EBENEZER ROJT

Andrzej Żuławski zapełnia Nocnik
albo polaczkowe niechlujstwa

Notka ta wymaga kilku uwag wstępnych. Nocnik Andrzeja Żuławskiego [1] to literatura, fikcja, zmyślenie, tak więc również narrator tej książki jest postacią literacką. Nie żadnym tam Andrzejem Żuławskim, ale najwyżej "Andrzejem Żuławskim", lub jeszcze lepiej - wziętym w nawias (Andrzejem Żuławskim). Czyje zatem konto obciążają zmyślenia i niedorzeczności Nocnika? I czy w ogóle mogą kogoś obciążać? Jeśli pisarz pragnie uczynić narratorem swego utworu kretyna, który bredzi i nie umie porachować do czterech - jego wola. W takiej sytuacji pedantyczne poprawianie usterek i podnoszenie larum, że to wedle samego autora dwa a dwa daje trzy, powinno budzić politowanie swą naiwnością.

Jednak z drugiej strony Nocnik jest utworem "z kluczem". Wprawdzie o czymś takim mówiło się dawniej, że to utwór z kluczem u stróża (bo kiedyś stróż trzymał klucz od wychodka), ale zawsze. Rebusy w rodzaju "eurozjad Rizotto Cyrus" (= europoseł Rosati Dariusz), to przecież nie żadne zagadki, ale mruganie do czytelnika, że oto przez mgły fantazji prześwituje, mimo wszystko, jakaś tam rzeczywistość. A rizotto podawać trzeba, bo, wicie-rozumicie, są na świecie ludziska bez poczucia humoru, procesy sądowe, grzywny pieniężne oraz inne przykrości [2].

I na koniec: narrator Nocnika (jak go zwał, tak go zwał; niech sobie każdy sam wybierze, czy to pisarz Żuławski, czy spłodzony przez niego nadwiślański idiota, kabotyn i rezoner) prezentuje się nieustannie jako bubek paskudny i ogromnie przemądrzały. Utrzeć mu nosa to zwyczajnie frajda, do której z kolei ja też mam prawo. Zwłaszcza że poprzeczkę bezbłędności, której wymaga od innych, podniósł wysoko. Tłumaczom potrafi wytknąć najmniejsze potknięcie, nawet taki drobiazg, jak zapomniany umlaut ("Ha. «U Bernasconiego, avenue Lowendal» (ö, Błaucie, ö, Löwendal)"; s. 102). Redaktorom - "niechlujstwa polaczkowe" (s. 486). Dla pisarzy też bezlitosny:

Dziennik Węgra Máraia [prawidłowo Máraiego]. Strona 21, myli Ludwika XV (w Wersalu) z nieżyjącym synem Króla-Słońce (XIV). I jak tu takiemu wierzyć? Márai humanista... (s. 122-123).
A sam przecież nie lepszy, też niechlujny Polaczek, też zapomina, też myli. No to teraz dostanie miarą, jaką innych mierzył.

Już na stronie 22 zmyśla, że Ossendowski (ten od krwawego barona Ungerna) "został prezesem Polskiej Akademii Literatury". W rzeczywistości prezesem nie był, otrzymał jedynie Złoty Wawrzyn Akademicki PAL, co jednak nie było wyróżnieniem bardzo elitarnym (dostali je również tak pokaźni literaci, jak Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Lucjan Żeligowski, czy Felicjan Sławoj Składkowski).

Kilka stron dalej powtarza stare zmyślenie, jakoby Mickiewicz był Żydem ("Polakożyd", s. 27). Nie był [3]. Żydowska matka Mickiewicza to bajka! Nb. dla Żuławskiego chyba właśnie ta matka taka ważna, bo na ogół patrzy on na żydostwo zgodnie z kryteriami ustaw norymberskich. O Fritzu Langu, który całe życie uważał się za katolika, pisze "na szczęście był Żydem" (s. 87). W spodnie może by nie zaglądał, ale w geny, widać, wciąż wypada.

Co gorsza, nabrał przekonania, że zna się na kulturze żydowskiej:

W muzealnie, czołobitnie, bezwarunkowo, hołdowniczo (och, ach) wydanej korespondencji (1952-1963) obu luminarzy [Giedroycia i Miłosza], polska - nasza - niezbywalna niechlujność, niedouctwo. Nie uciekniesz... Pan redaktor, co "opracował" listy, puszcza takie bąki, jak przypis (swój własny), że "pod chajrem" to wyrażenie lwowskie... A gówno... Pod Xajerem [tak u Żuławskiego!] to z jidysz, a znaczy "pod przysięgą", od cherem, herem, synagogalnej klątwy drugiego stopnia (Niduj, Cherem i Szamta) (s. 467).
Cherem nie jest klątwą "drugiego stopnia", ale klątwą we właściwym tego słowa znaczeniu; niduj, szamta i nezifa to odmiany cherem [4]. Natomiast "pod chajrem" to jak najbardziej gwara lwowska - a że znalazło się w tej gwarze jako pożyczka z hebrajskiego, za pośrednictwem jidysz, to już całkiem inna sprawa [5].

