EBENEZER ROJT

Wojciech Orliński o Stanisławie Lemie
albo uroki fantastyki

Sepulki Orlińskiego to coś w rodzaju autorskiego leksykonu, pełnego dat, nazwisk i tytułów [1], chociaż sam autor nie ma za grosz temperamentu skrupulatnego leksykografa. Na stronie 14 podaje jako datę wydania Prowokacji rok 1983, a już dwie strony dalej, w innym haśle, jest to (prawidłowo) rok 1984. Małgorzata Szpakowska pojawia się w Sepulkach wielokrotnie, bo napisała "najciekawszą z monografii Lema, jakie w ogóle wydano w Polsce" (s. 69), ale na stronie 97 nosi imię Magdalena. Jednak nie tego rodzaju błędy i błędziki są w tej książce najgorsze, lecz nieodpowiedzialne fantazje, które trudno usprawiedliwić oszczędzaniem wydawcy na korekcie [2].

Sporo miejsca poświęcił Orliński opowieści o tym, jak to Janusz Wilhelmi (hasło na stronach 251-254), dość znany swego czasu komunistyczny aparatczyk od kultury (ale także na przykład pryncypał Janusza Głowackiego [3]), został podobno aluzyjnie sportretowany przez Lema w Głosie Pana. Wprawdzie jest to poziom "anagramowej" aluzyjności Waldemara Łysiaka [4], niemniej cała historia ujdzie jako środowiskowa ciekawostka. Natomiast końcowy akapit tego hasła to już wyłącznie zmyślenie:

W 1978 roku po dymisji ministra kultury Tejchmy Wilhelmiemu powierzono kierowanie resortem. Jednym z pierwszych celów, jakie sobie postawił, było storpedowanie realizacji Człowieka z marmuru Wajdy. Wkrótce po nominacji zginął jednak w katastrofie lotniczej - złe języki w Warszawie mówiły, że stało się to zaraz po tym, gdy zapowiedział, że film Wajdy zostanie zrealizowany "po jego trupie".
Wilhelmi nigdy nie otrzymał nominacji na ministra kultury. Był wprawdzie po odwołaniu Tejchmy tymczasowym kierownikiem resortu, ale zaledwie od 27 stycznia do 16 marca 1978 roku. Stanowczo za krótko, by robić z niego ober-oprawcę umęczonego Wajdy. Tak czy owak, na pewno nie mógł w styczniu 1978 roku przystępować do torpedowania realizacji Człowieka z marmuru, gdyż od premiery tego filmu minął wtedy już prawie rok [5]!

Zmyśleniem jest również opowieść, jakoby Andriej Tarkowski podczas realizacji Solaris wg Lema, filmu "mającego być radziecką odpowiedzią na Kubricka", otrzymał "najnowocześniejszy wówczas w ZSRR sprzęt pozwalający nakręcić pierwszy radziecki film na szerokoekranowej taśmie 70 mm" (s. 228). Po pierwsze, Solaris był kręcony na taśmie 35 mm i jedynie kopiowany na szerszy format. Po drugie, jakim by chwilowo pieszczochem reżymu Tarkowski nie był, legenda o tym, że mógłby dostać coś więcej niż na przykład taki Bondarczuk [6], świadczy tylko o niezrozumieniu tamtych czasów.

Natomiast uwaga Orlińskiego, że istnienie w polszczyźnie słowa "tajniak" jest przykładem na to, "jak dalece totalitaryzm zniekształcił język polski" (s. 23-24), świadczy z kolei o mizernym rozeznaniu autora w polskiej literaturze. Kto czytał Bal w Operze, wie, że na tajniaka tajniak mrugał już przed wojną [7].

[1] Wojciech Orliński, Co to są sepulki? Wszystko o Lemie, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007. Dalej strony z tego wydania w nawiasach okrągłych.

[2] Krakowscy centusie chyba zresztą w tym wypadku przesadnie nie oszczędzali. Książka dostała "opiekę redakcyjną" (Artur Wiśniewski) oraz adiustatorkę (Bogumiła Gnyp). Natomiast błędów i błędzików jest w niej dużo, dużo więcej. Tu jeszcze tylko trzy przykłady.

Kosmos i astronomia to wprawdzie w książce o Lemie tematy obowiązkowe, ale Orliński ma problem nawet z krótkim objaśnieniem, co to takiego jednostka astronomiczna i pisze bez sensu o "średniej orbicie Ziemi" (s. 172).

Wydaje mu się, że "Podróż 24 Ijona Tichego" została "opublikowana po raz pierwszy w roku 1954 na łamach «Życia Literackiego»" (s. 214). W rzeczywistości wydrukowano ją w roku 1953 w numerze 52 na stronach 6-7 jako Powiastki galaktyczne. Z przygód słynnego gwiazdokrążcy, Ijona Tichego i była wtedy jeszcze podróżą dwudziestą trzecią.

