EBENEZER ROJT

Jan Kidawa-Błoński o Mackiewiczu i Mickiewiczu
albo marcowa baśń

Rok 1967. Kapitan Służby Bezpieczeństwa pod presją przełożonych namawia swoją dziewczynę, by nawiązała romans ze znacznie od niej starszym opozycyjnym pisarzem. Potem jeszcze podyktuje jej rutynowe zobowiązanie do współpracy, a ona potulnie je podpisze i wybierze sobie pseudonim - "Różyczka". Bo tak właśnie nazywa ją ukochany z SB... Dzieje tego osobliwego trójkąta, w którym szał uniesień przeplata się z kolejnymi przemówieniami Władysława Gomułki, to właśnie fabuła Różyczki Jana Kidawy-Błońskiego [1].

Ponieważ Różyczka jest przede wszystkim melodramatem z historią w tle, do rekonstrukcji tego tła nie należy przykładać zbyt surowej miary. Z drugiej jednak strony, tłem są tutaj szeroko rozumiane wydarzenia marcowe, historia jeszcze nieostygła, i powstaje pytanie, w jakiej mierze wolno ją na potrzeby scenariusza poprawiać i przykrawać. Najmniej niepokoi mnie kwestia najczęściej podnoszona, a mianowicie ulepienie fikcyjnej postaci opozycyjnego pisarza z drobin wyjętych z kilku autentycznych życiorysów - głównie Pawła Jasienicy, Stefana Kisielewskiego i Jerzego Zawieyskiego [2]. Właśnie ta wielość użytego materiału utrudnia pomylenie filmowej kreacji z konkretną osobą.

Znacznie więcej może namącić retusz subtelniejszy, dostrzegalny wyłącznie dla nielicznych. O Dziadach w reżyserii Kazimierza Dejmka opowiedziano wiele legend: sala miała być zawsze nabita po brzegi, owacje przeplatane patriotycznymi okrzykami, do tego potrząsanie łańcuchami nad głową rozmaicie identyfikowanych czynowników i protesty sowieckiej ambasady. Nic z tych rzeczy! Nic także nie wiadomo, by - jak dzieje się to w filmie Kidawy-Błońskiego - przedstawienie demonstracyjnie opuściła jakakolwiek "radziecka delegacja" [3].

Podobnie podretuszowane zostało zebranie literatów, na którym opozycyjny pisarz wygłasza wzruszającą mowę, wyciskającą łzy nawet z oczu jego przewrotnej kochanki. Autentyczne zebranie w lutym 1968, niewątpliwa inspiracja dla scenarzysty, wcale nie było tak niedostępne, by SB musiała specjalnie wpychać na nie swoją agentkę. Naturalnie, dodatkowe ucho nigdy żadnej policji nie zawadzi, ale też Związku Literatów w okresie późnego Gomułki nie należy sobie wyobrażać jako nieprzenikliwego bastionu konspiracji [4].

Wszystko to jednak w filmie fabularnym da się wybaczyć. Zwłaszcza że w obu wypadkach fikcja wydobywa na wierzch inną prawdę: powszechne wówczas nastroje antyrosyjskie czy rozlewającą się coraz szerzej atmosferę inteligenckiego knucia. Ale są też w scenariuszu Różyczki pospolite niechlujstwa: komuś coś się palnęło, napisało i nikt już potem tego uważnie nie przeczytał.

Trzy przykłady.

Jedna z początkowych scen (5-6 minuta filmu) dzieje się na rynku w Kazimierzu nad Wisłą. W letnim kinie wyświetlają akurat Polską Kronikę Filmową. Najpierw widać fragmenty przemówienia Gomułki ze słynnym zdaniem "Stoimy na stanowisku, że każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę - Polskę Ludową", a potem migawkę z majowego kiermaszu, na którym opozycyjny pisarz podpisuje swoją ostatnią książkę otoczony wianuszkiem czytelników. Tymczasem w takim zestawieniu kryje się podwójny nonsens. Po pierwsze, Gomułka przemawiał wtedy w bardzo konkretnym momencie historycznym, tuż po czerwcowej wojnie izraelsko-arabskiej, nie mógł się więc pojawić w PKF razem z materiałem z maja [5]. Po drugie zaś, skrajnie nieprawdopodobna jest już sama ta majowa migawka z będącym w niełasce pisarzem. Nie po to przecież zainteresowały się nim tajne służby, by jednocześnie ludzie oglądali w kinie, jak zażywa rozkoszy popularności.