Jeszcze o Mickiewiczu. Według Żuławskiego, Maria Szymanowska nie przebaczy Mickiewiczowi "porzucenia siebie i zdrady. I wyśle mu za karę, pod przekleństwem (hajrem) swą niezrównoważoną, delikatną córkę. [...] By go poślubiła..." (s. 353). Jest to nonsens wręcz rozpaczliwy. Gdy Celina Szymanowska jechała do Paryża, by poślubić Mickiewicza, jej matka już od trzech lat nie żyła. Nie ma też żadnego śladu, nawet marnej plotki, że wcześniej, przed śmiercią, knuła podobne intrygi z wysyłaniem własnej córki niewiernemu kochankowi.

Jako żydoznawca wymyślił sobie, że reżyser filmowy, Elia Kazan, "jest Grekiem i Żydem" (s. 539). Nieprawda, jest tylko Grekiem [6].

Zmyśla, że Richard Dawkins "to również fizyk" (s. 91). Przy okazji przejęty rezonuje, że "wszechświatów, a więc wymiarów, jest dużo nieskończenie". Na stronie 270 pisze o akceleratorze za 8 bilionów dolarów; po polsku powinno być "miliardów".

Potem wygłasza rzewne brednie o szczególnym talencie Hindusów do "fizyki ponadjądrowej" (co to takiego?), rzekomo wynikającym z tego, że mają miliony stron o przygodach wielu Bogów, "a nie o Bogu jedynym i powtarzalnym, nudnym" (s. 329). Akurat w tym wypadku mógłby na początek policzyć Noble z fizyki Żydów, tych od Boga jedynego (Adonaj Echad) i nudnego, oraz Noble Hindusów.

Zmyśla, że Céline'owi pozwolono wegetować pod Paryżem "pomimo wyroku zasądzającego karę śmierci" (s. 30). Kary śmierci dla Céline'a domagał się m.in. Sartre, ale nigdy takiego wyroku nie wydano. Na tej samej stronie zmyśla, że Céline "nazywa trafnie Loukoum, czyli rachatłukumem, czymś przesłodzonym do mdłości", Alberta Camusa. Céline rzeczywiście Camusa nie cierpiał, ale jako Norbert Loukoum został w powieści Z zamku do zamku sportretowany Jean Paulhan [7]. Wcześniej zmyśla jeszcze, "że Céline był przybocznym lekarzem marszałka Pétaina, kata z pierwszej i wodza faszystowskiej Francji z drugiej wojny światowej" (s. 29). Nie był [8].

Wykształcony licho. Nie słyszał o Lichtenbergu ("jest o jakimś Niemcu, Lichtenbergu, garbusie", s. 82). Słyszał za to zawołanie Viva la muerte!, ale wydaje mu się, że tak "krzyczeli w Hiszpanii ludzie szlachetni, zbuntowani na wszystko i ze wszystkim, ale zwłaszcza na faszyzm, anarchiści..." (s. 475). Widocznie nie dosłyszał, kto to był José Millán-Astray y Terreros.

Chciał błysnąć uczonością i przepisał skądś słowa Samuela Johnsona: "patriotyzm jest ostatnim schronieniem łajdaka", jako "wypowiedziane 6 IV 1775" (s. 482). Taki dokładniusieńki! Nie wyszło. Powinno być 7 kwietnia 1775. A gdyby jeszcze naprawdę przeczytał tę stroniczkę u Boswella, dowiedziałby się, że Johnsonowi szło jedynie o patriotyzm udawany oraz interesowny [9].

Chciał erudycyjnie zacytować Joyce'a: "Three hurrays for Mister Quark" (s. 536). Nie wyszło. Powinno być: "Three quarks for Muster Mark!" [10]

Chciał napisać po łacinie: "anima naturalis endecjana" (s. 494). Nie wyszło. Powinno być: "anima naturaliter endeciana" [11]. Z łaciną generalnie ma kłopoty. W innym miejscu napisał "visio intelectualis" zamiast "visio intellectualis" i "visio sentiva" zamiast "visio sensitiva" (s. 24).

Z Gombrowiczowskich dzienników pamiętam tylko (tom trzeci) sakramentalne "poniedziałek - ja, wtorek - ja, środa - ja, czwartek - ja" (s. 432).
Ale sakramentalnym poniedziałkiem zaczyna się pierwszy tom Dziennika Gombrowicza. I trudno uznać to za przejęzyczenie Żuławskiego, skoro stronę wcześniej wyznaje, że dwa pierwsze tomy go nudzą, a znieść może jedynie trzeci.

Wydedukował, że "Lolita Nabokova wywodzi się z piosenki śpiewanej przez dziwkę w filmie von Sternberga" (s. 487). Która to dziwka nazywała się "Lola-lola" (pisownia Żuławskiego). Jest to kompletny nonsens. Jeśli już ktoś lubi węszyć za takimi powierzchownymi podobieństwami, powinien raczej pomyśleć o Lolicie Heinza von Lichberga z roku 1916. Ale o Lolicie Lichberga też pewnie nie słyszał.

