EBENEZER ROJT

Ludwik Stomma, pisarz niefrasobliwy

W maju 1975 roku do Ludwika Stommy uśmiechnęło się szczęście:
Szczęście uśmiechnęło się wreszcie w Skordjowie - małej wiosce nad bagnistą rzeczką Udal. Mieszkający na skraju tej wsi gospodarz potrafił nie tylko poprawnie zreferować zasady obserwacji wschodów i zachodów, lecz - nareszcie! - odszukał wśród wybujałego zielska cztery wbite "jeszcze przed wojną" paliki: trzy służące ongiś do pomocy w obserwacji (z okna sypialni) wschodów Słońca, a jeden (z okna kuchni) zachodów. [...] Twierdził on również, iż drzewiej palików było więcej; wszystkie też miały imiona [1].
Cóż takiego szczęśliwego było w odkryciu "wśród wybujałego zielska" paru starych patyków? Ano, był to dowód, że jeszcze całkiem niedawno, "jeszcze przed wojną", na polskiej wsi prowadzono obserwacje azymutalne Słońca. O co dokładnie z tymi obserwacjami chodzi, nie ma potrzeby się teraz wgłębiać. Grunt, że udało się odkryć unikalne chłopskie obserwatorium astronomiczne, nie mające wprawdzie nic wspólnego z "astronomią urzędową", ale za to związane z ludowym kalendarzem świąt, a to już dla etnografa rzecz łakoma.

Byłoby wielką niesprawiedliwością powiedzieć, że Ludwik Stomma właśnie z tych patyków odkrytych wśród zielska zrobił doktorat. Niemniej owo odkrycie z pewnością stało się pięknym zwieńczeniem rozwijanej w tym doktoracie teorii. Cóż bowiem efektowniejszego od potwierdzenia gabinetowych rozważań w terenowych badaniach! Opowieść o palikowym obserwatorium ze Skordiowa znalazła się również w popularnonaukowej wersji pracy doktorskiej Stommy, ogłoszonej w 1981 roku pod tytułem Słońce rodzi się 13 grudnia.

Niestety, w dziesięć lat później trzej źli ludzie złośliwie zauważyli,

że L.Stomma nie przedstawił ani w swej rozprawie doktorskiej, ani w książce, choćby szkicowego planu lub fotografii tak istotnego znaleziska, stanowiącego, wg jego słów, relikt ludowej tradycji obserwacyjnej o wielowiekowym rodowodzie [...] i będącego tym samym tak oczekiwaną i poszukiwaną "kropką nad i" jego wywodu [2].
Co więcej, mężowie ci osobliwi, ogarnięci jakimś niepojętym szałem weryfikacji, pojechali nawet na to samo, excusez le mot, zadupie, do tego całego porośniętego zielskiem Skordiowa, żeby na własne, rozpalone niedowiarstwem oczy zobaczyć kilka głupich spróchniałych palików. Palików żadnych, ma się rozumieć, nie znaleźli, nawet marnych śladów po nich, a miejscowi kmiotkowie także nie przypominali sobie, by cosik takiego kiedykolwiek we wsi widzieli. Ale jakby tego wszystkiego jeszcze było mało, pilni czytelnicy Stommy pojechali do Skordiowa po raz drugi i tym razem wzięli ze sobą teodolit. Z pomiarów wyszło im, że gdyby nawet tam kiedyś jakieś paliki były, to
opisany przez Autora system palików musiałby się znajdować po drugiej stronie rowu granicznego między wsiami Skordiów i Michałówką, na ornym polu innego gospodarza [...], czego żaden z sąsiadów sobie nie przypominał (13 Grudnia, czyli rzecz o Słońcu, s. 209).
Zarazem starannie i z użyciem wielu trudnych słów (solstycjum, ekliptyka, efekt refrakcji etc.) wykazali, że cała astronomiczna strona rozprawy Stommy jest nieporozumieniem, ponieważ autor posiada o tej dziedzinie wiedzy nader nikłe pojęcie.