W okolicach 41 minuty "Różyczka" odwiedza opozycyjnego pisarza, który wybiera dla niej książki ze swojej biblioteki:

- À propos, miałem pani wskazać te lektury. Nadal to panią interesuje?
- Oczywiście, przecież po to tutaj przyszłam.
- Świetnie! No więc... Myślę, że powinna pani zacząć od... Miłosza. Tak... Herlinga-Grudzińskiego i Cata. Mackiewicza. Pani zna nazwiska tych pisarzy, prawda?
- Tak, tak, tylko że nie czytałam nigdy...
- No, to zrozumiałe. Zostali skazani na banicję. Władza robi wszystko, żeby wymazać nawet ich nazwiska ze świadomości waszego pokolenia.
Miłosz, wiadomo, nie mogło go nie być. Niech i widz w wolnej Rzeczypospolitej przynajmniej jedno nazwisko skojarzy. Herling-Grudziński? Też ujdzie, choć w 1967 roku stary pisarz chyba prędzej zaproponowałby młodej dziewczynie znacznie bardziej modnego wtedy Gombrowicza. Ale co w tym towarzystwie robi Cat-Mackiewicz? Wprawdzie pod koniec życia znów miał kłopoty, ale wcześniej raczej go dopieszczano [6]. Oczywiście, w czasach PRL-u nigdy nie można było swobodnie czytać wszystkich książek Cata, ale do tych całkiem licznych, które drukowano mu w kraju, dostępu nie utrudniano. Jeśli więc ktoś nigdy Mackiewicza nie czytał, wcale nie wydawało się to "zrozumiałe".

Na koniec scena (od mniej więcej 77 minuty) ze wspomnianą już wyżej wzruszającą mową, którą opozycyjny pisarz wygłasza na zebraniu w Związku Literatów. Najpierw pyta obecnych, komu cenzura ostatnio coś skreśliła, zatrzymała jakiś utwór: drobny, większy, książkę... (tu las rąk idzie w górę). I wtedy mówi:

No to możemy sobie pogratulować, przybył nam nowy kolega. Wielki polski pisarz, tyle że nieżyjący od ponad stu lat - Adam Mickiewicz. I dobrze mu tak! Nawet on się doigrał! Pisząc te swoje Dziady 113 lat temu już knuł, jakby tu obrazić Związek Radziecki i to w samą rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej [7].
I tak to bywa w polskim kinie. Scenarzysta chciał się popisać niebywale precyzyjną erudycją i wstawił dumnie "te swoje Dziady 113 lat temu". Po co? Ani to potrzebne, ani psychologicznie prawdopodobne. A teraz tylko wstyd, bo w roku 1968 istotnie 113 lat minęło - ale od śmierci Mickiewicza... Natomiast z Dziadami rachunek wypada zupełnie inaczej.

Co zaś do samej Różyczki, to jest to jedyny znany mi utwór o Marcu 1968, w którym dość paskudny Żyd morduje dość sympatycznego Aryjczyka, a mimo to nie wybucha z tego powodu żaden wszechświatowy skandal.

[1] Różyczka, premiera 12 marca 2010, reżyseria Jan Kidawa-Błoński, scenariusz Maciej Karpiński, Jan Kidawa-Błoński.

[2] Wieloletnią współpracowniczką SB była ostatnia żona Pawła Jasienicy. Pisała o tym wyczerpująco m.in. Joanna Siedlecka (zob. rozdział "Ja w sprawie romansu (Paweł Jasienica)" w: Obława. Losy pisarzy represjonowanych, Prószyński i S-ka, Warszawa 2005, s. 328-376).