Czasem też lubi Orliński popisać się jakimiś całkowicie zbędnymi wiadomościami, więc na przykład informuje miłośników Lema, że słowo solipsyzm "utworzył jezuicki apostata Giulio Clemente Scotti, pisząc w 1652 roku paszkwil na zakon jezuitów, La Monarchie de solipses" (s. 208). Tymczasem nie w roku 1652, lecz w 1645 i nie w La Monarchie de solipses, lecz w Monarchia solipsorum, bo obowiązuje przecież tytuł i rok wydania oryginału. Nadto autorstwo tej książki nie jest pewne, słowo 'solipsyzm' jest w niej używane w takim znaczeniu, jakie dziś ma słowo 'egoizm', a jej przekład francuski naprawdę ukazał się dopiero w roku 1721 (i wtedy jako autor został podany jezuita Melchior Inchofer).

[3] "Pracowałem wtedy w tygodniku «Kultura», a trochę wcześniej, na studiach, zaprzyjaźniłem się z Markiem Piwowskim. Marek kończył akurat dziennikarkę, a ja polonistykę. Po studiach chcieliśmy obaj zdawać na filmową reżyserię. Ale znajomy mojej mamy, który znał Janusza Wilhelmiego, załatwił mi pracę w tym tygodniku" (Janusz Głowacki, Z głowy, wydanie II poprawione i rozszerzone, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 105). Można się też od Głowackiego dowiedzieć, że Wilhelmi był "zawsze elegancki" i przestrzegający form (s. 179), wprawdzie "diaboliczna inteligencja [...] i absolutny cynizm" (s. 183), ale w sumie prowadził "względnie przyzwoite pismo" (s. 180). Nadto kumplował się z nim, i to "przez Jana Józefa Lipskiego", znanego opozycjonistę z KOR-u, satyryk Janusz Szpotański, znany opozycjonista niezrzeszony (s. 171).

Nb. wspomniany wyżej Marek Piwowski nie tylko "kończył akurat dziennikarkę", ale już od kilku lat był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa (zob. Piotr Gontarczyk, Nowe kłopoty z historią. Publicystyka z lat 2005-2008, Wydawnictwo PROHIBITA, Warszawa 2008, s. 23: "Do formalnego werbunku Marka Piwowskiego na tajnego współpracownika doszło 6 maja 1960 r."). Tak to się wtedy wszystko ze sobą mieszało: cyniczni partyjni aparatczycy, zdolni donosiciele, opozycjoniści zrzeszeni i niezrzeszeni oraz ironiczni felietoniści. Subtelne poczucie ironii nie było obce nawet oficerom SB i pewnie dlatego pierwszy oficer prowadzący przyszłego reżysera Sukcesu oraz Uprowadzenia Agaty, Tadeusz Zakrzewski, napisał w jego obronie osobliwy list, który można przeczytać tutaj (strona zarchiwizowana).

[4] Waldemar Łysiak jak najpoważniej szczyci się tym, że w latach osiemdziesiątych udało mu się w jednej z książek przemycić aluzję do Katynia. Jej rozszyfrowanie jest dziecinnie proste: wystarczy tylko być obkutym w geografii Francji, odpowiednie słówko przełożyć z francuskiego na polski, dodać końcówkę i już ma się "Katyń" jak na dłoni. O "anagramowym kontrbolszewizowaniu" Łysiaka można przeczytać choćby w jego artykule Odwet Salonu czyli "ręka, noga, mózg na ścianie", "Gazeta Polska", 17 stycznia 2007.

Nb. kto chciałby wiedzieć, jak Waldemar Łysiak w tamtym czasie zza zasłony anagramu przepisywał od Kornela Makuszyńskiego, potem zaś od Stefana Kisielewskiego, niech przeczyta w NOTATKACH: "Komunia dusz. Stefan Kisielewski i Waldemar Łysiak".

[5] Wilhelmi przerwał wcześniej realizację filmu Na srebrnym globie Andrzeja Żuławskiego, co jednak niekoniecznie wystawia złe świadectwo jego artystycznemu smakowi. O historii realizacji Człowieka z marmuru zob. Andrzej Zawistowski, Jak rzeźbiono Człowieka z marmuru, "Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej", marzec 2010, s. 63-68. Niech to będzie pociechą dla Orlińskiego, że na stronie 65 Józef Tejchma ma tam na imię Władysław.