Klasę człowieka poznaje się w chwilach jego słabości. Ludwik Stomma mógł zwyczajnie pokazać materiały z badań w Skordiowie, mógł przeprosić i przyznać, że takich materiałów nie ma, mógł wreszcie milczeć. Zamiast tego na dwóch stroniczkach z okładem nawymyślał swoim krytykom od "oszczerców" i "delatorów" oraz stwierdził, że teza, jakoby coś w doktoracie zełgał, nie trzyma się kupy, gdyż: a) nie miał po co łgać, b) gdyby nawet chciał łgać, to przecież nie robiłby tego "aż tak nieskończenie głupio". Co do materiałów zaś, to raz jeszcze zapewnił, że

badania w Skordiowie wykonywane były w ramach prac tzw. grup ćwiczeniowo-laboratoryjnych, których uczestnicy musieli złożyć oryginały wywiadów w Katedrze, bo inaczej po prostu nie zaliczono by im roku etc. etc. [3].
Obszernej repliki panów Lebeufa, Ziółkowskiego i Sadowskiego na te dwie stroniczki już cytować nie będę, bo zaczyna się robić nudno. W zupełności wystarczy cytat z odpowiedzi Kierownika Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej UW zamieszczonej przez nich w aneksie:
W odpowiedzi [...] pragniemy uprzejmie poinformować, że materiały z badań prowadzonych przez Ludwika Stommę w Skordiowie w maju 1975 roku nie zostały przez niego złożone w Archiwum Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego [4].
Tak więc jednak można kłamać "nieskończenie głupio" [5].

Nie wspominałbym o tych smutnych przypadkach, gdyby Ludwik Stomma wyniósł z nich jakąś naukę. Ale nie, dalej psuje sobie styl niechlujstwem i fanfaronadą. Przykład pierwszy z brzegu z książki Historie niedocenione z 2011 roku - diatryba o szaleństwie futbolu:

Dzisiaj [to znaczy w roku 2011] piłkarz FC Barcelona dostaje stukrotnie więcej (sic!), niż mógłby o tym marzyć Einstein. Nagroda Nobla równa się mniej więcej tygodniowemu wynagrodzeniu środkowego napastnika (jakże lubimy te wojskowe terminy) trzeciorzędnej ekipy w Hiszpanii czy we Włoszech [6].
Efektowne, ale nieprawdziwe. Ponieważ nagroda Nobla wynosiła w roku 2011 mniej więcej równowartość miliona euro, z prostego wyliczenia wynika, że według Stommy środkowy napastnik pierwszej lepszej drużyny we Włoszech dostaje rocznie jakieś 50 milionów euro. Tyle nie zarabiał wtedy - i to wliczając wszystkie kontrakty reklamowe, premie, bonusy etc. - żaden piłkarz na świecie [7]. Jeśli zaś idzie o realne wynagrodzenia zawodników z trzeciorzędnych klubów, to jest to przesada o co najmniej dwa rzędy wielkości!

Podobnych zmyśleń można znaleźć w tym samym rozdziale ("Olimpiada 1896") znacznie więcej. Zmyślać zaś Stomma musi, bo kilka zgrabnych anegdot o tym, jak to baron Pierre de Coubertin, twórca nowożytnych igrzysk olimpijskich, łasy był na pieniądze oraz nie znosił Żydów, całego rozdziału przecież nie zapełni. Dlatego jest tam jeszcze między innymi fantazja, że rywal Jessie Owensa w skoku w dal na igrzyskach w Berlinie nazywał się Luz Lang i że po igrzyskach "wszelka pamięć o nim zaginęła" [8], a także bałamutny akapit sugerujący, że de Coubertin sam sobie przyznał w 1912 roku złoty medal olimpijski w dziedzinie literatury [9].

Jeszcze większe bałamuctwa są w akapicie o igrzyskach antycznych. Wieloznaczny zwrot, że ich "czas minął w 146 roku p.n.e.", ktoś przecież może wziąć literalnie za datę ostatnich igrzysk olimpijskich, choć to tylko metafora. Natomiast nawet najżyczliwsza interpretacja nie pomoże zmyśleniu, jakoby w starożytności najwyżej ceniono "zwycięzców w rzucie dyskiem". Rzecz w tym, że takiej osobnej konkurencji w ogóle wtedy nie rozgrywano! [10].

I kwestia najważniejsza: nie jest prawdą, że antyczne igrzyska "były rywalizacją wszystkich, którzy mieli odwagę się zgłosić". Również wtedy wymagano odpowiedniego cyklu przygotowań, istnieli trenerzy, specjalne diety, związki sportowców, a nawet profesjonaliści, którzy zmieniali barwy, to znaczy za każdym razem startowali jako przedstawiciele tego miasta, które zaproponowało im najwięcej. To właśnie wzruszająca amatorszczyzna i nieporównanie szerszy nabór uczestników najbardziej odróżniały pomysł barona de Coubertina od starożytnego pierwowzoru. A jeśli już przypomina się antysemityzm barona albo igrzyska w Saint Louis, w których "startowali tylko biali", wypadałoby też pamiętać, że u podstaw antycznych igrzysk leżał najbezwzględniejszy ekskluzywizm. Nikomu nawet nie śniło się, by mógł w nich wystartować Żyd, Pers albo Trak. Bo przez "wszystkich" rozumiano tylko i wyłącznie wszystkich wolnych Hellenów [11].

