak, s. 36). Herbert twierdził też, że występował ze Związku dość zawadiacko: "rąbnąłem list do Centrali, że zupełnie się zmieniłem i odeszła mi ochota na laury literackie" (Wiktor Woroszylski na tle epoki, [w:] Zbigniew Herbert, Węzeł gordyjski oraz inne pisma rozproszone 1948-1998, Biblioteka "Więzi", Warszawa 2001, s. 549; dalej cytuję jako Węzeł). W rzeczywistości pisał w podaniu: "Prośbę swą motywuję złym stanem zdrowia i zmianą miejsca zamieszkania". Obszerną dokumentację pracy Herberta w gdańskim oddziale ZLP przedstawia Joanna Siedlecka (Pan od poezji. O Zbigniewie Herbercie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2002, rozdział "Za zarząd kierownik biura, Zbigniew Herbert", s. 167-184; dalej cytuję jako Pan od poezji). Podanie z 20 kwietnia 1951 przedrukowane na stronie 180. Tę samą datę wystąpienia Herberta z ZLP znaleźć można w kalendarium opracowanym przez Henryka Citkę (Kalendarium życia Zbigniewa Herberta, "Rzeczpospolita", 25 lipca 2008). Co sam Herbert myślał wtedy o swojej pracy w ZLP, można przeczytać w jego liście do Jerzego Turowicza z 13 grudnia 1950: "Pisanie do «Tygodnika» uważam za ekspiację. Po różnych bzdurach, które muszę pisać z racji mego zajęcia (które daje mi chleb codzienny i nieustanne kompromisy życia z sumieniem) - trzeba choć raz nie czuć oczu szpicla przez ramię" (Zbigniew Herbert, Jerzy Turowicz, Korespondencja, z autografów odczytał, opracował, przypisami i posłowiem opatrzył Tomasz Fiałkowski, Wydawnictwo a5, Kraków 2005, s. 14; dalej cytuję jako Herbert-Turowicz).

Herbert o ponownym wstąpieniu do ZLP: "W roku 1956 koledzy zapisali mnie do Związku Literatów, teraz - mówili - wszystko się zmieni, dość pisania do szuflady, będziemy mówić pełnym głosem, z czasem może nawet cenzura zniknie" (Węzeł, s. 551). W rzeczywistości: "Herbert uzyskał 17 I 1955 legitymację członka-kandydata Związku Literatów Polskich Oddział w Warszawie" (Herbert-Elzenberg, s. 198; informacja redaktorska).

[15] "Przez piętnaście lat pisałem, nie publikując. To zupełnie dobra szkoła ascezy" (Miastu Münster. Podziękowanie za Europejską Nagrodę Poetycką z roku 1997, [w:] Zbigniew Herbert, "Mistrz z Delft" i inne utwory odnalezione, opracowała, ułożyła w tom i opatrzyła komentarzem Barbara Toruńczyk, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2008, s. 136; dalej cytuję jako Mistrz z Delft). W 1986 roku w rozmowie z Helgą Hirsch jeszcze rachował nieco skromniej: "Moje pierwsze wiersze pochodziły z czasów okupacji, przez jedenaście-dwanaście lat niczego nie publikowałem". Powiedział też wtedy, że w czasach stalinowskich w ogóle nie próbował publikować wierszy, poza jednym wyjątkiem: "I w tamtym okresie nigdy pan nie próbował publikować swoich wierszy? Nie. To znaczy, owszem, w 1948 r. w «Tygodniku Powszechnym»" (Herbert nieznany, s. 266). Także z już cytowanego listu do Stanisława Barańczaka wynika, że po rzekomym wystąpieniu z ZLP w roku 1948 Herbert przestał także w konsekwencji drukować, co nie było prawdą. Jego artykuł znalazł się jeszcze w roku 1953 w 12 numerze paxowskiego tygodnika "Dziś i Jutro" (Węzeł, s. 761). Z listu do Haliny Misiołek z 31 sierpnia 1954 wynika, że almanach "...każdej chwili wybierać muszę" przeszedł już przez cenzurę, a więc musiał zostać przygotowany znacznie wcześniej ("Wg nieoficjalnych danych cenzura ściągnęła tylko 1 czy 2 moje wiersze w całości (jedyne skreślenia w antologii, co podaję ze zrozumiałą dumą!)". Zbigniew Herbert, Listy do Muzy. Prawdziwa historia nieskończonej miłości, Małgorzata Marchlewska Wydawnictwo, Gdynia 2000, s. 90; dalej cytuję jako Listy do Muzy).

[16] W cytowanym wcześniej liście do Stanisława Barańczaka z 6 sierpnia 1990 pisał: "Już po tej rozmowie [z Bolesławem Piaseckim, więcej o niej niżej] dałem trzy wiersze do antologii PAX-owskiej (zresztą przeraźliwej) pt. W każdej chwili wybierać muszę. Nikt tego tomu poza mną i Łapińskim nie zna i nawet Ty, dociekliwiec, nie miałeś go na pewno w ręku. Rarytas polityczno-religijny. W tej antologii ukazały się trzy moje wiersze zatytułowane enigmatycznie Pacyfik I, II, III, z których to wierszy najbardziej haniebny nosi tytuł Na Kongres Pokoju. [...] Jeszcze co do wierszy z nieszczęsnej antologii. Spotkałem chyba w roku 1954 Stefana Kisielewskiego - mój odnośnik moralny - który powiedział: «Wyglądasz marnie, nie przeżyjesz socjalizmu i smród po tobie nie zostanie». To skłoniło mnie do zaniesienia owych trzech wierszy do PAX-u" (Herbert-Barańczak, s. 34-35). Obstawanie przy "trzech wierszach" jest tym dziwniejsze, że wspomniany w liście Łapiński już wtedy od kilku lat tę publikację Herberta w paxowskiej antologii przypominał. W dodatku robił to tendencyjnie i niesprawiedliwie (o czym Herbert wiedział: patrz wcześniejszy list do Barańczaka z 16 czerwca 1990: "Nie wiem, czy warto odpowiadać cokolwiek Łapińskiemu. Bo on tylko dybie na to, aby wywołać awanturę"; Herbert-Barańczak, s, 31). Tak więc sprostowanie wisiało w powietrzu.

"Antologia PAX-owska" to: "...każdej chwili wybierać muszę". Almanach poetycki, Wydawnictwo PAX, Warszawa 1954. Dwadzieścia wierszy Herberta wraz z notą osobową znajduje się na stronach 145-174 (plus errata, która odnotowała, że Herbertowi na stronie 174 wydrukowano "za prawdę nie umarli cali" zamiast "zaprawdę nie umarli cali"). Żaden z tych wierszy - muszę to mocno podkreślić! - poety nie kompromituje, a określenie "najbardziej haniebny" w odniesieniu do wiersza Pacyfik III wypada potraktować jako herbertowską autoironię. Wiersz ten rzeczywiście nosi podtytuł "Na Kongres Pokoju" (s. 150), lecz został napisany językiem tak ezopowym, że nie bardzo wiadomo, czym tu się zgorszyć. Jednak Łapiński widocznie się zgorszył (albo przynajmniej tak udawał), skoro napisał: "Zbigniew Herbert przeszedł próbę stalinowską ładniej niż większość jego kolegów. Dlaczego jednak nie przyzna, że pisał wierszem pamflet na amerykańskich podżegaczy wojennych, wychwalał zorganizowany przez Sowietów kongres pokoju i przeprowadzał samokrytykę (Pacyfik III), i że tworek ten, zrealizowany według recepty Tadeusza Różewicza, złożył razem z innymi poezjami w wydawnictwie Bolesława Piaseckiego" (Zdzisław Łapiński, Jak współżyć z socrealizmem. Szkice nie na temat, Polonia, Londyn 1988, s. 98). Zasadność jego zarzutów każdy łatwo może ocenić sam, gdyż Herbert przedrukował Pacyfik III w roku 1992 w tomiku Rovigo (zob. Zbigniew Herbert, Rovigo, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1992, s. 14-15).

Również sama antologia wcale nie była, jak stwierdził Herbert, "przeraźliwa". Przeciwnie, na tle tego, co się wówczas drukowało, wyglądała bardzo kulturalnie i przyzwoicie. Żadnej elegii na cześć Stalina czy Bieruta. Żadnej zadumy nad ciężką pracą towarzyszy z aparatu bezpieczeństwa. Oto garść przykładów najbardziej gorszących. W wierszu Wacława Olszewskiego "Dwie życia połowy" autor wspomina przedwojennego księdza, reakcjonistę i antysemitę, co "kazał Zdrowaśkę zmawiać każdym rankiem / za Hiszpanię Falangi, walczącą pod Franc'iem" (sic!) i radził "Tuwima wrzucać do szaletu" (s. 236). Z wiersza wynika też, że ci, co wtedy portret Marszałka zrzucali ze ściany, to byli młodzi faszyści, ale "rząd sanacji - to także był faszyzm" (s. 236), który "rósł jak nowotwór" (s. 237), dopóki "faszyzujących z rąk faszystów puścił / Wrzesień 39 - faszystowski uścisk" (s. 237). Czyli wizja niedawnej historii, którą można streścić jako "faszyzm na faszyzmie i faszyzmem pogania". Z kolei Andrzej Piotrowski napisał wierszyk współczesny na cześć księży-robotników, którzy po swoim zjeździe "rozchodzili się pojednani z Rzeczpospolitą Ludową" (s. 316). Natomiast Józef Szczawiński upomniał się o straconych w USA Rosenbergów (s. 420-421). W sumie niewiele, jak na tak grubą księgę. Osobna sprawa to poziom poetyckiej roboty, ale i ten nie wydaje się aż "przeraźliwy". Większość wierszy jest poprawna jak wieża z klocków i jeśli już coś przeraźliwego z nich wieje, to chyba tylko przeraźliwa nuda. Nb. Herbert już wtedy w listach do przyjaciół pomniejszał swój w niej udział: "[Jerzy Zawieyski] boczył się na mnie, że dałem parę wierszy do almanachu tzw. poezji katolickiej (wyd. PAX)" (list do Jerzego Turowicza z 22 grudnia 1954, Herbert-Turowicz, s. 72 ; kursywa moja).