Przemówienie o dyktaturze ciemniaków i późniejsze pobicie to fakty z biografii Stefana Kisielewskiego (zob. Andrzej Friszke, "Widziane z góry" Tomasza Stalińskiego, "Zeszyty Historyczne" 2006, nr 157, s. 115: "Na nadzwyczajnym zebraniu Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich 29 lutego 1968 r. Kisielewski wygłosił przemówienie, w którym mówił o dyktaturze ciemniaków nad kulturą polską. Dnia 11 marca 1968 r. został pobity na ulicy przez "nieznanych sprawców". Był to zapewne odwet za wygłoszone przemówienie").

Wreszcie śmierć przez wypadnięcie kojarzy się przede wszystkim z tragicznym końcem Jerzego Zawieyskiego. "Zawieyski nie żyje. Wyskoczył czy wypadł z okna czwartego piętra w szpitalu - w rządowej klinice przy Emilii Plater. Czy wyskoczył rozmyślnie, czy wypadł w zamroczeniu - tego się nigdy nie dowiemy" (Stefan Kisielewski, Dzienniki, Iskry, Warszawa 1997, s. 243). Oficjalnie śmierć tę przedstawiano jako samobójstwo, ale w opinii Tadeusza Charewicza, lekarza, który podobno widział Zawieyskiego podczas wieczornego obchodu (Zawieyski leżał w szpitalu po ciężkim wylewie; wypadł nad ranem), "nie był w stanie o własnych siłach wstać z łóżka, a co dopiero przedostać się przez wewnętrzne okno na balkon, a następnie pokonać półtorametrową barierkę na IV piętrze" (zob. Dariusz Baliszewski, Upadek z wysokości, "Wprost" 2005, nr 26). Trzeba jednak pamiętać, że to opinia wydana po przeszło 30 latach! Nieco inaczej sprawę tę przedstawia w cytowanej wyżej książce Siedlecka. Według jej relacji Charewicz ostatni raz widział Zawieyskiego "dzień czy dwa wcześniej" (zob. Obława, s. 227).

[Dopisek] Do sprawy śmierci Zawieyskiego garść bałamuctw dorzucił również Paweł Wieczorkiewicz w książce Przez Polskę Ludową na przełaj i na przekór (współautorka Justyna Błażejowska, Zysk i S-ka, Poznań 2011). Jest to wprawdzie książka anegdotyczna, ale minimum odpowiedzialności za słowo można jednak od zawodowego historyka wymagać.

Otóż Wieczorkiewicz twierdzi (s. 138), że Zawieyskiego torturowano przed wylewem, co podobno widać na pośmiertnych zdjęciach. Ale od wylewu do zgonu minęły dwa miesiące i nikt tego wcześniej nie zauważył, choć przecież rany, które przez tyle czasu nie zdążyły się zagoić, musiałyby być straszliwe!

Twierdzi też, że w wypadku Zawieyskiego samobójstwo jest "psychologicznie wykluczone", ponieważ Zawieyski był nawróconym na katolicyzm neofitą i "jak wszyscy neofici był głęboko, niemal bigoteryjnie wierzący". Ale od jego nawrócenia minęło wtedy już ponad ćwierć wieku (zob. Jerzy Zawieyski, Droga katechumena, Społeczny Instytut wydawniczy Znak, Kraków 1971, s. 62: "[...] jeszcze nie ugiąłem kolan przed Bogiem. Stało się to później, w ciemnej nocy, jaka zawisła nad światem czasu okupacji w roku 1942. Był to dzień 11 lutego, święto Matki Bożej z Lourdes"). Z tą jego bigoterią zaś to gruba przesada! Życie prowadził nadzwyczaj swobodne, a przelotnych kochanków miał, zdaje się, więcej, niż uchodząca wtedy za "rozpustną" Kalina Jędrusik. Kto chciałby wiedzieć, jak w PRL-u wyglądało "życie prominentnego homoseksualisty", niech przeczyta rozdział poświęcony Zawieyskiemu w książce Joanny Siedleckiej Biografie odtajnione. Z archiwów literackich bezpieki (Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2015).