Do źródeł ma Stomma podejście skrajne. Czasem hiperkrytycznie (i błędnie!) prostuje, że na początku hiszpańskiej wojny domowej Mussolini oddał do dyspozycji generała Franco dwadzieścia samolotów, nie zaś dwanaście [12], to znów łatwowiernie cytuje dziennikarskie brednie, jakoby lot Gagarina i późniejszy wyścig kosmiczny "doprowadził [...] do wynalezienia odzieży zapinanej na rzepy i patelni teflonowych" [13].

Czasem zaś przydarzają się Stommie kiksy, jakich powinien się wstydzić nawet początkujący historyk-amator. Rozdział o Joannie d'Arc zakończył zdaniem: "Mało mi wyboru zostawiłaś Joanno, kanonizowana w 1693 roku" (Historie, s. 76). Spudłować w takiej sprawie o przeszło dwa wieki - Joanna została kanonizowana dopiero w roku 1920 [14] - to rzadka sztuka! Z kolei rozdział zatytułowany "Holocaust" chciał chyba otworzyć mocnym uderzeniem obliczonym na potrząśnięcie pogrążonymi w słodkiej niewiedzy poczciwymi katolickimi duszami:

Chrystus był Żydem. Maryja była Żydówką. Apostołowie byli Żydami. Jakub czczony w Composteli, do którego pielgrzymowało średniowiecze, był Żydem. Łukasz Ewangelista, który podług legendy miał namalować obraz Jasnogórskiej Matki Bożej, był Żydem [...].
Ostro pojechał, ale też szybko się wywrócił, bo akurat jeśli chodzi o Łukasza Ewangelistę, to nic o jego żydostwie nie wiadomo. Przeciwnie, "Łukasz, umiłowany lekarz", o którym pisze Paweł w Liście do Kolosan, jest tam wyraźnie oddzielony od braci "z Żydów". Również najstarsza tradycja zgodnie głosiła, że Łukasz był nawróconym Grekiem urodzonym w syryjskiej Antiochii, co zresztą wyjaśniałoby, dlaczego w jego Ewangelii pojawia się tylu dobrych pogan z dobrym Samarytaninem na czele.

Stomma ma jednak generalnie tak słuszne poglądy, że nie musi się przejmować szczegółami. Już przeszło trzydzieści lat temu sfałszował historię żydowskiego karczmarza Lejbusia, by zrobić z niego ofiarę chłopskiego antysemityzmu [15]. Potrafi także wytropić antysemickie aluzje nawet w opowieści o Popielu i Piaście u Galla Anonima [16]. W rozdziale o holokauście oznajmił zaś, że stosunek chrześcijan do Żydów podszyty był od zawsze "nienawiścią metafizyczną", natomiast sami Żydzi najwyżej się chrześcijan boją. Jest też w nich "zapewne niekiedy i zawiść, i zazdrość, nie ma jednak nienawiści" (Historie, s. 194; wyróżnienie moje). Ten heroizm cnót czyni z Żydów naród już nie tyle wybrany, co właściwie święty [17].

Wiernym pozostaje więc tylko czekać na ogłoszenie przez Ludwika Stommę obowiązujących przepisów liturgicznych.

[Dopisek]

Natrafiłem na tę książkę przypadkiem: Podręcznik Obytego Polaka sześciorga autorów. Stomma jest tam autorem kilkunastu rozdziałów i wstępu do całości. Pisze w nim, że każdy Polak "pretendujący do minimum ogłady MUSI wiedzieć, kim byli Jan Lechoń, Antoni Słonimski i Bolesław Wieniawa-Długoszowski".

Wymagania, jak widać, niezbyt wygórowane, ale zaraz potem Stomma w ramach krzewienia ogłady dwukrotnie nazywa Damoklesa, tego od miecza, "Demoklesem", natomiast Hannibala uparcie pisze przez jedno "n". Twierdzi też, że Hannibal zadał Rzymianom klęskę "pod Trebią", chociaż Trebia to nie miasto, lecz rzeka, więc była to bitwa nad Trebią (jak "cud nad Wisłą").

Nawet dla małego Jezusa nie ma litości i upiera się, że cudowna jasność przy Jego narodzeniu oraz wół i osioł wzięte zostały z apokryfów. Tymczasem u św. Łukasza jasno się powiada, że pasterzy "chwała Pańska zewsząd [...] oświeciła" (Łk 2, 8), a wół i osioł nie z żadnych apokryfów zjawiły się w stajence, ale z początku Księgi Izajasza: "Wół rozpoznaje swego pana i osioł żłób swego właściciela, Izrael na niczym się nie zna, lud mój niczego nie rozumie".