Jeśli idzie o spotkanie z Bolesławem Piaseckim, to w relacji Herberta, pochodzącej z listu do Barańczaka z 6 sierpnia 1990, wyglądało ono tak: "Wodza [Bolesława Piaseckiego] poznałem osobiście. Od roku 1945 PAX zabiegał o mnie, zapraszał na obozy, dyskusje, no i oczywiście do kolaboracji. W czasach stalinowskiej nocy sam Wódz zaprosił mnie do Grand Hotelu w Sopocie na sowitą libację zakrapianą alkoholem, co podniosło na tyle mojego ducha, że wyłuszczyłem, dlaczego nienawidzę PAX-u. Na to Wódz powiedział: «Przeżył pan Hitlera, przeżył pan Stalina, ale mnie pan nie przeżyje»" (Herbert-Barańczak, s. 34). Z wypowiedzi Piaseckiego ("przeżył pan Stalina") wynika, że rzecz dzieje się najwcześniej w 1953 roku. Ale w tym samym liście Herbert opowiada, że po wystąpieniu w roku 1948 ze Związku Literatów Polskich był nikim i nawet nie ujawniał, że pisuje wiersze (s. 36), a w 1950 roku zdecydowanie odmówił akcesji do PAX-u (s. 35). Po cóż więc Piasecki miałby o niego tak nieustępliwie zabiegać? I czemu zaprasza go na "sowitą libację" akurat do Sopotu, skoro obaj - zarówno Piasecki, jak i Herbert - mieszkają wtedy w Warszawie? Zresztą Herbert podobno kilka lat wcześniej naprawdę znalazł się w sopockim Grand Hotelu wtedy, gdy biesiadował tam Piasecki. Tyle że przyszedł osobno, ze swoją ówczesną ukochaną, nie zaś na zaproszenie Piaseckiego. Nikt też go wtedy niczym nie kusił - został jedynie upokorzony. Piszę "podobno", gdyż i ta wersja opiera się wyłącznie na wspomnieniach (Pan od poezji, s. 186-187).

Przyczynkiem do wcześniejszych kontaktów Herberta z PAX-em może być list do Jerzego Turowicza z 15 lutego 1952: "Nawiązałem też kontakt z «Dziś i Jutro». Zrobiłem to wbrew prawie wszystkim odruchom wewnętrznym. Rok temu trzasnąłem tam drzwiami z wielkim impetem i wielką pychą. Wymyśliłem sobie, że tę pychę trzeba odpokutować na miejscu grzechu, zwłaszcza że to oni, obrażeni, pierwsi wyciągnęli rękę. Podjąłem się pisać do nich o plastyce, bez żadnych zobowiązań ideologicznych czy perspektyw stałości. Będę to robił pod pseudonimem i pod żadnym ich hasłem politycznym, kulturalnym, ideowym nie podpisuję się. Oświadczyłem to bardzo wyraźnie (Herbert-Turowicz, s. 38).

[17] "Przez cały okres stalinizmu, tzn. także po śmierci Stalina, do roku 1957, nie mogłem nigdzie znaleźć pracy. Po trzech miesiącach wyrzucano mnie z różnych obskurnych biur torfowych, spółdzielni inwalidzkich itd. - jako wroga klasowego" (list do Stanisława Barańczaka z 6 sierpnia 1990, Herbert-Barańczak, s. 35). O pracy Herberta w charakterze chronometrażysty-kalkulatora w Inwalidzkiej Spółdzielni Inwalidów Nauczycieli "Wspólna Sprawa" pisałem już w przypisie 10. Herbert odszedł z niej na własne życzenie, o czym wzmianka pojawia się także w Dzienniku 1954 Tyrmanda (Dziennik, s. 81). Od 19 stycznia 1954 do 31 grudnia 1954 pracował "w Centralnym Biurze Studiów i Projektów Przemysłu Torfowego "Torfprojekt" (Warszawa, ul. Puławska 48) na stanowisku ekonomisty, z pensją 920 zł" (Herbert-Elzenberg, s. 190; informacja redaktorska).

Właśnie ta "praca w torfie" stała się wcześnie przyczynkiem do chwały Herberta (zob. np. list Jerzego Zawieyskiego z 27 kwietnia 1956: "Nigdy nie śmiałem Ci tego powiedzieć wprost, więc Ci teraz napiszę z całą odpowiedzialnością i prawdą - że Twoja postawa w czasie tych najgorszych lat, Twoje milczenie i odejście do różnych «torfów» - to postawa prawdziwie bohaterska, która budzi mój podziw i najgłębszy szacunek. Wiedz, że Cię kocham nie tylko za talent, za urok osobisty - ale za to przede wszystkim"; Herbert-Zawieyski, s. 117). Nie była to jednak wcale taka zła posada, co dostrzegał nawet Tyrmand: "Wydaje się, że praca w torfie wpływa nań użyźniająco. Do roboty nie ma tam nic, czytać gazet w godzinach urzędowych nie wypada, wobec tego Zbyszek siedzi przy biurku i pisze wiersze i bajki" (Dziennik, s. 168).

Za siedzenie przy biurku płacono mu nie najgorzej, bo prawie średnią krajową (z informacji na stronie Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że przeciętne miesięczne wynagrodzenie w 1954 roku wynosiło 975 zł). Tyrmand szacował, że w tym samym czasie pensja "dobrze uplasowanego kolejarza" wynosiła 600 zł (Dziennik oryginalny, s. 238). Ale Herbert nie cierpiał urzędowej rutyny i przychodzenia na szóstą rano. Z listów do Haliny Misiołek zdaje się wynikać, że z pracy sam zrezygnował: "Z posady chciałbym odejść z końcem stycznia i popróbować przeżyć parę miesięcy na zleconych pracach [...]"; "Po sumiennym rozważeniu postanowiłem zapewnić sobie w zimie miesiąc lub dwa wolnego, celem naczytania się i wypisania. Po 1 1/2-rocznej pracy mam do tego prawo" (listy do Haliny Misiołek z 3 listopada i z 13-14 grudnia 1954, Listy do Muzy, s. 94, 96). Jednak nie można wykluczyć, że naprawdę go zwolniono, w listach zaś tylko blefował przed kochanką, gdyż jego wypowiedzenie nosi datę 25 września 1954 (zob. Herbert-Elzenberg, s. 197; informacja redaktorska).

O chodzeniu "do kopania torfu" Herbert wspomniał w rozmowie z Helgą Hirsch w 1986 roku: "Więc byłem zazdrosny, choć może nie za bardzo. Dlaczego akurat temu, który pisze takie okropne wiersze i wszystko niszczy, dobrze się powodzi, gdy tymczasem ja o szóstej rano muszę chodzić do kopania torfu - myślałem. Ale tak było tylko przez krótki czas" (Herbert nieznany, s. 185; kursywa moja).

[Dopisek] Finanse Herberta interesowały mnie tylko marginalnie. Żadną miarą nie chciałem też sugerować, że we wczesnych latach 50. dobrze mu się powodziło. Był biedny, ale nie jakoś szczególnie biedny: była to raczej przeciętna ówczesna bieda.

Kto chciałby o tych finansach wiedzieć więcej, niech zajrzy do solidnie udokumentowanej książki Józefa Marii Ruszara Zapasy ze światem Zbigniewa Herberta. Esej o życiu pisarzy w czasach pierwszych sekretarzy (Instytut Literatury, Kraków 2020). Wskazana jest jednak ostrożność, gdy w grę wchodzą większe liczby. Na stronie 164 miliony zamieniły się w tysiące, więc wysokość Nagrody im. Kazimierza Wyki, którą Herbert otrzymał w roku 1993, wynosi tam 20 tysięcy, natomiast przeciętna miesięczna pensja (przypis 41) - 3995 złotych. W rzeczywistości przeciętna miesięczna pensja wynosiła wtedy 3 miliony 995 tysięcy złotych, co po denominacji dawało 399 złotych i 50 groszy. Z kolei w tabelce na stronie 165, będącej próbą podliczenia znanych dewizowych dochodów Herberta, są błędy rachunkowe w dwóch pierwszych wierszach. Szwankuje przeliczenie dolarów na marki (i odwrotnie), a 32300 + 18000 daje 40300.