Nb. w filmie dokumentalnym Ucieczka na srebrny glob Andrzej Żuławski opowiada, że już po tej decyzji Wilhelmiego odwiedził w Afryce swojego ojca ambasadora. I tam poprosił jednego z miejscowych strażników o jakiś magiczny przedmiot, mogący ochronić go przed siłami zła. Po kilku miesiącach dostał od niego szamańską kurtkę z Mali. "Miałem ją na sobie tylko raz" - mówi. "Gdy zatrzymano mój drugi film, zabroniono pracować i nie wiedziałem, jak wykarmić dziecko. Założyłem tę kurtkę w pijanym geście, wypiłem chyba za dużo wódki i stwierdziłem, że sprawdzę. Następnego dnia człowiek, który to sprawił, minister kina i kultury, zginął w katastrofie lotniczej". Żuławski mówi to wszystko z poważną miną, ale być może - jako zawołany kabotyn - ma w głębi duszy uciechę. Choć naturalnie nie przyjdzie mu - jako kabotynowi - do głowy, że tak naprawdę opowiada historyjkę o tym, jak w pijanym widzie zabił magicznie ponad siedemdziesięcioro ludzi, którzy nie zrobili mu nic złego (między innymi ówczesną żonę Ignacego Gogolewskiego i polską reprezentację w kolarstwie torowym).

Skąd Żuławski naprawdę wziął tę "szamańską kurtkę" i czy przypadkiem nie był to sklep z pamiątkami na lotnisku, już dziś nie sposób ustalić. Jego biografka cytuje jeszcze trzy inne wersje historii z kurtką i Wilhelmim, bo Żuławski często zapomina, co wcześniej zmyślił, i potem "plącze się [...] w zeznaniach" (Aleksandra Szarłat, Żuławski. Szaman, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2019, s. 262, 264, 271; kurtkę, w istocie wyglądającą na tandetną pamiątkę dla białych turystów, można obejrzeć na zdjęciu na stronie 263).

[6] Wcześniejszą o pięć lat Wojnę i pokój Bondarczuk rzeczywiście nakręcił na taśmie 70 mm w systemie Sovscope 70. Pierwszym filmem w tym systemie, a więc także pierwszym radzieckim filmem nakręconym na szerokoekranowej taśmie 70 mm, był Poemat o morzu Julii Sołncewej (tak, tej samej, która grała Królową Marsa w Aelicie!) wyświetlany w 1959 roku, czyli trzynaście lat przed Solaris.

[7] Bal w Operze Tuwima powstał w roku 1936. Tajniacy pojawiają się w nim wielokrotnie. Dla przypomnienia początek V części poematu: "Na ratuszu bije druga, / Na tajniaka tajniak mruga, / Na widowni i w sznurowni, / I pod dachem i w kotłowni, / I pod sceną i w bufecie, / Na galerii i w klozecie, / W kancelarii i w malarni, / W garderobach i w palarni, / I w dyżurce u strażaka / Mruga tajniak na tajniaka..." (Julian Tuwim, Bal w Operze, Czytelnik, Warszawa 1982, s. 23).

Oczywiście to nie Tuwim wymyślił 'tajniaka'. Posługiwano się tym słowem już od dawna, choć chyba dopiero pod koniec lat 30. zaczęło się ono obficiej pojawiać w druku. Gdy Ksawery Pruszyński pisze "[...] legitymowali mnie wieczorem, parokrotnie, tajniacy", pozostawia rzecz bez objaśnień, bo czytelnik i bez tego doskonale rozumie, o kogo chodzi (zob. W czerwonej Hiszpanii, Towarzystwo Wydawnicze "Rój", Warszawa 1937, s. 120). Podobnie Władysław Broniewski w "Ulicy Miłej":

"Na pierwszem piętrze - plajta, komornik. A na drugiem

służąca otruła się ługiem.

Na trzeciem piętrze rewizja - mundurowi, tajniacy" (cytuję za pierwodrukiem: "Wiadomości Literackie", 1938, nr 42, s. 1).

Zdaje się, że jeszcze przed I wojną w gwarze warszawskiej ścierały się dwie formy: 'tajniak' (jak 'ważniak" czy 'cwaniak') i 'tajnik' (jak 'celnik' czy 'dróżnik'). W satyrycznych "Kolcach" w utworze swobodnie korzystającym z języka ulicy ("Klawisznik plądruje sklepy; / Andrus obrabia wertepy") pojawia się właśnie ta druga forma: "Czasem tajnik lub stróż domu / Wyśledzi go pokryjomu" ("Kolce", 1913, nr 9, s. 7, wiersz "Bandyci i złodzieje" podpisany D-Mel.). W każdym razie Bronisław Wieczorkiewicz w swoim Słowniku gwary warszawskiej XIX wieku (PWN, Warszawa 1966) odnotowuje zarówno 'tajniaka', jak i 'tajnika' (s. 420).