Wszystkie te bałamuctwa zuchwała ignorancja Ludwika Stommy pomieściła na pierwszych pięciu stronach. Dalej nie miałem już odwagi nabywać obycia pod jego kierunkiem [18]

[1] Ludwik Stomma, Słońce rodzi się 13 grudnia, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1981, s. 98.

[2] Arnold Lebeuf, Mariusz S. Ziółkowski, Robert M. Sadowski, 13 Grudnia, czyli rzecz o Słońcu, Skordiowie i Ludwiku Stommie, "Etnografia Polska" 1991, t. XXXV, z. 1, s. 205.

[3] Ludwik Stomma, Odpowiedź na artykuł z "Etnografii Polskiej", t. 35, 1991, z. 1, "Lud" 1992, t. 75, s. 223.

[4] Arnold Lebeuf, Mariusz S. Ziółkowski, Robert M. Sadowski, "13 Grudnia" albo "Co autor chciał powiedzieć?", "Etnografia Polska" 1993, t. XXXVII, z. 1, s. 180 (wyróżnienie moje).

[5] Głupio kłamali również obrońcy Stommy (za co naturalnie sam Stomma już nie odpowiada). Ponieważ najwyraźniej pragnęli jego polemistom przyczepić łatkę paskudnych "delatorów", wpadli na koncept, by tytuł książki Słońce rodzi się 13 grudnia skojarzyć ze stanem wojennym, również wprowadzonym 13 grudnia, oraz plugastwem, jakie wówczas wyszło na powierzchnię:

"Na koniec uwagi najsmutniejsze. Wiemy od profesora Stommy, że zmienił on tytuł leżącej w wydawnictwie książki po wprowadzeniu stanu wojennego. Pamiętamy doskonale jakie wrażenie na bywalcach księgarni tytuł ów robił w tym nieciekawym okresie: Słońce rodzi się 13 grudnia, św. Łucja patronką ślepców... Był to czas - jak pamiętamy - osobliwych «polemik», szkalowań, insynuacji. Paradoksalna wydaje się sytuacja, że po dziesięciu latach, autora kalamburu spotyka cień tamtych praktyk" (Krystyna Piątkowska, Krzysztof Piątkowski, Czy słońce rodzi się 13 grudnia - czyli rzecz o pewnej "polemice", "Polska Sztuka Ludowa" 1993, z. 1, s. 79; wyróżnienie moje).

Tymczasem wystarczy zajrzeć do metryczki książki Stommy, by się przekonać, że jej druk ukończono we wrześniu 1981 roku, mniej więcej na kwartał przed wprowadzeniem stanu wojennego. Na czym zaś miałoby polegać to ezoteryczne wrażenie "kalamburu" w tytule, nie potrafię odgadnąć.

[6] Ludwik Stomma, Historie niedocenione, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2011, s. 171. Dalej cytuję jako Historie.

[7] Według tabelki, którą można znaleźć tutaj (jest to oficjalna strona Nagrody Nobla), w 2011 roku nagroda ta wynosiła 10 milionów szwedzkich koron, czyli nieco powyżej ówczesnych 900 tysięcy euro. Nb. rzadko się pamięta, jak spore bywają wahania wysokości tej nagrody w różnych latach - i to już po uwzględnieniu inflacji. Na przykład Wisława Szymborska dostała sama tylko odrobinę mniej pieniędzy niż dostali łącznie Władysław Reymont, Czesław Miłosz i Lech Wałęsa!

Natomiast najlepiej opłacanym piłkarzem na świecie był w roku 2011 David Beckham, który w sumie zarobił 40 milionów dolarów, czyli jakieś 30 milionów euro. Zob. Najlepiej zarabiający piłkarze 2011, forbes.pl.

[8] Historie, s. 169; "Lang" powtórzone dwukrotnie, co zmniejsza prawdopodobieństwo zwykłej literówki. Naprawdę zawodnik ten nazywał się Long, Carl Ludwig "Luz" Long. Nie został też zaraz po igrzyskach zapomniany. W następnym roku pobił rekord Europy w skoku w dal, a w jeszcze następnym, na rok przed wojną, zajął trzecie miejsce w mistrzostwach Europy.

Nb. występ Owensa w Berlinie obrósł legendami, które Stomma bezkrytycznie powtarza. Najprawdopodobniej tylko sympatycznym zmyśleniem jest późna opowieść Owensa, jakoby to właśnie Long pomógł mu swoją radą w eliminacjach. Nie jest także prawdą, że Hitler uczynił afront Owensowi. Zob. Jeremy Schaap, Triumph. The Untold Story of Jesse Owens And Hitler's Olympics, Houghton Mifflin 2007, s. 192-193:

"«Owens was merely led below the honor box where he smiled and bowed and Herr Hitler gave him a friendly little nazi salute; the sitting down one with the arm bent».