Nb. niepojęty jest dla mnie sens takiego abstrakcyjnego sumowania dolarów czy marek zarobionych przez Herberta w ciągu ponad 30 lat bez uwzględnienia inflacji. 10000 dolarów zarobione w połowie lat 60. było co najmniej pięć razy więcej warte niż 10000 dolarów zarobione w połowie lat 90. Gdyby więc za odniesienie przyjąć wartość dolara pod koniec życia Herberta, sumą nie będzie w takim wypadku nominalne 20000 (10000 + 10000), lecz 60000 (50000 + 10000). Tak wyglądało to w USA, bo w Polsce różnica była znacznie większa. W połowie lat 60. 10000 dolarów to jakieś pięćset przeciętnych miesięcznych pensji, natomiast w połowie lat 90. już tylko nieco powyżej trzydziestu.

[18] "Niedługo potem, jakby bez związku z opuszczeniem szeregów inżynierów dusz (czasem myślałem, że są to tylko saperzy) - otrzymałem powołanie do wojska. Zjawiłem się przed komisją zaopatrzony w oficjalny dokument stwierdzający, że jestem inwalidą wojennym, co odpowiadało prawdzie. «Nie będziecie skakać po poligonie. Zostaniecie prokuratorem wojskowym» - brzmiała decyzja jak rozkaz. Oznaczało to skazywanie na śmierć niewinnych ludzi w procesach o szpiegostwo. Szybko opuściłem dom rodzinny i zanurzyłem się w Polskę. Dzięki temu znam ten kraj dobrze od dziurawej podszewki. Szukano mnie krótko i niechlujnie" (Węzeł, s. 549). Ale z korespondencji rodzinnej wynika, że gdy w 1953 roku wojsko szukało Herberta, nie musiał się on nawet nigdzie osobiście stawiać - formalności załatwił za niego ojciec! "W ostatnich dniach dwukrotnie Cię tu szukano. Raz sprawa wojskowa (wezwanie), a więc, jeśli nie wymeldowałeś się w tutejszym Biurze Wojskowym, będziesz miał kłopot. Daj mi odwrotnie znać, może będę Cię mógł wymeldować osobiście"; "Zgodnie z otrzymanym zleceniem z dn. 15 bm. interweniowałem dziś w sprawie Waszej w tut[ejszym] Biurze Wojskowym przy MRN [Miejskiej Radzie Narodowej] i załatwiłem ją pomyślnie. Jako całkowicie zwolnieni od obowiązku służby wojskowej nie potrzebujecie się meldować w BW [Biurze Wojskowym] w Warszawie". Listy Bolesława Herberta do syna z 14 i 19 listopada 1953 (drugi list, całkowicie prywatny, żartobliwie stylizowany na pismo urzędowe); Korespondencja rodzinna, s. 22.

[19] "Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności po tygodniu zjawiło się u mnie (nazywam tak wspólny pokój, gdzie mieszkałem wraz Władziem Walczykiewiczem i jego bratem na waleta, ponieważ nie mogłem się zameldować w Warszawie nie pracując, a nie pracowałem, bo... itd.) czterech milicjantów. Milicjanci zapakowali niezbyt starannie moje książki do worka, wsadzili na ciężarowy samochód i wyrzucili na szosie w okolicach Brwinowa. Półtora roku spędziłem tam w pokoju, który był przybudówką do stodoły. Stąd moja dozgonna miłość do krów (list do Stanisława Barańczaka z 6 sierpnia 1990; Herbert-Barańczak, s. 35). Herbert rzeczywiście mieszkał przez prawie dwa lata w Brwinowie w spartańskich warunkach, ale nic nie wiadomo, by tę okolicę wybrali mu akurat milicjanci. We wspólnym pokoju Walczykiewicza zamieszkał dopiero później (pisze o tym Siedlecka: Pan od poezji, s. 204-205). Wiadomo natomiast, że miał problemy meldunkowe pod koniec roku 1954. Nigdzie jednak nie został wywieziony, gdyż wybronił go "Torfprojekt" (zob. Herbert-Elzenberg, s. 197; informacja redaktorska). Pisał też o tym w listach do Haliny Misiołek i Henryka Elzenberga, tym bardziej więc chyba napisałby o bez porównania dramatyczniejszej wywózce na ciężarówce. "Grupa jak mi się zdaje załatwiła sprawę meldunkową, w każdym razie daje mi z tym spokój" (list do Haliny Misiołek z 3 listopada 1954, Listy do Muzy, s. 94). "W ramach walki z chuliganami otrzymałem nakaz opuszczenia Warszawy i trzeba było wielu zabiegów, aby cofnąć decyzję wielkorządców" (list do Henryka Elzenberga z 23 grudnia 1954; Herbert-Elzenberg, s. 76). Zob. też list do Haliny Misiołek nie zamieszczony w książce Listy do Muzy: "Pierwszego dnia po przyjeździe - nakaz opuszczenia Warszawy w ciągu trzech dni. Musiałem dużo biegać, aby odsunąć to na 3 miesiące - co jak mi się zdaje uda się załatwić; przy tej okazji komplikacje posadowe i inne. Teraz to jakoś ucichło i może uda mi się z tego wydobyć" (cytuję za: Pan od poezji, s. 227).

[20] Papkinowska opowieść o pojedynku pochodzi ze słynnego wywiadu wydrukowanego w "Tygodniku Solidarność". Herbert prawdopodobnie był wówczas w trudnej do kontrolowania fazie euforii: "- Mam doświadczenie, w młodości pojedynkowałem się dwukrotnie. Raz poszło o kobietę... - Narzeczoną? - Skąd, nawet jej nie znałem, ale w mojej obecności jakiś typ ją obraził. Nie miałem wyjścia, wyzwałem go na pojedynek. - Na pistolety? Wybór broni należał do przeciwnika, a ten zażądał szabli. Sekundanci uzgodnili, że będziemy się bili do trzeciej krwi, Całą noc nie spałem. Nie ze strachu - bałem się, zaśpię. Mieliśmy się bowiem potykać o szóstej rano w Lasku Bielańskim. Dwa razy on mnie zahaczył, ale ja o mało co nie odrąbałem mu ucha. Jak się okazało, był zawodowym oficerem, ja natomiast szablę trzymałem w ręku pierwszy raz w życiu, tak że wynik okazał się wcale niezły" (Pojedynki Pana Cogito. Ze Zbigniewem Herbertem rozmawiają Anna Poppek i Andrzej Gelberg, "Tygodnik Solidarność", 11 listopada 1994, s. 1; dalej cytuję jako Pojedynki). Walki na szable z tajemniczym "zawodowym oficerem", zorganizowanej przez anonimowych "sekundantów" w Lasku Bielańskim, nie potwierdza żadne źródło, nawet środowiskowa plotka, choć przecież byłaby to towarzyska gratka w szarych czasach socjalizmu.

[21] Herbert przedstawił tę wersję w cytowanym wyżej wywiadzie dla "Tygodnika Solidarność": "- Potem spotkał się Pan z nim [Miłoszem] dopiero w USA. - Był to 1968 czy 1969. Powiedział mi - na trzeźwo - że trzeba przyłączyć Polskę do Związku Radzieckiego. Ja na to: «Czesiu, weźmy lepiej zimny tusz i choćmy [sic! - tak w druku] na drinka». Myślałem, że to żart czy prowokacja. Lecz gdy powtórzył to na kolacji, gdzie byli Amerykanie, którym się to nawet bardzo spodobało - wstałem i wygarnąłem. Takich rzeczy nie można mówić - nawet żartem" (Pojedynki, s. 12). Miłosz odpowiedział Herbertowi oświadczeniem Potęga smaku, którego najważniejszy fragment brzmiał: "Z wywiadu, jakiego [Herbert] udzielił «Tygodnikowi Solidarność» z dnia 11 listopada 1994 roku, czytelnicy dowiedzieli się, że w roku 1968 czy 1969 miałem powiedzieć w rozmowie, iż Polskę należy włączyć do Związku Sowieckiego. Rozmowa ta rzekomo odbyła się w Ameryce. Otóż uważam to za wyjątkowo złośliwe pomówienie. Ma ono zapewne na celu przekonać czytelników, że brak mi uczuć patriotycznych. Dla tych, którzy znają moją działalność właśnie w latach 1968 i 1969 jako profesora literatury polskiej oraz wiedzą, co wtedy ogłaszałem drukiem w paryskiej «Kulturze», przypisywanie mi takich intencji musi brzmieć absurdalnie" (Herbert-Miłosz, s. 176-177).