Zmyśla, że Ferdinand Foch był pierwszym w historii marszałkiem Polski (s. 17), a Piłsudski dopiero drugim. Tymczasem Focha mianowano marszałkiem Polski trzy lata po Piłsudskim, w roku 1923.

Zwidziało mu się, że Heraklit napisał: "Życie jest dzieckiem grającym w szachy" (s. 136). Sęk w tym, że starożytni Grecy szachów nie znali.

I nawet z tym umlautem w "avenue Löwendal" nie trafił (s. 102). W rzeczywistości w Paryżu znajduje się właśnie Avenue de Lowendal. Bez umlautu!

Polszczyzną włada kiepsko. Czasem użyje ćwierćinteligenckiego biernika: co "by opisał"? wojnę (s. 330). Czasem nawet pacnie błąd ortograficzny: "Mądremu jest potrzebna głupota, czystemu bród" (s. 620; wyróżnienie moje). Myli "zaciukany" (s. 431, 461) z "zacukany". Styl ma mętny, chwilami przypominający zawijasy słynnego Machejka, partyjnego grafomana:

[Maleszka] wyprodukował nawet, po przewrotce w kapitalizm, artykuł o swej niechlubnej przeszłości Byłem Ketmanem - pisząc zgodnie z "linią" redaktora Michnika Adama, a może z linią Ketmana przejętą przez przejętego wybawieniem chrystycznym Michnika" (s. 394-395).
"Przejętą przez przejętego wybawieniem chrystycznym Michnika"? Jak to rozgryźć, by zębów nie połamać?

Jemu z kolei nie podoba się prosty zwrot "przejażdżka łodzią" i poucza tłumaczkę: "Jak mi się zdaje, łódź nie jeździ" (s. 602). Powinien pouczyć i Mickiewicza, który tłumacząc Emersona też napisał "przejażdżka łodzią" [12].

A jakby tego wszystkiego jeszcze było mało, wszędzie ta "polska - nasza - niezbywalna niechlujność, niedouctwo"; "niechlujstwa polaczkowe", których część dałoby się pewnie odsiać, gdyby autor choć raz przeczytał to, co mu się napisało [13].

"Kiedy w 1835 roku duchoborcy zorganizowali masowe demonstracje przeciw poborowi do wojska, Tołstoj począł pisać listy i petycje [...]" (s. 85). W 1835 roku Tołstoj miał siedem lat.

Jeśli Pavese (Żuławski pisze go zawsze "Pavèse") zanotował coś 12 czerwca 1939, to na pewno nie było to "na pół roku przed śmiercią" (s. 448), bo zmarł 27 sierpnia 1950 roku.

Autor Fistaszków ("Mój Ojciec tak to lubił, że mu odcinki kolejne [...] przysyłałem do Warszawy z Paryża") nie nazywał się "Schultz" (s. 33, 34, 38 i 542), lecz Schulz. Nb. Bruno Schulz też nazywa się u Żuławskiego "Schultz" (s. 555).

Nie "Gillio Pontecorvo" (s. 13), lecz Gillo. Nie "Marceline Moore" (s. 36), lecz Marcel - takie właśnie imię przybrała sobie pani Suzanne Malherbe. Von Chamisso nie miał na imię "Adalbert" (s. 39), lecz Adelbert. Bohater Sterne'a nie miał na imię "Tristam" (s. 40), lecz Tristram. Auden nie miał na imię "Wynstan" (s. 44), lecz Wystan. Nie "Teofast" (s. 136), lecz Teofrast. Nie "Makai" (s. 451), lecz Márai. Filon z Aleksandrii nie zmarł w roku "50 p.n.e." (s. 110), lecz po roku 40 naszej ery. Weininger nie urodził się w roku 1860 (s. 447), lecz w roku 1880. Mommsen nie urodził się w roku 1819 (s. 465), lecz w roku 1817. Lautréamont nie umarł "mając dwadzieścia dwa lata" (s. 32), lecz dwadzieścia cztery. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej...

Andrzej Żuławski chodził do szkół w Paryżu [14], kręcił we Francji filmy, nawet chwilową żonę stamtąd przywiózł. Ale nazwisko wielkiego francuskiego poety, Charlesa Baudelaire'a, pisze namiętnie "Beaudelaire". Na stronie 35, na stronie 398, na stronie 412, na stronie 608 - nie ma więc mowy o przypadkowym omsknięciu ręki.

To trochę tak, jakby napisać na maturze, że autorem Pana Cogito był Zbigniew Cherbert. Niby błąd niewielki, ale wstyd duży [15].