Nb. bardzo podobne problemy ze swoją seksualnością, wiarą i depresją miał Lechoń, a przecież jego samobójstwa nikt nie kwestionuje.

[3] Według oświadczenia Kazimierza Dejmka z 8 lutego 1968 na drugim przedstawieniu Dziadów "byli obecni członkowie delegacji pisarzy radzieckich na festiwal dramaturgii radzieckiej w Katowicach, którzy z najwyższym uznaniem wyrażali się o przedstawieniu, jego walorach estetycznych i politycznych, jak również o wielkiej kreacji Gustawa Holoubka". Jednocześnie Dejmek bronił swojej inscenizacji następująco: "Jako materialista przesunąłem chrystianizm i mistycyzm Autora ze sfery dewocyjnej na grunt ludowej obrzędowości, akcentując rewolucyjność i patriotyczność utworu". Przedstawiał się zaś w tym oświadczeniu "jako obywatel mego kraju, jako członek mojej wspólnoty językowej i plemiennej, jako członek partii" (Marzec '68. Między tragedią a podłością, wstęp, wybór i opracowanie Grzegorz Sołtysiak i Józef Stępień, PROFI 1998, s. 59; wyróżnienie moje).

Niemniej krążyła wówczas i potem uparta plotka, że za zdjęciem Dziadów stała radziecka ambasada, czy też osobiście sam ambasador Awierkij Aristow. Podobno widziano go nawet na widowni. Wiele lat później, 11 marca 1981 roku podczas sesji w Uniwersytecie Warszawskim, Dejmek stanowczo zdementował tę oraz inne plotki narosłe wokół Dziadów. Według tych plotek "Holoubek na jednym z przedstawień zszedł do pierwszego rzędu, podszedł do ambasadora radzieckiego, potrząsnął kajdanami i krzyknął w uniesieniu «Spektakl trwa»! Otóż, chcę powiedzieć, że na żadnym przedstawieniu Dziadów nie było żadnego ambasadora radzieckiego, co więcej, nie było żadnego przedstawiciela ambasady radzieckiej, przynajmniej oficjalnie, bo nieoficjalnie na pewno mieli swoich obserwatorów. Myślę, że strona radziecka była zaskoczona sprawą Dziadów [...]" (Jerzy Eisler, Polski rok 1968, Instytut Pamięci Narodowej - Komisja Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, Warszawa 2006, s. 172).

Przypuszczenia Dejmka potwierdza Piotr Kostikow, kierownik sektora polskiego w Wydziale Zagranicznym Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Według niego, ambasada zapytana przez Moskwę, o co chodzi w tej awanturze z Dziadami, dziwnie długo zwlekała z odpowiedzią. "Okazało się, że nikt jeszcze przedstawienia nie widział! Nikt dobrze nie wie, o co chodzi, a teraz nie wiedzą, jak tam pójść do teatru, żeby rzeczywiście nie wywołać jakiegoś incydentu, bo to wszystko wygląda na prowokację... [...] Przekazaliśmy stanowisko do ambasady: broń Boże nie interweniować, nie wtrącać się, a jeśli trzeba - spokojnie rozmawiać w duchu historycznej interpretacji dzieł o znaczeniu narodowym" (Piotr Kostikow, Bohdan Roliński, Widziane z Kremla. Moskwa - Warszawa. Gra o Polskę, Polska Oficyna Wydawnicza "BGW", Warszawa 1992, s. 70-71).