Z kolei Herbert w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim powtórzył swoją wersję: "Doszło do takiego spotkania w niedużym gronie i on tam właśnie powiedział tę swoją szaloną opinię o przyłączeniu Polski do Związku Radzieckiego. Ja wtedy wstałem i wygarnąłem. Mówiłem chyba z godzinę, wściekłość dodawała mi skrzydeł [...]. Pisząc o pańskim stwierdzeniu w «Tygodniku Solidarność», Miłosz uznał je za «złośliwe pomówienie», a przypisywanie mu takich intencji uważa za «absurdalne»... Jest to zwykłe kłamstwo. On może tak oceniać, tak myśleć. Ludzie, którzy coś popełnili, mają tendencję do wypierania się. I to jest bardzo ludzkie, ja to rozumiem. [...] Napisałem do dziennika «Rzeczpospolita» krótki list, w którym zajmuję stanowisko. W całości podtrzymuję to, co powiedziałem" (Herbert nieznany, s. 238). Wersji Herberta nie potwierdza także inna uczestniczka "spotkania w niedużym gronie", Bogdana Carpenter ("Typically, it is claimed that Miłosz provoked the incident by suggesting that Poland be added to the Soviet Empire as the 17th republic. Bogdana said this comment never happened. The provocation was invented by Herbert twenty years after the event, she said" ["The worst dinner party ever. Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, and the lady who watched the fight"]. Niemniej wciąż jest to wyłącznie - jak powiada lud - "słowo przeciwko słowu". Jeśli jednak nawet założymy, że właśnie wersja Herberta odpowiada prawdzie, to jak wyjaśnić, czemu w grudniu 1968 (do awantury na przyjęciu u Carpenterów doszło w lecie tego roku) Herbert pisze do renegata-Miłosza następujące słowa: "Kochany Czesławie, wybacz że tak długo milczałem. Czy chcesz, czy nie chcesz będę Cię prześladował moją dziwną miłością do końca życia a nawet jakiś czas potem. [...] Proszę, bądź dla mnie wspaniałomyślny i wybaczający" (Herbert-Miłosz, s. 99; kursywa moja). Co Miłosz miałby Herbertowi wspaniałomyślnie wybaczyć?

Biograf Miłosza opisuje zaś to wydarzenie tak: "[...] do gwałtownej kłótni [...] doszło w 1968 roku w berkelejskim domu tłumaczy polskiej poezji, Bogdany i Johna Carpenterów. Kłótni, a raczej jednostronnej napaści, podczas której pijany Herbert być może dał wyraz sprzeciwom czy pretensjom, których wcześniej nie umiał uzewnętrznić. Po kolacji, na której gościli między innymi obaj poeci i Janka Miłoszowa, po pikantnej, suto doprawionej szafranem francuskiej bouillabaisse, do jakiej Herbert wypijał kolejne butelki białego wina, Miłosz zaś szklanki bourbona, autor Barbarzyńcy... rozpoczął gwałtowną tyradę, zarzucając Miłoszowi brak patriotyzmu, ukrywanie się podczas okupacji za litewskim paszportem, niechęć do AK. Były to bodaj początki tych stanów psychicznych Herberta, które w połączeniu z alkoholem powodowały ataki niekontrolowanej agresji. Miłosz słuchał zarzutów osłupiały, nie reagując, i dopiero Janka przerwała zajście, demonstracyjnie, wraz z mężem, wychodząc. Świadkowie stanowczo zaprzeczali, by Miłosz rzeczywiście, nawet w jakichś prowokacyjnych żartach (które - jak wiemy - uwielbiał uprawiać), sugerował, że Polskę należałoby zamienić w jeszcze jedną republikę Związku Sowieckiego - a o taką wypowiedź oskarży go po latach Herbert" (Andrzej Franaszek, Miłosz. Biografia, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011, s. 718-719; w przypisie 118 autor powołuje się na zapis rozmowy z Bogdaną Carpenter z 2 września 1998, znajdujący się w Archiwum Czesława Miłosza).

[22] Kilka takich wypowiedzi pochodzi z roku 1981. Na przykład pisząc o Jerzym Ficowskim, zaznaczył: "Wyrażając się wojskowo, należymy do tego samego rocznika poborowych. Obaj byliśmy żołnierzami tej samej armii walczącej z hitlerowskim okupantem" (Mistrz z Delft, s. 173). Z kolei na wieczorze autorskim w Gdańsku powiedział: "Przeżyłem tu okupację i nie miałem wielkich szans przeżycia, gdyby nie świadomość wspólnoty. Konkretnie: że mogłem się gdzieś przechować, gdy byłem prześladowany. A za tę gościnność ktoś mógł zapłacić najwyższą cenę" (Herbert nieznany, s. 249; wypowiedź potem autoryzowana). Najbardziej pofolgował sobie w rozmowie z Markiem Oramusem: "Po okupacji z moich przeżyć partyzancko-konspiracyjnych napisałem cykl opowiadań, które nazwałem Niewypał. Był to gorzki rozrachunek z przeszłością. No i potem, kiedy moich kolegów powsadzali, pomyślałem sobie, że nie warto, nie wolno tego publikować, gdyż nie ma warunków pełnej, swobodnej dyskusji literackiej i każda wypowiedź traktowana jest politycznie" (Herbert nieznany, s. 103-104).

[23] W słynnym wywiadzie z roku 1985 Wypluć z siebie wszystko, który Jacek Trznadel włączył do Hańby domowej, Herbert mówił: "W czasie okupacji miałem taką sytuację, byłem odpowiedzialny za paru ludzi i siwe włosy mam od tamtego czasu. Ja sam mogę się jakoś narażać. Ale wydawać rozkazy?" (Herbert nieznany, s. 138-139).

[24] O sowieckim więzieniu Herbert opowiadał Adamowi Michnikowi w rozmowie z 1980 roku (drukowanej w roku następnym): "Ale co mnie zawsze bardzo niepokoiło w rosyjskim trybie myślenia: jak tam raz gdzieś siedziałem i chciałem wody, złamałem się - podlec byłem - i mówię: «Towariszcz», a ten powiedział do mnie: «Wołk tiebie towariszcz»" (Herbert nieznany, s. 90). Natomiast Janusz Odrowąż-Pieniążek wspominał po śmierci Herberta, jak ten podobno już na początku lat pięćdziesiątych opowiadał mu o przesłuchaniu "w lwowskim NKWD": "Powtórzył mi wtedy - także po rosyjsku - formułę pytania, jaką mu wielokrotnie - tę samą - zadawano na przesłuchaniu w lwowskim NKWD. Chodziło o przynależność do polskiej nielegalnej organizacji" (Janusz Odrowąż-Pieniążek, Wspomnienie z czasów jakby heroicznych, [w:] Upór, s. 34). Ponieważ Herbertowie wyjechali ze Lwowa w 1944 roku przed wejściem wojsk sowieckich, historia ta mogłaby się dziać jedynie przed czerwcem 1941, gdy Zbigniew Herbert miał szesnaście lat! Wprawdzie szesnastolatek jak najbardziej mógł być przesłuchiwany przez NKWD, ale niepodobna, by rodzina nic o tym nie wiedziała. Jedyne przesłuchanie z tamtego czasu, o którym cokolwiek wiadomo (i podczas którego w istocie zadawano w kółko te same pytania: «Kto prowodyr? Buntowszczik?»), to przesłuchanie urządzone całej klasie przez rosyjską dyrektorkę w związku ze zbiorową ucieczką z lekcji ukraińskiego (Pan od poezji, s. 73).

[25] "Niedługo potem [...] otrzymałem powołanie do wojska. Zjawiłem się przed komisją zaopatrzony w oficjalny dokument stwierdzający, że jestem inwalidą wojennym, co odpowiadało prawdzie" (Węzeł, s. 549). Ponieważ uzyskanie autentycznego dokumentu potwierdzającego wojenne inwalidztwo wiązało się z wieloma procedurami, powinien gdzieś zostać po nich ślad. Na nic takiego jednak dotąd nie natrafiono. W rzeczywistości kalectwo Herberta (krótsza jedna noga) było skutkiem wypadku na nartach (Pan od poezji, s. 69-71).

[26] Opowieść ta pochodzi z cytowanego już parokrotnie wywiadu Pojedynki Pana Cogito: "Potem Radosław wydał nieszczęsny rozkaz ujawnienia się. Byłem przeciwny. Dlaczego konspiracja miałaby ujawniać się wobec kolejnego wroga? Uważałem, że ta decyzja opiera się na niebezpiecznych złudzeniach, które doprowadzą do śmierci dziesiątków tysięcy młodych ludzi [...] Straciłem kontakt z tamtymi środowiskami. Dałem nogę. Zdaje się, że nawet szukali mnie jako dezertera, ale ja już wtedy byłem w innej, dobrze uzbrojonej armii. Dwa lata trwał mój kontakt z «bandytami z lasu». Wycofałem się, gdy doszedłem do wniosku, że partyzantka się degeneruje, że lepszym pomysłem jest tupamaros (partyzantka miejska). Każdy człowiek pragnie usprawiedliwienia swych decyzji, ale czułem i do dziś czuję szacunek do tych, którzy pozostali do końca wierni przysiędze, w lasach, bez nadziei" (Pojedynki, s. 1).

Nb. fantazji o powojennej konspiracji uchwycili się bezkrytyczni hegiografowie, umieszczając kontakty Herberta z "bandytami z lasu" w jego okresie krakowskim (zob. np. Bohdan Urbankowski, Poeta, czyli człowiek zwielokrotniony. Szkice o Zbigniewie Herbercie, Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne, Radom 2004, s. 56 i n.). Jednak z cytowanego wyżej Kalendarium Henryka Citki wynika, że akurat w latach 1944-1947 Herbert na brak zajęć nie narzekał: "W Krakowie zdaje egzaminy do Akademii Sztuk Pięknych i do szkoły aktorskiej, ale wybiera studia w Akademii Handlowej, zakończone uzyskaniem dyplomu magistra ekonomii. Uczęszcza na zajęcia w ASP, słucha wykładów z filozofii oraz zalicza dwa lata studiów na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego". Poza tym - jak wiadomo ze wspomnień - działał wtedy aktywnie w krakowskim Klubie Logofagów oraz w Klubie Literackim. Gdzie tu upchnąć jeszcze dwa lata konspiracji? Zob. Leszek Elektorowicz, Wspomnienie o przyjacielu, [w:] Upór, s. 18-20 oraz Stefan Kisielewski, Abecadło Kisiela, Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1990, s. 32-33.