[Po latach]

Wiele lat później przeczytałem biografię Andrzeja Żuławskiego napisaną przez Aleksandrę Szarłat (Żuławski. Szaman, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2019). W porównaniu z tym, czego można się z niej dowiedzieć o Żuławskim z czasów pisania Nocnika, moja notka to najwyżej garść łagodnych i niewinnych przytyków.
Miał osobowość głęboko narcystyczną. Jak się sprawdzi kryteria narcystycznych zaburzeń osobowościowych, wszystko się zgadza - i wyolbrzymione mniemanie o sobie, i to, że zawsze chciał mieć rację. Przed oczekiwaniami rodziców uciekł w wysokie mniemanie o sobie i podkreślanie na każdym kroku, że jest inny niż "wy" (s. 501).
Od dziecka uchodził za geniusza, więc symulował tę genialność, jak umiał. Także okazując pogardę gorzej urodzonym:
"Plebs" to jedno z często używanych przez niego słów Z "plebsu" jest jego matka i wielu znajomych, których przodkowie nie zaistnieli w encyklopediach (s. 501).
A pod tą maską pogardy schowany alkoholik pełen lęku i rozpaczy. W dodatku zakłamany, bo ukrywał po domu flaszki i jednocześnie wypierał się, że jest uzależniony (s. 493, s. 501). "Pod koniec życia Andrzej pił dwie butelki wódki dziennie" (s. 545).

Prawda, czasem czarujący, zabawny, z pomysłami, "potrafił też być kochany" (s. 503). Ale jednocześnie histeryk i potworny manipulator (s. 502). Potrafił też dać swojej kochance w twarz (s. 500). Nb. "uważał, że najgorszą rzeczą, jaka w rozwoju ludzkości mogła się wydarzyć, jest emancypacja kobiet. Był absolutnym macho [...]" (s. 493).

I jeszcze ta jego wieczna przemądrzałość! Ma zawsze rację, ale nie bardzo potrafi się posługiwać komputerem, bo za trudny; "to dla niego totalna magia" (s. 496). Kochance, którą nazywa Chinką, przywozi z Francji kimono, "żeby wyglądała jak prawdziwa Chinka" (s. 498). Choć przecież kimono Japończycy wymyślili właśnie po to, by się od Chińczyków odróżnić strojem. Przy tej nieustannej chucpie uwaga, że "lubił konfabulować" (s. 498), to już tylko beznadziejna próba, by kłamstwom nadać pozór towarzyskiej konwencji.

Również autorka biografii próbuje jakoś uwznioślić wybryki Żuławskiego i skwapliwie potwierdza jego własną sugestię, że Nocnik to dziennik szaleńca.

Szaleniec? Już Platon zauważał, że człowiek zupełnie nietknięty szałem nie wejdzie do świątyni muz (s. 517).
Blaga i kabotyństwo jako boski szał? Hmm... Chyba że chodzi o to, co mogą z człowiekiem zrobić te dwie butelki wódki [16].

[1] Andrzej Żuławski, Nocnik. 27 XI 2007 - 27 XI 2008, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010. Dalej w nawiasach okrągłych strony z tego wydania.

[2] "Eurozjad Rizotto Cyrus" na stronie 456. Dodatkowo na końcu autor zamieścił następujące oświadczenie: "Jakiekolwiek podobieństwa w wątkach fabularnych Nocnika do osób żyjących mogłyby być tylko dziełem przypadku, a to w myśl paradoksalnego sformułowania Jeana Cocteau: «Jestem kłamstwem, które mówi prawdę»". "Literackość" utworu podkreślają też tytuły kolejnych części, nawiązujące do w grobie się przewracającego Prousta. Cała ta maskarada jednak nic nie dała i nieczuły na niuanse literatury sąd zakazał rozpowszechniania Nocnika na wniosek pani Weroniki Rosati.

[Dopisek po latach] Mimo wcześniejszych buńczucznych zapowiedzi, że raczej pójdzie do więzienia w obronie wolności artystycznej wypowiedzi, ostatecznie Andrzej Żuławski upokorzył się na kilka miesięcy przed śmiercią i Weronikę Rosati przeprosił. Wcześniej zaś musiał przeżyć jeszcze inne upokorzenie.

Otóż przedsiębiorcza artystka i była kochanka Żuławskiego, Manuela Gretkowska, postanowiła zdyskontować ten jego marketingowy sukces i błyskawicznie napisała swój własny roman à clef, dość śmiały obyczajowo i nawiązujący do ich niegdysiejszego związku. O stylu i jakości tej prozy pewne pojęcie może dać choćby taki ustęp z początkowych partii książki, a więc chyba mający zachęcić ewentualną czytelniczkę, by z wypiekami czytała dalej:

"Wyjmuję go sobie z ust, już wiotczeje. Obwisa mu brzuch, wypadają włosy. Mam przez niego owłosione zęby. Opiera się nade mną o ścianę przedpokoju. Spluwam spermą na kolorowy dywan, trafiam obok. Jego sprzątaczka - jedyna kobieta, której dochowuje wierności, zmyje podłogę. Wydzieliny i ślady po ujadających psach podnieconych swoich panem.

On przymyka oczy. Mogę wreszcie przyjrzeć się sobie własnym spojrzeniem. Dlaczego chcę zostać z tym dużo starszym mężczyzną, do którego mówię «Proszę pana», wąchając mu z rozkoszą tyłek?" (Manuela Gretkowska, Trans, Świat Książki, Warszawa 2011, s. 19; "swoich panem" za oryginałem).