This was the moment Owens would later recall, then choose not to recall - the birth of the myth of Hitler's snub".

Owens został również jednym z bohaterów słynnego dokumentalnego filmu Leni Riefenstahl o berlińskich igrzyskach. Aby jego rekordowy skok wyglądał na ekranie bardziej efektownie, część ujęć dokręcono później (Triumph, s. 236: "The most spectacular image of Owens in Olympia shows him making his last attempt in the broad-jump competition [...]. Actually, like much of Olympia, the shot is a re-creation, with Owens jumping just for Riefenstahl's camera".

[9] "Niestety, rozrzutnemu baronowi potrzeba było coraz więcej i więcej. W kwestii honorów nie wzgardził nawet złotym medalem olimpijskim w dziedzinie literatury (do drugiej wojny światowej nadawano i takie) za poemat Oda do sportu podpisany podwójnym pseudonimem George Hohrod i Martin Eschbachow, z których pierwszy miałby być Francuzem, a drugi Niemcem, a ich wspólne dzieło świadczyć o porozumieniu między narodami. Tekst jest żałośnie grafomański, ale jury, nie wiedząc oczywiście, tak przynajmniej głosiło wszem wobec, kto jest jego rzeczywistym autorem, nie miało najmniejszych wahań w przyznaniu pierwszej nagrody" (Historie, s. 163).

Baron w rzeczy samej był próżny, ale akurat w tym wypadku nie ma żadnych dowodów, że sprawa została zakulisowo ustawiona. Istnieją natomiast dwie dodatkowe przesłanki przeciwko takiej machlojce. Po pierwsze, cóż to za honor, cóż to za słodycz zwycięstwa, skoro nigdy nie doszło do uroczystego wręczenia de Coubertinowi złotego medalu. Duet zwycięzców nie zgłosił się po nagrodę i jeszcze trzy miesiące później komitet olimpijski pytał barona, komu właściwie ją wysłać. Po drugie, nawet jeśli przy pisaniu francusko-niemieckiej Ody (tekst nadesłano w obu językach), rzeczywiście przyświecała baronowi idea "porozumienia między narodami", to szanowne jury właśnie tę międzynarodowość uznało za największy mankament utworu. "Jest pożądane - pisano w oficjalnym omówieniu wyników - aby prezentowane dzieła nosiły znamię określonego narodowego geniuszu i nie usiłowały przekraczać granic" (zob. Rapport sur les Concours artistiques et littéraires de la Vme Olympiade, "Revue Olympique", czerwiec 1912, nr 79, s. 103: "Il est préférable que les œuvres présentées portent la marque d'un génie national déterminé et ne cherchent pas à chevaucher les frontières").

Czemu więc de Coubertin posunął się do tej mistyfikacji? Otóż nie wykluczone, że baron napisał swoją Odę do sportu głównie po to, by ratować sam konkurs. Termin nadsyłania prac zbliżał się bowiem coraz chyżej, natomiast wciąż rozpaczliwie brakowało uczestników. Jak dramatyczna była sytuacja, najlepiej świadczy lista medalistów. Baron przecie tak lubił brzęk medali, a tu w pięciu kategoriach (prócz literatury - architektura, muzyka, malarstwo i rzeźba) przyznano ich łącznie zaledwie sześć! 5 złotych i jeden srebrny. Zatem w grę istotnie mogła wchodzić ambicja barona, ale nieco innego rodzaju: najzwyczajniej bał się, że ten pierwszy olimpijski konkurs artystyczny zakończy się kompromitującą klapą (zob. Richard Stanton, The Forgotten Olympic Art Competitions. The story of the Olympic Art Competitions of the 20th Century, Trafford Publishing 2000, zwłaszcza rozdział szósty "Off & Running"; na stronie 36 Stanton podaje, że jeszcze w styczniu 1912 przesunięto termin nadsyłania prac z 1 marca na 1 kwietnia, a na stronie 44 odrzuca podejrzenie, jakoby to baron sam siebie nagrodził: "It should be noted that some Olympic scholars suspect the Baron may have awarded the medal to himself. However, at this time no evidence has been found to support that suspicion").