Kto chciałby wiedzieć więcej, jak naiwnie próbuje się ocalić mit Herberta-konspiratora, niech przeczyta w OSOBACH: "Bohdan Urbankowski o Zbigniewie Herbercie albo hagiografia kompilacyjna".

[Dopisek po latach] Kalendarium Citki wymaga wprawdzie rewizji, jeśli idzie o ASP i szkołę aktorską (okazało się, że Herbert te zdane egzaminy zmyślił), ale dwa lata powojennej konspiracji to dalej tylko mitomania.

[27] Pionierską robotę wykonała w tym zakresie Joanna Siedlecka. Zob. rozdział "Zawsze marzyłem o karabinie" w jej Panu od poezji, s. 77-95.

[28] Zob. Herbert lubił szukać guza. Rozmowa Andrzeja Franaszka z siostrą Herberta, Haliną Herbert-Żebrowską, "Tygodnik Powszechny", 3 sierpnia 2008: "A jak wyglądały związki Pani brata z Armią Krajową czy w ogóle podziemiem? Jeżeli chciał tam należeć, to mógł o tym myśleć dopiero w 1943 roku. Był trochę taki, że lubił szukać guza. Jeszcze w czasie okupacji sowieckiej, podczas srogiej zimy wziął wieczorem narty, poszedł jeździć i złamał nogę. Konsekwencje ciągnęły się bardzo długo, to były miesiące leżenia, kolejne operacje. Więc nie nadawał się do żadnej służby. Nie pamiętam, żeby chodził na jakieś szkolenia, po prostu musiał dużo leżeć. Dopiero gdy trafiliśmy do Krakowa, czy właściwie Proszowic, to rzeczywiście czasem znikał z domu, być może trafił do jakiejś organizacji. Ale to już pod koniec wojny. Może było z nim tak jak z Mickiewiczem i Słowackim, którzy jako słabego zdrowia uratowali się. Na szczęście... Sam mógł mieć żal do losu, że zamiast walczyć leżał z nogą na wyciągu. Zresztą pod względem zdrowotnym jeszcze po wojnie okazał się całkowicie niezdolny do służby wojskowej. W każdym razie, jak mało który z poetów, starał się pamiętać o tych, którzy zginęli".

[29] Sztuka empatii. Rozmowa z Renatą Gorczyńską przeprowadzona 2 kwietnia 1986 roku (Herbert nieznany, s. 166-167). Podobnie mówił w innych wywiadach: "Człowiek jest nie tylko tym, czym jest, ale tym, czym chciałby być. Otóż ja na pewno w tym, co robię, tak mi się wydaje, pokazuję to, czym ja chciałbym być i czym, niestety, nie jestem" (Labirynt nad morzem. Zapis rozmowy z Andrzejem Babuchowskim przygotowanej dla Polskiego Radia w Katowicach i emitowanej jesienią 1971; Herbert nieznany, s. 29); "Człowiek jest tym, czym chciałby być. Połączeniem mięsa z marzeniem" (rozmowa z ks. Januszem Pasierbem przeprowadzona najprawdopodobniej w roku 1973; Herbert nieznany, s. 62).

Pogląd, że literatura to próba przeskoczenia siebie, nie jest odosobniony, ale nie jest także oczywisty.

"Myślę, że nie wydamy na świat tworów bardziej inteligentnych czy szlachetnych niż my sami w naszych najlepszych chwilach" (Jorge Luis Borges, Notatka o Bernardzie Shaw, [w:] Idem, Dalsze dociekania, przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, s. 232).

[30] Herbert nieznany, s. 256. Są to pytania z tak zwanego "kwestionariusza Prousta". Herbert odpowiadał na nie w roku 1991.

Waldemar Łysiak zgłębia życie Rzymian
albo bajka o denarach i wąsach

Gdyby Waldemar Łysiak nazwał swoją Ostatnią kohortę [1] fantazją historyczną albo gdyby w ogóle milczał na jej temat, niniejsza notka byłaby bezprzedmiotowa. Autorzy powieści historycznych cieszą się dziś znaczną swobodą i domaganie się akurat od Łysiaka, żeby trzymał się realiów pisząc o przeszłości, mogłoby być poczytane za wyjątkową złośliwość. Ale Łysiak postanowił odkryć tajniki swego warsztatu pisarskiego i w sprawie Ostatniej kohorty złożył obszerną i jednoznaczną deklarację:
Przykładem wzmiankowanej metody (faktografia jako kanwa, fabuła zaś "wolnomyślicielska") jest w moim pisarstwie choćby powieść "Ostatnia kohorta". Punkt wyjścia stanowi tam oblężenie Rzymu przez gromady barbarzyńców, które nigdy miejsca nie miało. Barbarzyńcy kilkakrotnie w V wieku oblegali starożytny Rzym nim zadali mu klęskę definitywną, a ja z tych kilku oblężeń stworzyłem jedno finalne oblężenie mityczne, służące losom moich bohaterów. Trybun Fulviusz (główna figura "Ostatniej kohorty") to również postać literacka, wymyślona przeze mnie, chociaż - analogicznie jak d'Artagnan czy Aramis u Dumasa - mająca swój historyczny pierwowzór. Wszystkie elementy materialne tej opowieści są autentyczne, przed jej pisaniem zgłębiłem pieczołowicie całą sferę materialną, obyczajową i polityczną rzymskiego imperium (Fulviusz nie mógł nosić adidasów, Goci nie mogli używać widelców), lecz fabuła to produkt mojej wyobraźni, nie zaś ubeletrystyczniona wersja realnych historycznych wydarzeń [2].
Po takim solennym oświadczeniu nie sposób usprawiedliwiać autora, jakoby przedstawione w Ostatniej kohorcie "elementy materialne" były dla niego nieistotne i czysto dekoracyjne, skoro on sam, z własnej nieprzymuszonej woli, podkreśla, że są "autentyczne", i że je "zgłębił pieczołowicie" do tego stopnia, by swojego bohatera nie obuć przypadkiem w adidasy. Jak naprawdę wyglądało to "zgłębienie", pokażę na kilku przykładach.

Wór denarów, czyli fantastyczny system monetarny

Jednym z najpospolitszych "elementów materialnych" w każdej powieści jest pieniądz. Ktoś coś kupuje, komuś się płaci, ktoś dostaje łapówkę etc. Czasem padają kwoty obrazujące czyjeś bogactwo lub nędzę. Również u Łysiaka już w pierwszym rozdziale toczy się następujący dialog "kilku podpitych elegantów" stojących przy bramie zajazdu:

- Twoja małżonka, Licyniuszu, też nie zdobyłaby jabłka przed sądem Parysa! - wtrącił się trzeci, wywołując kolejną chóralną wesołość.
- Ale kupiłaby je od Parysa za drobną tylko część swego posagu, głupcy! - odparował ów Licyniusz. - Wiedziałem co robię kładąc się do łożnicy z worem denarów, kiedy inni każdego wieczoru szukają paru asów na łyk cienkiego wina! (s. 33; wyróżnienie moje).
Akcja Ostatniej kohorty dzieje się mniej więcej w połowie V wieku, "wszystkie elementy materialne tej opowieści są autentyczne", a tu nagle - denary i asy! Wprowadzenie tych jednostek monetarnych daje anachronizm niemal komiczny, bo denarów i asów nie ma wtedy w obiegu już od prawie dwustu lat. Nie dwudziestu. Dwustu! To trochę tak, jakby w powieści o przedwojennej Warszawie kilku elegantów pod "Adrią" gawędziło o dukatach i talarach.

Wprawdzie denar jako jednostka obrachunkowa przetrwał trochę dłużej i wymieniany bywa także w źródłach z IV wieku, ale fizycznie już wtedy nie istnieje (trochę na wyrost pewne miedziaki (!) z początku IV wieku czasem nazywa się "denarami"). Nie są to, podkreślam mocno, żadne subtelności numizmatyczne znane wyłącznie wtajemniczonym. Jest to wiedza elementarna, którą można z powodzeniem zdobyć w ciągu jednego wieczoru, czytając na przykład ogólny wstęp ogólnego opracowania o systemie monetarnym Imperium.