Niestety, tym razem le grand scandale nie wypalił i nie pomogły nawet opisy sugerujące, jakoby reżyser Żuławski podczas uprawiania seksu puszczał wiatry. Było troszkę wrzawy, trochę pisku w kolorowych magazynach, a potem fiuuu... wszystko przeminęło z wiatrami.

Informację, że ona, ta wyjmująca, to Gretkowska, natomiast on, ten z obwisającym, to Żuławski, podaję na odpowiedzialność innej bezkompromisowo szczerej intelektualistki, Kingi Dunin ("Nie da się ukryć, że najnowsza powieść Manueli Gretkowskiej jest o niej, jej pierwszym mężu Cezarym Michalskim oraz toksycznym kochanku Andrzeju Żuławskim", Hostia i cipa w jednym stoją domku, dwutygodnik.com, wydanie 59). Nb. Kinga Dunin też nie od macochy i też potrafi zrobić ze swojego życia wesoły Grand Guignol. Kto chciałby o tym wiedzieć więcej, niech przeczyta w NOTATKACH: "Tajemnice życia literackiego albo fatalne zauroczenie: Kinga Dunin, Ignacy Karpowicz i dość ohydna nierówność".

[Kolejny dopisek] Dorota Masłowska, młoda pisarka ceniona ponoć szczególnie za swój słuch językowy, uznała, że Trans Gretkowskiej, to "pasjonująca środowiskowa powieść dezawuująca szczegóły toksycznego romansu z reżyserem". Zastanawiam się teraz, czy Masłowska na pewno wie, co znaczy słowo 'dezawuująca' i czy przypadkiem nie pomyliło jej się ono ze słowem 'demaskująca'. Z czym natomiast pomyliło się jej słowo 'pasjonująca', nie mam pojęcia, ale że pomylić się musiało, to pewne. Nb. Masłowska pisze też, że Żuławski i Gretkowska to "genialny mizogin i feministyczna wizjonerka", ale to z kolei już tylko oczywiste i okrutne szyderstwo (Dorota Masłowska, Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017, s. 139-140.

[I jeszcze jeden dopisek] Andrzej Żuławski został podany do sądu przez Weronikę Rosati, rzekomą Esterkę, między innymi i za ten ustęp:

"Szkoda papieru. Tak jak szkoda go na opisywanie mamci Esterki, «projektantki» gustownych mebli dla pań prezydentowych [mama Weroniki Rosati, Teresa Rosati, naprawdę jest projektantką mody], teraz biegającej po tak zwanych psiapsiółach z darciem szat, że córcia straciła ze mną reputację i zszargała sobie obiecującą karierę, podczas gdy: a) córcia, co miała do stracenia, straciła już dawno, b) wypchnięta przez tąż mamcię do stolicy seksu, c) sprowadziła do Warszawy najpodlejszego seksualnego knura z tegoż Hollywoodu, d) z którym paparazzi nie omieszkali jej obfotografować, obściskujących się w Łazienkach [tu na Placu Zamkowym], e) podczas gdy ja, nic niewiedzący, byłem na festiwalu filmów dokumentalnych (!) w Krakowie, f) a ona w Warszawie została, kłamiąc, że musi z mamcią i meblami spędzić dzień i noc w hotelu, gdzie g) wprawnie dokonała na hollywoodzkim knurze oczekiwanych posług, h) nie uzyskując tym niczego, co by obie chciały" (Nocnik, s. 38-39).

Knur, owszem, ma także nazwisko - i to nie zamaskowane rebusem:

"Ach, tam przy stoliku siedział rozparty i otoczony kochankami gruby sprośny, Weinstein, ten, z którym Esterka się gziła w Warszawie" (Nocnik, s. 189).

Jak widać, Andrzej Żuławski znowu znacznie wyprzedził swój czas. Gdy wiele lat temu opisywał wpływowego producenta Harveya Weinsteina jako "najpodlejszego seksualnego knura z tegoż Hollywoodu", zasługiwał jedynie na sąd. Wtedy był skandalistą. Dziś byłby moralistą. Prawdę więc mówi Kohelet, że jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem.

[3] Pisałem już o tym w OSOBACH: "Robert Stiller donosi, kto jest Żydem albo TW «Literat» dalej nadaje" (akapit opatrzony przypisami 6 i 7).

Nb. to właśnie Andrzej Żuławski promował w latach 90. autorkę chucpiarskiej książki o rzekomym żydostwie Mickiewicza, Jadwigę Maurer. Między innymi przeprowadził z nią półgodzinną rozmowę na ten temat w 1 Programie TVP nadaną 21 stycznia 1996 (podaję tę datę za: Holocaust Literature. An Encyclopedia of Writers and Their Work, tom II: Lerner to Zychlinsky, redakcja S. Lillian Kremer, Routledge, Nowy Jork - Londyn 2003, hasło "Jadwiga Maurer", s. 811).