Nb. w opasłym i zbytkownie wydanym tomie z oficjalnym sprawozdaniem z igrzysk w Sztokholmie (łącznie z licznymi planszami, zdjęciami, wklejkami prawie półtora tysiąca stron!) informacja o nagrodzie w dziedzinie literatury zajmuje raczej skromne miejsce. Jako zwycięzcy podani są panowie Georges Hohrod i M. Eschbach (a więc nie "George" i nie "Martin Eschbachow" jak u Stommy; kiedy i przez kogo "M." zostało rozwinięte w "Martin", nie mam pojęcia). Zob. The Official Report of the Olympic Games of Stockholm 1912, redakcja Erik Bergvall, Wahlström & Widstrand, Sztokholm [1913]; na stronie 808 informacja o zdobywcach złotego medalu, na stronach 809-811 cała Oda do sportu w wersji niemieckiej.

[10] Igrzyska olimpijskie po podboju Grecji przez Rzymian w roku 146 p.n.e. odbywały się jeszcze przez ponad pięćset lat, więc oczywiście w ciągu tych wieków różnie się w Olimpii działo. Sulla ją złupił, Neron urządził w niej - jak podaje Swetoniusz - "wbrew zwyczajowi zawody muzyczne " (Nero, 23). Z drugiej jednak strony Rzymianie często snobowali się na miłośników greckiej kultury i jej opiekunów. Zob. Nigel B. Crowther, Sport in Ancient Times, Praeger Publishers 2007, s. 54: "Most emperors, however, showed respect to Olympia, by improving facilities, setting up statues, and even having coins struck with the image of Zeus, thereby symbolically linking Greece and Rome".

Dyskiem rzucano jedynie w ramach pentatlonu, czyli pięcioboju, na który składał się jeszcze rzut oszczepem, skok w dal, bieg i zapasy. Z pewnych uwag u pseudo-Andokidesa i Ksenofonta można wydedukować, że wszystkie te konkurencje rozgrywano wieczorem drugiego dnia igrzysk (zob. Hugh M. Lee, The Program and Schedule of the Ancient Olympic Games, tom 6 serii "Beiträge zu Sport und Kultur im Altertum", Weidmann, Hildesheim 2001, s. 19: "Now we know from the pseudo-Andocides that Alcibiades' victory party and thus, in all likelihood, the victory, occurred on the day before sacrifice. We learn too from Xenophon that the pentathlon came after the equestrian contents. We also realize that the pentathlon could not have been the next morning, which was occupied by the processions and the sacrifice. Thus, the only time that the pentathlon could have been held was on the same day as the horse races, most likely in the afternoon").

Przyjmuje się dość powszechnie, że w pentatlonie zwyciężał ten, kto wygrał w trzech z pięciu konkurencji, ale jak dokładnie wyglądał system wyłaniania zwycięzcy, nie bardzo wiadomo (zob. The Program..., s. 45-46; zob. też Waldo E. Sweet, Sport and Recreation in Ancient Greece. A Sourcebook with Translation, Oxford University Press 1987, rozdział 8: "Scoring the Pentathlon"). To właśnie pięcioboiści cieszyli się największym prestiżem. Gdy Arystoteles pisze w Retoryce, że u młodych mężczyzn piękno ciała polega na jego zdolności do różnorodnych wysiłków, bez wahania dodaje: "dlatego też pięcioboiści są najpiękniejsi" (διò οί πένταθλοι κάλλιστοι, 1361b).

[11] O diecie antycznych sportowców zob. Jane M. Renfrew, Food for Athletes and Gods. A Classical Diet, [w:] The Archeology of the Olympics. The Olympics and Other Festivals in Antiquity, redakcja Wendy J. Raschke, Madison 1988. Obszerny wybór antycznych źródeł w przekładzie daje: Stephen G. Miller, Arete. Greek Sports from Ancient Sources, University of California Press, Berkeley 2004; zob. szczególnie rozdział XIII: "Amateurism and Professionalism".

Nb. wszystkie cytaty ze Stommy na temat antycznego sportu pochodzą z jednej i tej samej strony: Historie, s. 166. Pominąłem nagminne używanie słowa "olimpiada", oznaczającego jednostkę czasu, w znaczeniu "igrzyska olimpijskie", bo błąd ten został już chyba w potocznej polszczyźnie usankcjonowany.

[12] "Mussolini jeszcze tego samego dnia oddał mu [Emilio Moli] do dyspozycji dwadzieścia (myli się Bachoud, pisząc o dwunastu) samolotów marki Savoia z pełnym wyposażeniem w amunicję i paliwo" (Historie, s. 179). Stomma nie podaje uzasadnienia tej poprawki; być może nieświadomie do samolotów transportowych "marki Savoia" zaliczył także towarzyszące im myśliwce Fiat. We wszystkich znanych mi pracach pisze się o dwunastu samolotach transportowych Savoia-Marchetti, z których zresztą do celu dotarło tylko dziewięć.