Natomiast poniższe cytaty potwierdzają, że Waldemar Łysiak nie tylko wierzył w istnienie w V wieku namacalnych srebrnych denarów [3], ale także w ówczesną cyrkulację sesterców oraz aureusów, których w rzeczywistości też już od bardzo dawna nigdzie nie widziano; poza może pojedynczymi sztukami przechowanymi wśród rodzinnych pamiątek:

Ojciec Valerianusa, zdobywszy majątek na dostawach armijnych - za drobną tylko garść kradzionych milionów sesterców kupił sobie rozlegle drzewo genealogiczne u greckich heraldyków [...] (s. 111-122; nb. w zdaniu tym są dodatkowo jeszcze dwie niezręczności: stylistyczna - "garść [...] milionów sesterców" oraz semantyczna - "greccy heraldycy"; w tym ostatnim wypadku mówię o niezręczności, bo zakładam, może pochopnie, że Łysiak jednak wie, że w starożytności heraldyka nie istniała).
Taki paszkwil był wart złota, płacono więc Sulpicjuszowi złotymi solidami, a nawet starszymi i cenniejszymi aureusami - opływał w złoto (s. 59).
Łysiak o kwestiach monetarnych u Rzymian ma generalnie marne pojęcie. W eseistycznym wstępie do Ostatniej kohorty wymienia wśród filarów Imperium m.in. "jednolity system monetarny" i uzasadnia to tak:
Wiadomo jakie kłopoty powodują i jaką klęską bywają czasami różnice walutowe. Imperium Rzymu miało tę samą monetę we wszystkich swoich zakątkach. Co niebywale ułatwiało politykę finansową, tudzież handel między ziemiami tak odległymi jak Brytania i kraje Bliskiego Wschodu (s. 10-11).
Każdemu oczywiście wolno być zwolennikiem euro lub innej jednolitej waluty, ale Imperium Rzymu w czasach swojej świetności wcale tej samej monety wszędzie nie miało. Było akurat odwrotnie - odmiany monet prowincjonalnych bitych według lokalnych standardów idą w tysiące! Radykalne ujednolicenie systemu monetarnego wraz z podporządkowaniem mennic administracji centralnej dokonało się dopiero wtedy, gdy Imperium chwiało się już w posadach. Wcześniej rozmaitość pieniądza była tak wielka, że wyspecjalizowane punkty jego wymiany znajdowały się nawet przy świątyniach, by każdy mógł łatwo uregulować swoje należności wedle lokalnej taksy. Czytelnicy Ewangelii na pewno pamiętają scenę, gdy Jezus "sporządziwszy sobie bicz ze sznurków [...] porozrzucał monety bankierów" (J 2,15). Po cóż stałyby te kantory na dziedzińcu świątyni w rzymskiej Judei, gdyby "Imperium Rzymu miało tę samą monetę we wszystkich swoich zakątkach"?

Sito do odcedzania grzechów, czyli fantastyczna wizja chrześcijaństwa

Ostatnia kohorta poprzetykana jest rozmaitymi "prezentacjami ideologicznymi". Czasem są to niby-dyskusje albo też narrator rezonuje na jakiś "istotny temat" przez kilka stron: na przykład o tym, że "władza Boga chrześcijan szermowała słowem, a nie mieczem, lansując pokorę, a nie siłę" (s. 66) albo o "mentalnej autodeifikacji" (s. 81). Naprawdę! Tak właśnie u Łysiaka wyrażają się Rzymianie! Może się to podobać albo i nie, mniejsza o to, ale powinno istnieć przynajmniej śladowe prawdopodobieństwo, że takie rozmowy rzeczywiście mogły się toczyć gdzieś w V wieku. Tymczasem zdarza się, że już sam temat znów o co najmniej kilka stuleci rozmija się z opisywaną epoką:

- Jest lepszy sposób niż udający prawdę fałsz! To spowiedź, która czyści duszę z grzechu, i która daje sumieniu wolność.
- Tak, Kaiusie... - zgodził się Rega. - To inne sito do odcedzania grzechów, wymyślone przez Kościół jako smycz. Cedzi stare grzechy, by dać czyste pole zasiewaniu nowych, które znowu przywiodą penitenta do kapłana. Lecz nie mów mi, że w tym chrześcijańskim sicie jest moralna wyższość nad samooszukiwaniem się prawdą zmyśloną. Mój sposób boli, gdyż boli trud przemagania prawdy zmyśleniem, a spowiedź trudzi tylko nogi bieganiem do kapłana po rytuał rozgrzeszenia (s. 322).
Potem jeszcze kilkakrotnie mówi się o spowiedzi, a różne osoby albo spowiadają się, albo też mają zamiar się wyspowiadać. Tyle że taka spowiedź, jak ją sobie wyobraża Łysiak, w połowie V wieku jeszcze nie istniała! Nie było żadnego "biegania do kapłana po rytuał rozgrzeszenia" z byle czym. Nie było w ogóle żadnego rytuału w sensie regularnie powtarzanej procedury, gdyż spowiedź uważano za coś nadzwyczajnego, zarezerwowanego jedynie dla grzechów najcięższych. Dość powiedzieć, że taki święty Augustyn (zmarł w roku 430) nie spowiadał się w życiu ani razu!

Jeszcze w roku 589 III synod w Toledo w kanonie XI stwierdzał, że oto w niektórych hiszpańskich kościołach pojawiła się obrzydliwa nowość (exsecrabilis praesumptio): mianowicie ludzie po nagrzeszeniu idą zaraz do kapłana i zawracają mu głowę prośbami o odpuszczenie. Synod stanowczo nakazywał w tej materii powrót do dawnych form. Regularne "bieganie do kapłana", porównywanego teraz do lekarza opatrującego rany, zalecił dopiero IV Sobór Laterański z roku 1215, czyli późniejszy o, bagatela!, prawie osiem wieków niż opisywane przez Łysiaka czasy. W dodatku zalecana częstotliwość nie była zbyt wielka: semel in anno, czyli raz w roku [4].

Honorowi bykobójcy, czyli fantastyczna wizja konkurentów chrześcijaństwa

Niejako dla przeciwwagi wobec chrześcijaństwa, które "lansowało pokorę", wprowadza Łysiak w dalszych partiach swej książki "mitraistów". Okazuje się, że jest to wśród żołnierzy grupa wcale liczna, ponieważ "ludzie wojowniczego charakteru" instynktownie szukają czegoś innego niż "etyka słabości".

- Czegóż więc szukałeś?
- Mitraickiego kodeksu. To surowy kodeks moralny, obejmujący bezwzględną dyscyplinę, dumę, honor, wstrzemięźliwość, lojalność, szanowanie obietnic tudzież trwałość przyjaźni, czyli, summa summarum: starorzymską siłę wewnętrzną. "Siła i honor", Kaiusie.
- Czyż tego samego nie nakazuje kodeks legionowy?
- Legiony to masa, pełna różnych brudów, jak każda masa, gdy mitraizm to elita - odparł z głębokim przekonaniem (s. 445-446).
Tyle że w V wieku nikt nie mógł stać przed alternatywą: chrześcijaństwo albo "mitraizm". Dzięki znaleziskom monet w mitreach wiadomo, że wszystkie te miejsca zostały opuszczone w ciągu IV wieku (jeśli nie wcześniej) i żadne późniejsze świadectwa nie potwierdzają istnienia kultu Mitry w rzymskiej armii. Toteż wymyślenie supertajnej sekty "mitraistów", tak ściśle zakonspirowanej, że nie został po niej nawet najmniejszy materialny ślad, jest już tworzeniem historii alternatywnej - i to raczej w duchu Dana Browna. Także sprowadzanie wyrafinowanej symboliki misteryjnej do niezbyt skomplikowanej celebracji żołnierskiego braterstwa nie znajduje potwierdzenia w przekazach. Po części właśnie to wyrafinowanie mogło być przyczyną stosunkowo szybkiego wygaśnięcia misteriów Mitry - funkcjonujące niezależnie mitrea zawieszały aktywność niczym teatry pozbawione reżyserów [5].

Wąsaci i ogoleni, czyli fantastyczna wizja rzymskich obyczajów

Tajny kult Mitry w V wieku (nie żaden "mitraizm", bo takiej -izmowej nazwy w starożytności nie używano) to jednak przynajmniej jakiś pomysł. Natomiast moralizatorska wizja, wedle której dzicy barbarzyńcy biją zdeprawowanych i rozleniwionych Rzymian, to zaledwie odgrzewany po wielokroć banał. Aby podkreślić dzikość barbarzyńców, Łysiak upodobnił ich nieco do Mickiewiczowskich zbójów z "Powrotu taty" ("Brody ich długie, kręcone wąsiska, / Wzrok dziki, suknia plugawa") i nazywa ich zazwyczaj, ustami swoich bohaterów, "Wąsatymi". Nazwę tę zaś wyjaśnia w nawiasie tak: "Rzymianie wąsów nie nosili, nawet małych; golili się starannie" (s. 100) i podkreśla, że jest to nazwa wzgardliwa.

Rzymianie wąsów nie nosili? W tym nonszalanckim uogólnieniu - na którym budowana jest potem opozycja dzikości i kultury - widać niczym w soczewce chucpę Łysiaka, deklarującego, że zgłębił pieczołowicie "całą sferę materialną, obyczajową i polityczną rzymskiego imperium". Narrator jego powieści obficie cytuje Marka Aureliusza, ale Łysiak chyba nigdy nie widział wizerunków tego cesarza, skoro sądzi, że wąsatość i ogólne niedogolenie musiało Rzymianom kojarzyć się koniecznie z dzikością i barbarzyństwem.