[4] Zob. hasło "Herem" w: Encyclopaedia Judaica, Second Edition, tom 9, Thomson Gale, Keter Publishing House 2007, s. 10-16. O rodzajach cherem por. też hasło "Anathema" w: The Jewish Encyclopedia, t. I, Funk and Wagnalls Company, Nowy Jork - Londyn 1901, s. 559-562.

[5] Zob. Zofia Kurzowa, Polszczyzna Lwowa i kresów południowo-wschodnich do 1939 roku, PWN, Warszawa 1983, s. 217.

[6] Zob. Richard Schickel, Elia Kazan. A Biography, HarperCollins 2005, s. 1: "They [Kazan family] had come to America for the simplest reasons - to escape tyranny in their native land (they were Anatolian Greeks, ruled for centuries by Turks) [...]".

[7] Zmyślenie to Żuławski powtarza w wywiadzie z 2014 roku, w którym wypowiada się już jako Andrzej Żuławski, nie zaś jako postać literacka: "Pamiętam, że [Céline] nazywał Alberta Camusa - Albertem Loukoum, czyli Albertem Rachatłukum. Taki słodziutki, że pisze w taki słodziutki i humanistyczny sposób [...]" (Piękno literatury, brzydota polityki i chrześcijańskie odkupienie. O Louisie-Ferdinandzie Célinie z Andrzejem Żuławskim rozmawiają Jakub Dybek i Marcin Darmas, frondalux.pl).

Nieco wcześniej Żuławski dodatkowo zmyśla, dość podle, jakoby Albert Camus "miał tak zwaną niby-nieposzlakowaną przeszłość i pracę w ruchu oporu, ale też wystawił swoje sztuki w Paryżu za czasów okupacji niemieckiej". A wystarczyło sprawdzić daty premier sztuk Camusa (których do chwili wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 napisał raptem dwie). Swoje sztuki w okupowanym Paryżu wystawiał Sartre (Muchy i Przy drzwiach zamkniętych).

Nb. Jean Paulhan musiał być rzeczywiście słodziutki. To dla niego, już dobiegającego siedemdziesiątki, Dominique Aury (Anne Desclos) napisała pod pseudonimem Historię O.

[8] "Piętro, na którym mieszkał Laval... Trochę go leczyłem... A do Pétaina nigdy jakoś mnie nie dopuścili... Wprawdzie Brinon mi proponował, wtedy kiedy zaaresztowano Ménétrela... «Już wolę raczej umrzeć, i to natychmiast!...» Tak podobno zareagował na mnie Pétain" (Louis-Ferdinand Céline, Z zamku do zamku, przekład (świetny!) Oskar Hedemann, Świat Literacki, Izabelin 1998, s. 118).

[9] Zob. James Boswell, Life of Johnson, Oxford University Press, London 1953, s. 615: "Patriotism having become one of our topicks, Johnson suddenly uttered, in a strong determined tone, an apophthegm, at which many will start: «Patriotism is the last refuge of a scoundrel.» But let it be considered, that he did not mean a real and generous love of our country, but that pretended patriotism which so many, in all ages and countries, have made a cloak for self-interest".

Podobnych przykładów podrabianej erudycji jest w tej książce znacznie więcej, ale wyliczanie ich wszystkich i objaśnianie, na czym polega podróbka, byłoby śmiertelnie nudne. Zazwyczaj jest tak, że Żuławski pamięta piąte przez dziesiąte coś, co zna z drugiej albo i z trzeciej ręki, po czym udaje, że zaczerpnął tę wiedzę u źródła. Czasem nawet zmyślając cytat, jak chociażby w tym popisie:

"Gdy zapytano Anaksagorasa (V wiek, Ateny), jak chciałby, by upamiętniono dzień jego śmierci, powiedział: «by dzieci tego dnia miały wolne» (według Diogenesa Laertiosa, Żywoty filozofów)" (s. 175).

A tak wygląda to naprawdę u Diogenesa Laertiosa:

"Ostatnie lata życia spędził [Anaksagoras] w Lampsaku i tam też umarł. Kiedy rządcy miasta zapytali go przed śmiercią, czy ma jakieś życzenie, poprosił, by w miesiącu jego śmierci ustanowiono doroczne święto dla chłopców. Życzenie zostało spełnione i zwyczaj ten utrzymał się tam po dziś dzień" (Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1984, s. 84).

[10] James Joyce, Finnegans Wake, początek strony 383 (wydania nie podaję, ponieważ wszystkie porządne wydania powtarzają układ pierwodruku). Sam Murray Gell-Mann w pracy, w której tę nazwę wprowadził (raptem dwustronicowej), odwołał się w przypisie 6 do pierwszego wydania amerykańskiego, które ukazało się w tym samym roku, co pierwodruk wydany przez londyńskie wydawnictwo Faber and Faber: "James Joyce, Finnegan's (sic!) Wake (Viking Press, New York, 1939) p.383)" (M[urray] Gell-Mann, A schematic model of baryons and mesons, "Physics Letters", 1 lutego 1964, tom 8, nr 3, s. 215).