Najprawdopodobniej plotki te żywiły się jednak pewnymi faktami, później fantastycznie wyolbrzymionymi i przetworzonymi. Zbigniew Raszewski odnotował w swoim raptularzu, jakoby Zenon Kliszko, wówczas druga osoba w państwie, "wyszedł z teatru bardzo niezadowolony". Podobno pytał, "dlaczego to przedstawienie jest takie pobożne" (co wyjaśniałoby asekuracyjny charakter cytowanej wyżej uwagi Dejmka o przesunięciu chrystianizmu "na grunt ludowej obrzędowości"). Najbardziej wzburzyć miało go jednak to, że aktor wygłaszający słowa "Plwajmy na tę skorupę" zwrócony był akurat w stronę jego fotela, publiczność zaś zareagowała oklaskami. Spektakl obejrzał też w końcu zarówno radca ambasady ZSRR, jak i jej attaché kulturalny. Natomiast z plotką o obecności na sali ambasadora Aristowa biegała w kuluarach, i to "z wypiekami na twarzy", Maria Janion (zob. Zbigniew Raszewski, Raptularz 1967/1968, Oficyna Wydawnicza INTERIM, Warszawa 1993; o Kliszce na s. 19, o widzach z ambasady na s. 26, 31-32, o plotkującej Marii Janion na s. 32).

Nb. w trakcie nocnej manifestacji studenckiej przeciwko zdjęciu Dziadów został m.in. aresztowany Andrzej Seweryn, który w filmie Kidawy-Błońskiego gra pisarza opozycyjnego, wtedy zaś należał do osób "szczególnie aktywnych i sprawiających swym zachowaniem wrażenie organizatorów całej manifestacji" (cytat z informacji III Departamentu MSW za: Marzec 1968. Trzydzieści lat później, t. II: Aneks źródłowy. Dzień po dniu w raportach SB oraz Wydziału Organizacyjnego KC PZPR, opracował Marcin Zaręba, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1998, s. 17; o aresztowaniu Seweryna także w Raptularzu Raszewskiego na s. 59 i u Eislera, Polski rok 1968 na s. 180 z uwagą: "Ten dziś wielki aktor, a wówczas uzdolniony student IV roku PWST, zdaniem Smereczańskiego [naczelnika Wydziału Karno-Administracyjnego], okazał wyraźną skruchę").

[4] Nadzwyczajne Walne Zebranie Oddziału Warszawskiego ZLP z 29 lutego nie było - jak mógłby ktoś sądzić na podstawie Różyczki - dość kameralnym zebraniem kilkudziesięciu konspiratorów, ale przypominało raczej imprezę masową. W sali ZAIKS-u zgromadziło się ponad 400 literatów, w tym wielu partyjnych, którzy zresztą zaproponowali własną rezolucję popartą przez 124 osoby, podczas gdy projekt rezolucji "opozycyjnej" poparło 221 osób. Tak więc o tym, co działo się na zebraniu, władza wiedziała natychmiast z pierwszej ręki i niejako oficjalnie. Nie musiała się też z tą swoją wiedzą kryć i dlatego Władysław Gomułka, który namiętnie kochał liczby, w swoim przemówieniu dokładnie potem wyliczał, ilu literatów było na zebraniu, ilu głosowało, ilu jaką rezolucję poparło itp.

Natomiast Służba Bezpieczeństwa niewątpliwie miała wtedy pełne ręce roboty: pod budynkiem ZAIKS-u pojawiły się grupki jakiegoś dziwnego "aktywu robotniczego", a nazajutrz okazało się, że stenogram z zebrania został sfałszowany. Obszerny opis wydarzeń podaje Eisler w Polskim roku 1968 na stronach 190-204. Na stronie 198 czeski błąd: zamiast "Na 431 osób w głosowaniu udział wzięło 365", powinno być "wzięło 356" (błąd powtórzony zresztą za: Jerzy Eisler, Marzec 1968. Geneza, przebieg, konsekwencje, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1991, s. 171). Prawidłowe liczby można znaleźć u niezawodnego pod tym względem tow. "Wiesława" (zob. Władysław Gomułka, Przemówienie na spotkaniu z warszawskim aktywem partyjnym wygłoszone 19.III.1968 r., [w:] Idem, Przemówienia 1968, Książka i Wiedza, Warszawa 1969, s. 47). A także u autora projektu rezolucji "opozycyjnej" (zob. Andrzej Kijowski, Dziennik 1955-1969, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1998, s. 279).