Rzecz jasna, moda się zmieniała. Czasem ten sam władca, na przykład Konstantyn Wielki, raz przedstawiany był z wąsami, a kilka lat później już bez. Niemniej, jak łatwo się przekonać - choćby oglądając rzymskie monety - wąsacze i brodacze nawet wśród cesarzy nie należeli do rzadkości. Wystarczy wspomnieć o Neronie, którego w Quo vadis nazywa się często Miedzianobrodym, albo o brodzie filozofa, jaką nosił Julian Apostata. Z drugiej strony, choć barbarzyńcy na ogół byli bardziej kudłaci niż Rzymianie, to czasem, przeciwnie, zwracali uwagę właśnie całkowitym brakiem owłosienia na twarzy. Gdy Ammianus Marcellinus, żołnierz i historyk, w swym słynnym opisie obyczajów Hunów opowiada, jak kaleczą oni małym chłopcom policzki, by uniemożliwić powstawanie zarostu, wygląd ich kojarzy mu się z eunuchami (spadonibus similes; XXXI, II, 2) [6] [6a].

Łacina oraz inne drobiazgi

Łaciny Łysiak nie umie, ale jest z nim tak, jak w tym starym żydowskim dowcipie (- Rebe! Mój syn nie umie grać w karty! - To o co chodzi? - Ale on nie umie grać w karty i gra!). Umie, nie umie, o to znów mniejsza. Grunt, że zawsze lubi swoim czytelnikom łaciną zaimponować. Przez wiele lat robił kompromitujący błąd pisząc homines sapiens (to połączenie liczby mnogiej z liczbą pojedynczą i znaczy tyle, co "ludzie rozumny"). Potem ktoś mu chyba zwrócił na to uwagę i zaczął pisać poprawnie homines sapientes ("ludzie rozumni"), chociaż używa tego zwrotu wyłącznie w mianowniku także tam, gdzie wypadałoby przypadek zmienić. Na przykład w wyrażeniu "bilans zysków i strat homines sapientes" (co daje po przełożeniu: "bilans zysków i strat ludzie rozumni") zgrabniej byłoby użyć formy hominum sapientium ("ludzi rozumnych"), ale to już może żądanie przesadne [7].

Łacińskich słówek i łacińskich złotych myśli tym bardziej nie mogło u Łysiaka zabraknąć w powieści o Rzymianach. Naturalnie, nie ma w tym nic złego, gdy pisarz poprzepisuje sobie trochę takich "erudycyjnych" ornamentów z jakiegoś zbiorku w rodzaju Łacina na co dzień czy Aurea dicta. Pod warunkiem, że będzie przepisywał starannie, a nawet szczególnie starannie, skoro języka nie zna! W Ostatniej kohorcie nie jest z tym najlepiej. Na stronie 56 zamiast "Digitas Dei" powinno być "Digitus Dei" ("palec Boży"); na stronie 103 zamiast "e manubis" powinno być "ex manubiis" ("z łupów"), a na stronie 479 zamiast "ante poreos" powinno być "ante porcos" ("przed wieprze") [8].

Także objaśnienia obcych słów bywają niefortunne. Na stronie 32 Łysiak wprowadza na scenę swego głównego bohatera o przydomku "Soter" (który to przydomek będzie się potem wielokrotnie powtarzał) i w przypisku podaje, że jest to słowo łacińskie! Owszem, określenie "Soter" (czyli "zbawca") można znaleźć w dobrych łacińskich słownikach, ale zostało ono żywcem przejęte z greki, gdzie funkcjonowało m.in. jako przydomek wielu hellenistycznych władców i właśnie w takiej roli pojawia się w łacinie. Również za wyłącznie łacińskie słowo uznał Łysiak grecką pyxis, spolszczoną przez niego nieco dziwacznie na "pyxidę" (s. 217) [9]. Przy wcześniejszych grubych niedorzecznościach to jednak już tylko drobiazgi.

Podobnie do pomniejszych błędów można zaliczyć szereg omyłek rzeczowych, niemniej każda z nich kompromituje pisarza, który rzekomo zgłębił "pieczołowicie całą sferę" etc. etc., a w rzeczywistości daje popis ignorancji.

Odróżnia honestiores od arystokracji, objaśniając w przypisku, że to "klasa średnia" (s. 100), choć podział honestiores - humiliores był podziałem dychotomicznym [10].

Myli Euklidesa z Megary - którego uważa za autora Elementów! (s. 470) - z Euklidesem z Aleksandrii.

Pisze o zbiorze "rymów Katullusa" (s. 58), choć Katullus nie rymował. W ogóle w klasycznej poezji łacińskiej rym, nawet w szerokim rozumieniu obejmującym homoioteleuton, pojawia się tylko wyjątkowo. Nie jest to też przejęzyczenie Łysiaka, bo pisze on także o "płodzeniu rymów', "miłośnikach rymów", "kradzieży rymu" etc. Idzie tu znów o sprawę podstawową, szkolną, którą wyjaśnia dowolny wstęp do literatury rzymskiej i przynajmniej taki wstęp wypadałoby przeczytać; zwłaszcza w sytuacji, gdy do powieści wprowadza się postać poety.

Na koniec nonsens szczególnie smakowity:

U barbarzyńców, jak i u Rzymian, nie tylko każdy "rex" i każdy "princeps" był figurą wywyższoną, bo naczelnikiem swoich żołnierzy, lecz i każdy szef drużyny (s. 75).
Każdy rex? U Rzymian? Przecież wiadomo dobrze (bo to po raz kolejny elementarny zakres wiedzy), że Rzymianie akurat na słowo rex ("król") reagowali alergicznie. Nawet w potocznym języku nigdy nie określali swego imperatora słowem rex, nie mówiąc już o oficjalnej tytulaturze. Królów mogły mieć jedynie inne ludy: także te podbite przez Rzym. Dlatego właśnie decyzja Odoakra zawierała tak doniosłe symboliczne przesłanie:
pozbawił władzy Romulusa Augustulusa [...] i ogłosił się królem (rex), który to tytuł od czasu obalenia królów i ustanowienia republiki rzymskiej w 510 roku p.n.e. był w Rzymie tradycyjnie znienawidzony [11].
"Wszystkie elementy materialne [...] są autentyczne"; "zgłębiłem pieczołowicie całą sferę materialną, obyczajową i polityczną rzymskiego imperium". W rzeczywistości od tej strony Ostatnia kohorta to humbug, zwykłe oszustwo. Tyle w niej autentyzmu, co w Kodzie Leonarda da Vinci, i taka też jest mniej więcej jej "materialna" wartość.

Niemniej Łysiak bardzo jest z siebie zadowolony. W rozmowie z Krzysztofem Masłoniem wtrącił najzupełniej serio: "Marcin Wolski napisał wielką recenzję, w której przesadnie wychwalił «Ostatnią kohortę», nazywając ją najgenialniejszą polską powieścią ostatniego półwiecza" [12].

Potem będzie się dziwił, że się z niego śmieją.

[1] Waldemar Łysiak, Ostatnia kohorta, Wydawnictwo Nobilis, Warszawa 2005. Dalej w nawiasach okrągłych numery strony z tego wydania. Książka została wydana w dwóch tomach, ale ma ciągłą numerację stron, więc podawanie numeru tomu nie jest konieczne.

[2] Waldemar Łysiak, Krew, pot i łzy, "Niezależna Gazeta Polska", 2006, nr 10. Wyróżnienie moje.

[3] "Obłupią cię, wezmą ostatniego denara, legionisto!" (s. 137); "[...] rozszarpią każdego, u którego wyczują chociażby denara lub złoty pierścionek" (s. 138); "- Dopłacisz, ile trzeba, srebrnymi monetami, Valerianusie. Dopłacił sakwą denarów, a staruszka, oddając chustę z biżuterią, uklękła i pocałowała dłoń dawczyni tak, jak się całuje dłonie świętych" (s. 213-214).

Nb. podobnie bałamucił inny pisarz z tej samej półki, Jan Dobraczyński, w swojej wczesnej powieści historycznej o Jeremiaszu Wybrańcy gwiazd. Jest tam między innymi scena, w której ktoś sięga do "woreczka u pasa" i w ten sposób pożycza komuś innemu "dwa talenty". Tymczasem babiloński talent przejęty przez Izraelitów to miara odpowiadająca trzydziestu kilogramom! Pisał o tym w recenzji z pierwszego wydania Wybrańców Melchior Wańkowicz (Powieść o proroku-kolaborancie, "Kultura" 1950, nr 6, s. 148). Na plus wypada Dobraczyńskiemu policzyć to, że ten nonsens w kolejnych wydaniach poprawił i teraz już niejaki Joel nie pożycza talentów, lecz bezpiecznie mgliste "srebrniki" (Jan Dobraczyński, Wybrańcy gwiazd, Wydawnictwo PAX, Warszawa 1957, s. 52: "Joel sięgnął do woreczka u pasa i wyłożył Elmadamowi na rękę kilka srebrników").

[4] Tekst łaciński XI kanonu III synodu w Toledo można znaleźć np. w: Joseph Bingham, Origines ecclesiasticæ: or, The Antiquities of the Christian Church, t. VIII, London 1720, s. 146, przypis q. Najważniejszy fragment brzmi: "Et ideo pro coercenda tam exsecrabili praesumptione, id a sancto concilio iubetur, ut secundum formam canonum antiquorum detur poenitentia". Samo exsecrabilis praesumptio Bingham przekłada jako execrable Presumption... O spowiedzi mówi 21 konstytucja IV Soboru Laterańskiego; kapłana porównuje się do lekarza w jej paragrafie 4 (Dokumenty soborów powszechnych, t. II (869-1312), Kraków 2003, s. 258-261; tekst łaciński i polski).