Nb. jak tam było z tą nazwą kwarków, myli się też ludziom lepiej zorientowanym. Na przykład Stanisław Lem w rozmowie ze Stanisławem Beresiem mówi:

"Samo to pojęcie zostało zaczerpnięte notabene z Finnegans Wake Joyce’a (od ptasiego krzyku: kwark, kwark)" (Tako rzecze Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002, s. 77).

Owszem, "quark" może służyć w angielszczyźnie do oddania krzyku ptaków (najczęściej mew), jednak Lem najwyraźniej nie wiedział (o czym świadczy też "Podróż dwudziesta ósma" Ijona Tichego: "Pojawił się nowy typ cząstek elementarnych - skwarki. Niezbyt wielkie, trochę przypalone"), że sam Gell-Mann życzył sobie, by tę nazwę pisać wprawdzie po Joycowemu ('quark'), ale wymawiać jak 'kwork', czyli kłork, a z tego już się skwarki wysmażyć nie da.

Zob. Murray Gell-Mann, Kwark i jaguar. Przygody z prostotą i złożonością, przełozył Piotr Amsterdamski, Wydawnictwo CIS, Warszawa 1966, s. 247: "W 1963 roku, gdy wybrałem nazwę «quark» dla fundamentalnych elementów składowych nukleonu, wpierw miałem dźwięk, bez określonej pisowni, która mogłaby być «kwork». Później, przerzucając Finnegans Wake Jamesa Joyce'a, natrafiłem na zdanie «Three quarks for Muster Mark». Ponieważ «quark» (co oznacza między innymi krzyk mewy) miał najwyraźniej rymować się z takimi słowami jak «Mark», «bark» i im podobnymi, musiałem znaleźć jakąś wymówkę, aby wymawiać je jako «kwork». Książka Joyce'a jest relacją ze snu oberżysty Humphreya Chimpdena Earwickera. Słowa w tekście z reguły pochodzą z wielu źródeł, podobnie jak «słowa portmanteau» z Po drugiej stronie lustra. Od czasu do czasu pojawiają się zwroty, które są ukształtowane, przynajmniej częściowo, pod wpływem okrzyków z baru. Argumentowałem zatem, że być może jednym z wielu źródeł wyrażenia «Three quarks for Muster Mark» mogłoby być «Three quarts for Mister Mark» (trzy kwarty dla pana Marka), a w takim przypadku wymowa «kwork» byłaby przynajmniej częściowo uzasadniona, w każdym razie liczba trzy idealnie pasuje do sposobu, w jaki kwarki występują w naturze".

Dla koneserów to samo w oryginale:

"In 1963, when I assigned the name «quark» to the fundamental constituents of the nucleon, I had the sound first, without the spelling, which could have been «kwork.» Then, in one of my occasional perusals of Finnegans Wake, by James Joyce, I came across the word «quark» in the phrase «Three quarks for Muster Mark.» Since «quark» (meaning, for one thing, the cry of a gull) was clearly intended to rhyme with «Mark,» as well as «bark» and other such words, I had to find an excuse to pronounce it as «kwork.» But the book represents the dreams of a publican named Humphrey Chimpden Earwicker. Words in the text are typically drawn from several sources at once, like the «portmanteau words» in Through the Looking Glass. From time to time, phrases occur in the book that are partially determined by calls for drinks at the bar. I argued, therefore, that perhaps one of the multiple sources of the cry «Three quarks for Muster Mark» might be «Three quarts for Mister Mark,» in which case the pronunciation «kwork» would not be totally unjustified. In any case, the number three fitted perfectly the way quarks occur in nature" (Murray Gell-Mann, The Quark and the Jaguar. Adventures in the Simple and the Complex, Freeman and Company, Nowy Jork 2002, s. 180-181).

Akapit ten komentuje David Greetham w drugim apendyksie do wydania The Restored Finnegans Wake ustalającego kanoniczny tekst tego dzieła, ale traktuje trzy kwarty ("three quarts") jedynie jako przykład tego, jak inteligentny czytelnik może radzić sobie i wykorzystywać po swojemu to, co napisał Joyce (zob. James Joyce, The Restored Finnegans Wake, redakcja, wstęp i posłowie Danis Rose i John O'Hanlon, Penguin Classics, Londyn 2012, s. 506: "The most-cited example of this determined co-option is of quark by Murray Gell-Mann, which [...] shows how an intelligent reader can both negotiate and make use of Joyce’s text").

[11] Według Czesława Miłosza, który to powiedzonko rozpowszechnił, wymyślił je Henryk Dembiński: "wzorując się na tym, że Platon był uważany za «anima naturaliter christiana», ukuł powiedzenie, że dusza polska jest «anima naturaliter endeciana»". Zob. Poszerzanie kredowego koła. Spotkanie z Czesławem Miłoszem w "Rzeczpospolitej", "Rzeczpospolita", 25 maja 1996.

[12] Zob. Adam Mickiewicz, Dzieła, t. XIII, Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", Warszawa 1955, s. 47: "Dla ludzi zajętych przez całe dnie wypracowywaniem swych myśli i wygładzaniem języka w tym celu, aby nas uczyć i oświecać, umiarkowane ćwiczenie fizyczne, przejażdżka konna na przykład, przejażdżka łodzią, polowanie na zające, byłyby bardziej odpowiednie niż orka lub praca w kuźni" (wyróżnienie moje).