Zob. np. Francisco Romero Salvadó, Wojna domowa w Hiszpanii 1936-1939, Bellona, Warszawa 2009, s. 103: "Dwa dni później [tj. 29 lipca 1936 roku] Włosi wysłali do hiszpańskiego Maroka 12 samolotów transportowych i bombowych Savoia-Marchetti S81, tyle samo myśliwców Fiat C.R.32, oraz statek Emilio Morandi z ładunkiem amunicji. [...] Jednakże gdy 30 lipca jeden z pierwszych dwunastu włoskich samolotów Savoia-Marchetti spadł do morza, a dwa inne rozbiły się przy lądowaniu na francuskich terytoriach północnej Afryki, tajemnica otaczająca faszystowską interwencję rozwiała się".

Także Burnett Bolloten, The Spanish Civil War. Revolution and Counterrevolution, The University of North Carolina Press 1991, s. 101: "Not until some days later did Mussolini agree to help, and, on 30 July, twelve Savoia-81 bombers were dispatched to Spanish Morocco, although only nine arrived safely at their destination".

Także Lucio Ceva, Spagne 1936-1939. Politica e Guerra Civile, FrancoAngeli, Mediolan 2010, s 268: "Dall'insieme degli studi si può concludere che la decisione è presa solo il 27 luglio 1936, tre giorni prima del decollo dalla Sardegna verso il Marocco spagnolo dei 12 trimotori Savoia Marchetti 81".

[13] Historie, s. 232. Teflon został wynaleziony w roku 1938, a pierwsze patelnie teflonowe pojawiły się na rynku w drugiej połowie lat 50. Zob. Richard L. Myers, The 100 Most Important Chemical Compounds. A Reference Guide, Greenwood Press 2007, s. 275-276: "The polymerized form of TFE was discovered accidentally by researchers at DuPont on 1938. [...] DuPont registered the term Teflon in 1945 and introduced Teflon products the next year. [...] The use of Teflon in cookware was stimulated by a French inventor Marc Grégoire (1905-1996). [...] His wife, Colette, thought Teflon could be applied to her frying pans and Grégoire was successful in this endeavor. He was granted a patent for the process in 1954and began selling coated pans out of his home in the 1950s. In 1956, he formed the company Tefal [...]".

Natomiast materiał używany do zapięć "na rzepy" został wynaleziony w roku 1941 i ostatecznie opatentowany w roku 1955. Zob. Richard Myers, The Basics of Chemistry, Greenwood Press 2003: s. 299: "Another material invented by individual initiative was Velcro. The Swiss inventor George de Mestral (1907-1990) received a patent for Velcro in 1955 after several years of trial-and-error experimentation. [...] He came up with the word "Velcro" from the French terms "velour" (velvet) and "crochet" (hooks)".

[14] Joannę d’Arc kanonizował 16 maja 1920 roku Benedykt XV. W 1693 roku papież Innocenty XII beatyfikował całkiem inną Joannę - Joannę Portugalską.

Nb. również we wcześniejszym akapicie Stomma ma problem z datą. Podaje tam bowiem całkowicie bezinteresownie (bo to informacja w tym miejscu doskonale zbędna), że Wieniawa Długoszowski powitał Chestertona na Dworcu Głównym w Warszawie przemówieniem "w nienagannej francuszczyźnie" 2 maja 1927 roku. W rzeczywistości Wieniawa wygłosił to znane przemówienie ("Dla mężczyzny są właściwie tylko dwa zawody: poety i kawalerzysty") 28 kwietnia, bo właśnie wtedy wieczorem Chesterton przyjechał do Warszawy. 2 maja odbyła się uroczysta kolacja wydana przez Pen Club, na której z kolei profesor Borowy wygłosił "wspaniałe przemówienie płynną angielszczyzną" (według słów Dorothy Collins, sekretarki Chestertona).

Jeśli zaś idzie o czasy Joanny d'Arc, to ma do nich Stomma jakiegoś osobliwego pecha. W innej książce (A jeśli było inaczej.... Antropologia historii, Wydawnictwo SENS, Poznań 2008) słusznie zauważył, że siedemnastoletnia Joanna zjawiając się na zamku w Chinon nie zwracała się do gromady starców, bo zarówno król Karol VII (26 lat, Stomma go o rok odmłodził), jak i jego otoczenie, to byli w znacznej części ludzie przed trzydziestką. Ale rozpędzając się tak bez pomiarkowania w tej apoteozie średniowiecznej młodości napisał także tęgą bzdurę: "W najbliższym otoczeniu króla [...] spowiednik królewski ksiądz Tomasz Basin [...] - [miał] lat siedemnaście" (s. 9-10).