[5] Cytowane zdanie pochodzi z przemówienia wygłoszonego 19 czerwca 1967. Zob. Władysław Gomułka, Przemówienie na VI Kongresie Związków Zawodowych. Warszawa, 19 czerwca 1967, Książka i Wiedza, Warszawa 1967, s. 24. Przemówienie to wprawdzie zaczyna się i kończy frazesami, jakich należało oczekiwać na kongresie związków zawodowych ("podnoszenie poziomu życiowego mas pracujących"; "dalsze podwyższanie płac" etc, etc.), ale z całości liczącej 32 strony aż trzy czwarte poświęcone zostało agresji Izraela na kraje arabskie wraz z krótkim kursem historii powstania państwa żydowskiego. Nadto tekst tego przemówienia został w druku ocenzurowany! W wygłoszonym przemówieniu Gomułka nie tylko przypominał, że izraelska agresja spotkała się z "aplauzem w syjonistycznych środowiskach Żydów - obywateli polskich" (s. 24). Mowa była także o tym, że Żydzi "nawet z tej okazji urządzali libacje" i że władza nie dopuści "aby w naszym kraju powstała V kolumna".

Zwłaszcza ta ostatnia zapowiedź źle wróżyła polskim Żydom. Tym bardziej że nie był to przypadkowy i szybko naprawiony lapsus. Według Kostikowa, Gomułka miał użyć zwrotu o V kolumnie już 9 czerwca (a więc 10 dni wcześniej) w trakcie wizyty w Moskwie. W nieoficjalnej rozmowie Breżniew podobno zagadnął: - "Towarzyszu Wiesławie, u was to nie wszyscy popierają naszą politykę na Bliskim Wschodzie... - Nie wszyscy, ale nie będzie u nas piątej kolumny - powiedział zdecydowanie Gomułka" (Widziane z Kremla, s. 68). Odpowiedni ustęp ze stenogramu wystąpienia Gomułki został przedrukowany w: Dariusz Stola, Kampania antysyjonistyczna w Polsce 1967-1968, Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, Warszawa 2000, s. 274. Prócz opuszczeń zaznaczone są tam również fragmenty dodane w druku, m.in. zdanie "Podziela to [to, czyli przekonanie, że "każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę"] olbrzymia większość obywateli polskich narodowości żydowskiej i służy wiernie naszemu krajowi".

Mimo bezprecedensowej decyzji, by ocenzurować przemówienie I sekretarza PZPR, zwrotu o V kolumnie nie udało się wymazać. Także dlatego, że został on błyskawicznie podchwycony w sferach policyjnych. Gdy w opracowaniu Departamentu III MSW z czerwca 1967 pojawiła się informacja, że "w sali zebrań TSKŻ [Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów] w Warszawie został demonstracyjnie odegrany hymn Izraela", generał Mieczysław Moczar, ówczesny szef MSW, dopisał z tryumfem na marginesie swojego egzemplarza: "Może kto mieć jeszcze wątpliwości a pro pos [sic] V kolumny" (nb. grał sobie ten hymn na pianinie student Mendel Szafir i "spotkał się z wyrazami sympatii zaglądających do sali"). Natomiast na posiedzeniu Kolegium do Spraw Operacyjnych MSW 28 czerwca 1967 Moczar podkreślił, że Gomułka w swoim niedawnym przemówieniu "postawił sprawę niezmiernie ważną a mianowicie posiadania tylko jednej ojczyzny" i dodał przy tym językiem nieco ezopowym: "Wybierającym inną niż tę, w której się urodzili, nie będziemy przeszkadzać w wyjeździe do przez siebie obranej". Etykiety V kolumny używał również z upodobaniem w swoich referatach wiceminister spraw wewnętrznych, Franciszek Szlachcic: "te i inne fakty słusznie tow. Wiesław nazwał V kolumną"; "to była działalność V kolumny" (Opracowanie Departamentu III, Protokół z posiedzenia Kolegium do Spraw Operacyjnych oraz Tezy referatu Szlachcica cytuję za ich przedrukami w książce Stoli, Kampania antysyjonistyczna..., odpowiednio ze stron: 285, 293, 351 i 352; dopisek Moczara podaję za: Piotr Osęka, Marzec '68, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008, s. 122). Z kolei Antoni Słonimski skwitował słowa Gomułki o jednej ojczyźnie, w intencji wymierzone w tych, którzy w wojnie Izraela z Egiptem kibicowali Izraelowi, sarkastycznym pytaniem: Ja rozumiem - mówił Słonimski - że Polak powinien mieć jedną ojczyznę, ale dlaczego tą ojczyzną ma być akurat Egipt?