[5] "Nie ma w zasadzie żadnych świadectw na jego [kultu Mitry] kontynuację w V wieku" (Manfred Clauss, The Roman Cult of Mithras. The God and His Mysteries, Routledge 2000, s. 32). Kosmogoniczna symbolika misteriów Mitry jest wciąż rozszyfrowywana, ale coraz więcej badaczy wskazuje, że - wbrew popularnym stereotypom - z pewnością nie była to nieskomplikowana religia żołnierzy i wyzwoleńców. Zob. Roger Beck, Ritual, Myth, Doctrine, and Initiation in the Mysteries of Mithras. New Evidence from a Cult Vessel, "The Journal of Roman Studies", 2000, t. 90, s. 177: "In the interplay of ritual, myth, and cosmology, a high degree of ideological sophistication lurks beneath these crude images of an inelegant regional pottery. That something so subtle should appear so early in the cult's history - and on the margins of empire at that - should cause us to re-examine our stereotypes of the simple religion of soldiers and freedmen". Tak samo ujmuje ten problem Roger Beck w: The Religion of the Mithras Cult in the Roman Empire. Mysteries of the Unconquered Sun, Oxford University Press 2006, s. 50-51.

[6] W przeszło tysiąc lat później, gdy powątpiewano, czy mieszkańcy właśnie odkrytego Nowego Świata aby na pewno są ludźmi, obok argumentów mniej zaskakujących (chodzą nago, jedzą robaki) pojawił się i taki: "nie noszą brody, a jeśli przypadkiem im wyrośnie, wyrywają ją natychmiast" (Zob. Claude Lévi-Strauss, Smutek tropików, przełożyła Aniela Steinsberg, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1960, s. 74).

[6a] Pan Roman Żuchowicz zwrócił mi uwagę, że kwestia rzymskich wąsów i bród ma jeszcze jeden aspekt. Otóż przyjmuje się na ogół, że wąsy u Rzymian nie występowały osobno. Jeśli już - to wyłącznie razem z brodą. Albo golimy wszystko, albo nic. Ba, Rzymianie nie mieli nawet odrębnego słowa na określenie wąsów! Wąsy bez brody zatem istotnie mogłyby wskazywać, że ich właściciel nie jest Rzymianinem. Jak pisał Ward-Perkins przy okazji wąsów króla Ostrogotów, Teodoryka:

"There is no representation that I know of, from any century, that shows a Roman, or indeed a Greek, with a moustache (unless it is accompanied by a beard); and there is not even a word in the Latin language for ‘moustache’. Contemporaries, whether Romans or Goths, will have interpreted Theoderic’s moustache as a sign of his un-Romanness, indeed of his Gothicness; and, in doing so, they will surely have been right " (Bryan Ward-Perkins, The Fall of Rome and the End of Civilization, Oxford University Press 2006, s. 73).

Nie jest to jednak do końca prawda. Rzeczywiście, same wąsy u Rzymian to rzadkość, ale istnieją na przykład wizerunki Konstantyna Wielkiego na monetach z gładko wygolonym podbródkiem i wyraźnymi wąsami. Zob. Patrick Bruun, Portrait of a Conspirator. Constantine's Break with the Tetrarchy, [w:] Idem, Studies in Constantinian numismatics. Papers from 1954 to 1988, Rzym 1991, s. 107: "The sequence of portraits employed at Siscia is highly instructive. [...] The portrait of Constantine as Augustus [...] is - except for the moustache - that of a clean-shaven youngster".

Jak to się ma do Łysiaka i jego zmyśleń? Rzecz jasna, zapuszczamy się tu już w dość ezoteryczny obszar antycznego fryzjerstwa, z którym nawet pieczołowicie zgłębiający realia powieściopisarz nie musi być obznajomiony. Niemniej, wybronić go również nie sposób. Łysiak nigdzie nie zaznacza, że "Wąsaci" noszą jedynie wąsy. Pisze natomiast o Daku brodatym, długobrodych Longobardach i brodatej dziczy ("Nie było to regularne wojsko, lecz jakaś brodata dzicz", s. 325). Nieporozumieniem staje się także samo przezwisko "Wąsaci" w języku, który nie zna słowa "wąsy" (moustaccium to już łacina średniowieczna).

[7] Zwrotu "homines sapiens" używał Łysiak wielokrotnie. W ulotnej publicystyce i w książkach. Zob. na przykład: "[...] totalny postęp, wyzwolenie optymalne, równość euforyczna, zwierzęcość ekstremalna, «homines sapiens» wniebowzięci [...]" (Mietek na prezydenta! czyli 102% demokracji, "Najwyższy CZAS!", 1 lipca 1995); "[...] czynią wszystko, by całkowicie wyrugować karę główną z praktyki homines sapiens" (Prawo Kaina czy prawo Abla?, "Tygodnik Solidarność", 19 kwietnia 1996). W latach 90. "homines sapiens" pojawia się w książkach Łysiaka regularnie: w Lepszym (1990), w Najlepszym (1992), w Statku (1994), w Wilku i kuglarzu (1995) czy we Flecie z mandragory (1996). A nie jest to wyliczenie pełne. Jeszcze w drugim wydaniu Stulecia kłamców (2000) już na stronie 5 Łysiak pisze: "Rekordowemu ubojowi «homines sapiens» partnerowała w stuleciu XX rekordowa erupcja kłamstwa" (zob. też strony 22 i 32). Można się na "homines sapiens" natknąć - i to niejeden raz! - nawet w luksusowo wydanych tomach Malarstwa białego człowieka!

"[...] echo złudnej wiary Renesansu w nieograniczone możliwości «homines sapiens»"; "[...] perfekcyjne studium natury «homines sapiens»"; "[...] dzisiejszy glob miałby tylko jednych «homines sapiens», Mongołów"; "[...] całe jestestwo motłochu alias zbiorowiska wrednych «homines sapiens»" (Waldemar Łysiak, Malarstwo białego człowieka, tom II, Wydawnictwo Andrzej Frukacz, Ex libris - Galeria Polskiej Książki, Warszawa-Chicago 1997, s. 64, 137, 229, 354; kursywa za oryginałem). Wypisałem te przykłady tylko z jednego tomu.

Wyrażenie "bilans zysków i strat homines sapientes" cytuję z 15 rozdziału książki Mitologia świata bez klamek, Wydawnictwo Nobilis, Warszawa 2008, s. 185. Zob. tamże s. 293: "Dynamiczny rozwój cywilizacji homines sapientes [...]". Podobnie w felietonach: "dla ewolucji [...] «homines sapientes»" (Ssanie postępu, "Gazeta Polska", 10 sierpnia 2005); "studiowanie dziejów «homines sapientes»" (Druga jakość, "Gazeta Polska", 5 lipca 2006). Za każdym razem przypadki się nie zgadzają.

Czasem też nie zgadzają się rodzaje. W Kohorcie Łysiak pisze na przykład: "Już dwa miesiące «Urbs Roma» było otoczone hordami «Wąsatych»" (s. 100). Było - bo to po polsku 'miasto Rzym', a 'miasto' to rodzaj nijaki. Ale łacińska 'urbs' jest rodzaju żeńskiego, skoro więc Łysiak ją już wstawił, to powinien napisać: była otoczona hordami.

[8] Zła passa do łacińskich powiedzonek nie opuściła Łysiaka także w trakcie pisania kolejnej powieści, Najgorszego. Bohater tej książki, przemądrzały pułkownik Heldbaum, przypisuje autorstwo znanej maksymy primum non nocere (po pierwsze, nie szkodzić)... Horacemu! Nb. maksyma ta w ogóle nie pojawia się w żadnym antycznym źródle. Nie jest to także łacińska wersja słów Hipokratesa, choć podobne zalecenie (me blaptein) można znaleźć w 11 rozdziale pierwszej księgi jego Epidemion (zob. wydanie The Loeb Classical Library: Hippocrates, tom I, Harvard University Press 1957, s. 164).

[9] Zob. The Oxford Latin Dictionary, Oxford University Press, 1968: soter na s. 1796, pyxis zaś na s. 1529.

[10] O późnorzymskim podziale społeczeństwa na honestiores i humiliores zob. The Cambridge Ancient History, t. XIII: The Late Empire, A.D. 337-425, Cambridge University Press 2007, podrozdział VIII rozdziału 11: "Other social distinctions" ("Already under the old empire there was, at least in the field of penal law, recognition of the division of society into two groups, the honestiores and the humiliores [...] All those who were separated from the mass of the plebs by virtue of their membership of the senatorial or equestrian order or of a town council [...] were honestiores"; s. 359).

[11] Averil Cameron, Późne cesarstwo rzymskie, przełożyła Monika Kwiecień, Prószyński i S-ka, Warszawa, b.d.w., s. 217.

[12] Polska to nie bibelot z lamusa. Z Waldemarem Łysiakiem rozmawia Krzysztof Masłoń, "Rzeczpospolita", dodatek "Plus Minus", 25 września 2010.