Bazin w istocie miał wtedy lat siedemnaście, ale jak Stommie w ogóle mogło przejść przez klawiaturę przypuszczenie, że był już wtedy księdzem i do tego spowiednikiem królewskim? W rzeczywistości dopiero w 11 lat później został ledwie subdiakonem. Kiedy go wyświęcono na księdza - nie wiadomo. Zob. Bernard Guenée, Between Church and State. The Lives of Four French Prelates in the Late Middle Ages, przekład Arthur Goldhammer, The University of Chicago Press, Chicago - Londyn 1991, s. 288: "On March 26, 1440, Giovanni Tagliacozzo arrived back in Florence, and Thomas Basin with him. The archbishop was made a cardinal; Thomas Basin was made canon of Rouen. On May 27, 1440, the young canon still had not obtained the subdeaconry that he was supposed to have obtained by April 27 of that year. A short while later he was ordained subdeacon. We do not know when he was ordained priest"..

[15] Więcej o sprawie karczmarza Lejbusia w DODATKACH: "Żyd Lejbuś przez polskie chłopstwo umęczony. Joanna Tokarska-Bakir polemizuje z Ludwikiem Stommą". Wszystkie wyliczane tutaj drobiazgi - może prócz oszustwa z palikami - są niczym przy tym grubym fałszerstwie.

[16] "[...] jeżeli Anonim był człowiekiem przybyłym z Zachodu, nie mógł przecież nie znać najzagorzalszych wrogów Świętego Kościoła Rzymskiego (już pierwsza krucjata obaliła w tym względzie wszelkie wątpliwości) - Żydów i Muzułmanów. Nie przypadkiem zatem jedzenie u Piasta to piwo i wieprzowina, czyli to właśnie, czego nie wolno tknąć Żydom i Muzułmanom. Przesłanie proste: tak, Piast, to poganin, ale dobry poganin" (zob. Ewa Korulska, Ludwik Stomma, Początki państwa polskiego - wersja dla dzieci, "Polska Sztuka Ludowa" 1989, z. 4, s. 204; wyróżnienie moje, pisownia "Żydów i Muzułmanów" za oryginałem).

Ta zadziwiająca spekulacja pozbawiona jest najmniejszych podstaw, ponieważ Gall Anonim w ogóle nie dokonuje jakiegokolwiek "kulinarnego" rozróżnienia między dobrym poganinem Piastem a złym poganinem Popielem, który też zajada wieprzowinę i zapija ją piwem (zob. Anonim tzw. Gall, Kronika polska, przełożył Roman Grodecki, Ossolineum, Wrocław 1982, s. 12-13).

[17] Twierdzenie, jakoby w Żydach nie było nienawiści do chrześcijan, to oczywiście tylko proste odwrócenie starego antysemickiego schematu. "Osobliwą ciekawostką psychologiczną jest to przekonanie o bezgranicznej nienawiści Żyda do wszystkich i wszystkiego, co chrześcijańskie. [...] To ciągły refren w literaturze antysemickiej, tak średniowiecznej, jak i współczesnej: «Przepełnia ich nienawiść»" (Joshua Trachtenberg, Diabeł i Żydzi. Średniowieczna koncepcja Żyda a współczesny antysemityzm, przełożył Robert Stiller, Uraeus, Gdynia 1997, s. 158). Po takim odwróceniu Żyd z "przeklętego" staje się "święty", ale dalej zajmuje to samo dwuznaczne miejsce i "przekleństwo" wciąż nad nim wisi.

[18] Jacek Cygan, Agata Passent, Daniel Passent, Andrzej Samson, Ludwik Stomma, Krzysztof Teodor Toeplitz, Podręcznik Obytego Polaka, Wydawnictwo SENS, Poznań 2004. Wszystkie przykłady ze stron 5-9. Pozostała piątka obytych erudytów jakoś nie zauważyła ani "Demoklesa", ani "Hanibala", ani chyba nigdy nie czytała Biblii.

Nb. Daniel Passent jest tak obyty, że wprawdzie wie, kim był Jan Lechoń, ale nie ma pojęcia o jego posturze, wskutek czego znane powiedzonko Franciszka Fiszera w wersji Passenta wygląda tak: "«Zajechała pusta dorożka i wysiadł z niej Lechoń» (poeta był drobnej budowy)" (s. 42). Pustą dorożką jechał naturalnie malutki Leśmian. A Lechoń, przeciwnie, był wysoki. Czasem nawet garbił się, by mniej się rzucać w oczy.