[13] W dobrym wydawnictwie tekst czyta zazwyczaj również redaktor i korekta. Wydawnictwo Krytyki Politycznej nie jest dobrym wydawnictwem. Nie poprawiło nawet tak oczywistych byków technicznych, jak "odzysKaniej" (s. 17), "obłąKaniego" (s. 105), "wulKaniem" (s. 106), "wymusKanie" (s. 109) etc. Ktoś prawdopodobnie wykonywał automatyczną zamianę "kan" na "Kani", za szeroko zdefiniował kryteria, a potem nawet nie zerknął, co mu obłąKaniego wyszło.

[14] Być może jednak w tych szkołach nie przykładał się zbytnio do nauki, skoro to nie pilna nauka otwierała mu wszystkie drzwi, lecz ojcowskie koneksje.

"[...] Francuzi dali naszej ambasadzie do dyspozycji dwa stypendia szkoły filmowej dla młodych filmowców polskich. Jedno z nich «otrzymał» syn attache kulturalnego (Żuławskiego), drugie córka polskiego ambasadora w Chinach" (Jan Józef Szczepański, Dziennik, tom II: 1957-1963, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, notatka z 24 lutego 1958, s. 107).

Ojciec Andrzeja Żuławskiego, Mirosław Żuławski ("gnuśny bęcwał" - jak pisze w Dziennikach Maria Dąbrowska, która poznała go w Paryżu), pracował w peerelowskiej dyplomacji od roku 1945 aż do emerytury w roku 1978, co trzeba uznać za bardzo ładny wynik, bo w tym czasie mądrość etapu zmieniła się kilka razy i wielu mniej cynicznych towarzyszy powypadało na zakrętach. Szczepańskiego z jakiegoś powodu oburzały ("okropnie") poczynania Żuławskiego w charakterze attaché kulturalnego w Paryżu i planował coś z tym zrobić, ale zarazem realistycznie przyznawał: "Chciałem napisać artykuł, niełatwo jednak zaatakować faceta z takimi plecami i koneksjami" (s. 115).

[15] Na marginesie. Podobne problemy sprawiało nazwisko "Baudelaire" esbekowi przesłuchującemu Zbigniewa Herberta pod koniec lat sześćdziesiątych. W notatkach, jakie sporządzał dla swojej zwierzchności, można znaleźć między innymi takie zdanie: "H. wyjeżdża obecnie do Brukseli, gdzie ma się odbyć uroczysta sesja naukowa poświęcona Baudelerowi". Cytuję za: Tomasz Fiałkowski, Baudeler, czyli Herbert oczami łapsów, "Tygodnik Powszechny", 6 listopada 2005.

[16] Cytowana przez Aleksandrę Szarłat wieloletnia wydawczyni Żuławskiego, Katarzyna Merta, sugeruje, że to nie wódczany szał tak popsuł Nocnik, ale "Andrzej popełnił błąd, wybierając na wydawcę Krytykę Polityczną, gdzie młody redaktor nie miał odwagi ingerować w treść" (s. 527). Na wszelki wypadek zajrzałem więc do zredagowanego przez Mertę i wydanego dziesięć lat przed Nocnikiem eseistycznego Zaułka pokory (Twój Styl, Warszawa 2000).

Już prawie na samym początku Żuławski pisze, że Wizygoci Rzym "zdobyli w 476 roku", chociaż chodzi o wstrząs, który skłonił św. Augustyna (zmarłego w roku 430) do napisania wielkiego dzieła O państwie Bożym - jednej z najbardziej znanych i wpływowych książek starożytności. Na następnej stronie można się dowiedzieć, że z ust Hitlera podczas przemówień "lała się ektoplazma", a na kolejnej, że Wojciech Jaruzelski "oglądał na własne oczy, jak mu rodziców zamęczono pod kołem polarnym". W rzeczywistości ojciec Jaruzelskiego zmarł w czasie wojny na dyzenterię, ale nie na Syberii, lecz w Bijsku, a matka dopiero dwadzieścia lat po wojnie.

Nawet drobiazgi musi przekręcić: słynną frazę Romana Werfla "Ja rzucam myśl, a wy go łapcie" przypisał Władysławowi Gomułce, a z Henryka I de Bourbon-Condé zrobił karła, bo ten chyba mu się pomieszał z urodzonym ponad sto lat później Ludwikiem III de Bourbon-Condé. A doszedłem dopiero do połowy pierwszego rozdziału. Starczy.

Nb. wszystkie te bałamuctwa zmyśla ktoś, o kim w biografii różni jego znajomi mówią, że był to człowiek o "niesamowitej erudycji", mający "imponującą wiedzę" i na dokładkę zgłębiający "tajemnicę istnienia" (s. 288, 488, 483). Cóż, pozostańmy może jednak przy wódce i zgłębianiu dna butelki.