Polska Kronika Filmowa ukazywała się wówczas dwa razy w tygodniu i działała nadzwyczaj sprawnie. Fragmenty przemówienia Gomułki z 19 czerwca znalazły się w wydaniu 26A, które do kin poszło już następnego dnia, tj. 20 czerwca.

I jeszcze na marginesie. Żółwia procedura wydawania książek w PRL-u bywa czasem usprawiedliwiana siermiężnością socjalistycznej techniki. Niesłusznie! Przemówienie Gomułki z VI Kongresu zostało wygłoszone 19 czerwca, natomiast broszurę z jego tekstem oddano do składu 20 czerwca, podpisano do druku 21 czerwca, a druk 100 tysięcy egzemplarzy ukończono 22 czerwca. 4 dni! Dla porównania: prace nad wydanym 20 lat później wyborem myśli Seneki (Seneka, Myśli, przekład i opracowanie Stanisława Stabryły, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987) zostały zakończone w czerwcu 1975, książkę oddano do składu w marcu 1983, podpisano do druku w marcu 1985, a wydrukowano w roku 1987. 12 lat!

[6] Z dokumentów Departamentu I wynika, że zakulisowe rozmowy o swym powrocie do kraju Mackiewicz prowadził już od roku 1947. Na początku 1955 roku podjął je po raz kolejny, w wyniku czego "przez prawie rok (między sierpniem 1955 r. a czerwcem 1956 r.) Mackiewicz pozostawał w sensie dosłownym pod opieką Departamentu I. Prosił [...] m.in. o zapłatę czynszu za mieszkanie, «dotację» na zakup kożucha, powiększalnika fotograficznego i książki" (zob. Sławomir Cenckiewicz, Piotr Gontarczyk, Na granicy zdrady. Stanisława Mackiewicza powroty do Polski, "Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej" 2006, marzec-kwiecień, s. 107). Że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, przekonał się Mackiewicz po pierwszych bryknięciach przeciwko władzy ludowej, a zwłaszcza po podpisaniu "Listu 34". "Po latach rozpieszczania, licznych publikacjach książkowych i prasowych, spotkaniach autorskich władze odebrały mu czytelników" (Na granicy..., s. 108).

[7] A dalej mówi jeszcze:

"Tak, proszę państwa. To, co wydaje nam się niesłychane, jawi się jako prosta logika dziejów, którą on sam przewidział, pisząc: «Ręce za lud walczące sam lud poobcina. / Imion miłych ludowi lud pozapomina. / Wszystko przejdzie, po huku, po szumie, po trudzie. / Wezmą dziedzictwo, cisi, ciemni, mali ludzie». Dziedzictwo kultury tego narodu wzięli we władanie ludzie mali i ciemni. Zawłaszczyli ją, bo w swojej pysze uznali, że w ten sposób uda się im przejąć rząd dusz w narodzie. Ale już dziś widać, że im się to nie udało. Że nie ma zgody na dyktaturę ciemniaków".

Kto jednak chciałby wiedzieć, o co naprawdę chodziło Mickiewiczowi, gdy pisał, że dziedzictwo wezmą "cisi, ciemni, mali ludzie", niech przeczyta w NOTATKACH: "Dyktatura ciemniaków Stefana Kisielewskiego i ciemni ludzie Adama Mickiewicza".