EBENEZER ROJT

Rzeczy, które wygumkowano
Historie rodzinne Marcina Wichy

Rzeczy, których nie wyrzuciłem [1] są dowodem, że również w naszych czasach może powstawać i odnosić sukcesy literatura ezoteryczna. Niedawno otrzymały Nagrodę Literacką "Nike", a w Wikipedii awansowały do elitarnego grona książek zasługujących na osobne hasło, chociaż autorzy hasła nie byli pewni, czy to zbiór esejów, czy może jednak powieść. W powieści można zmyślać i wymazywać, natomiast w esejach obowiązuje inna kindersztuba. Ostatecznie 8 października 2018 wikipedysta o pseudonimie Pbk przesądził, że chodzi jednak o rzeczywistość, i to taką z nazwiskami i datami:
Bohaterką książki jest Joanna Rabanowska-Wicha (1946-2015), córka Jana Rabanowskiego.
I aby nikt nie miał wątpliwości, wylegitymował to krótkie zdanie aż czterema przypisami.
Oprócz tego - to zdanie wyszło już spod klawiatury innego wikipedysty - Rzeczy, których nie wyrzuciłem podejmują temat tożsamości żydowskiej, życia codziennego w PRL, żałoby, rodziny, polskiej historii i polskiej inteligencji.
Znowu cztery przypisy. Wikipedia wcale nie jest taka, jak mówią złośliwcy. Wszystko to prawda. Choćby "temat tożsamości żydowskiej".
- Babciu, czy w twoim domu ktoś mówił po żydowsku?
- Skądże. Wszyscy byli wykształceni.
A w ogóle to:
- Nie mówię, że jestem Żydem, bo ludzie mogliby się poczuć nieswojo - tłumaczył starszy krewny.
Boże, jak to potwornie wkurzało moją matkę. Więc chwytała to słowo. Dźgała na oślep. Babcie i ciocie robiły wielkie oczy.
- Coś ci się przywidziało, Joasiu. Co ty możesz o tym wiedzieć. Waszego pokolenia to nie dotyczy. Ciebie to nie dotyczy. Co było, a nie jest. Chcesz dokładkę?
Ale na nią to nie działało. Wdawała się w niepotrzebne dyskusje. Etniczne awantury mojej matki to były prawdziwe arcydzieła gatunku.
[...]
Właśnie tak gorszyła zacne panie. Warczała na nauczycielki. Pacyfikowała sprzedawców. Kazała milczeć antysemickim taksówkarzom. Nie reagowała na nasze:
- Po co to robisz?
Zrywała się do walki jak przewrażliwiony semicki nosorożec. Rozzłoszczony desygnat niewymawialnego rzeczownika. Bezczelna Stara Żydówa ("Kleks").
A skoro i "tożsamość żydowska", i "polska historia", to obowiązkowo rok 1968: "Potem nieraz to widziałem. 68. W wielu życiorysach tkwiły te cyfry" ("Po Marcu"). I jeszcze traumy rodzinne. "- Jedno dziecko jakoś ukryję - mówiła - z dwoma nie dałabym rady" (*** [Chyba się bała]). "- Czy dzisiaj też mogą zrobić takie rzeczy? - spytałem po seansie. - Nie - uspokoił mnie ojciec, a po chwili dodał: - Wymyślą coś nowego" ("Za dużo").

I jeszcze Holokaust - ale nienatrętnie, w pigułce:

Chyba w 1985 roku telewizja pokazała fragment filmu Shoah - ten z polskimi chłopami, którzy stoją przed kościołem i "jak pani się skaleczy, to mnie nie boli". [...] Matka mojej matki obejrzała film i nie powiedziała ani słowa. [...] Matka mojego ojca oświadczyła, że film Lanzmanna jest stronniczy i niesprawiedliwy. Był to pierwszy raz, kiedy usłyszałem, jak babcia opowiada o okupacji, wychodząc poza dyżurny zestaw trzech anegdot.
A potem - tonem rozstrzygającym - przytoczyła koronny argument:
- Raz spotkałam na ulicy stróża z kamienicy, gdzie mieszkałam przed wojną. Na pewno mnie rozpoznał. Musiał mnie rozpoznać. A przeszedł obok jakby nigdy nic ("Stróż").
"Matka mojej matki", Teresa Halina Auerbach, "[...] była stosunkowo niegroźnym budowniczym komunizmu [...] zajmowała się książeczkami dla dzieci, a w okolicy 1968 roku smyknęli ją na emeryturę" ("Wycinki").

Z kolei "matka mojego ojca", Teofila Wicha, "była to przedwojenna komunistka, niewiasta powściągliwa i małomówna, o twardej, surowej twarzy zawodowej działaczki, przysłanej przez partię na front kultury". Tak o niej napisał Marek Nowakowski, a jego słowa powtórzyła Wiktoria Śliwowska, bratanica Teofili Wichowej, więc chyba nie mogą być całkowicie nietrafne [2].

Babcie - stosunkowo niegroźne komunistki - jeszcze jakoś w tej rodzinnej opowieści istnieją. Warstwa ezoteryczna zaczyna się, gdy dochodzi do dziadków.

Bo powiedzcie tylko sami. Ilu znacie, już nie mówię - pisarzy, ale w ogóle ludzi, których obaj dziadkowie byli w PRL-u ministrami? I to nie jakimiś tam wice, nie dyrektorami departamentu, nie p.o. w randze ministra, ale pełnymi, regularnymi ministrami.

Otóż Marcin Wicha miał właśnie takich dziadków!

Pierwszy dziadek, Jan Zachariasz Rabanowski, ten, którego już wylustrowała Wikipedia, był ministrem w dwóch resortach. W latach 1945-1951 ministrem komunikacji, a w latach 1956-1958 ministrem łączności. Między rokiem 1951 a 1956 też nie działa mu się krzywda: mianowano go prezesem Głównego Urzędu Pomiarów Kraju.

Drugi dziadek, Władysław Wicha, był z kolei ministrem spraw wewnętrznych. Czyli - nawiązując do symboliki roku 1968 - był takim wcześniejszym "Moczarem" (bo też właśnie Mieczysław Moczar został jego następcą).

Wprawdzie niektórzy historycy sugerują, że Wicha mógł być w MSW tylko figurantem [3], ale ładny to figurant, który figuruje przez okrągłe 10 lat: od roku 1954 do roku 1964. Dłużej niż jakikolwiek inny minister spraw wewnętrznych PRL [4]. Dłużej niż ten straszliwy Moczar. Dłużej nawet niż Czesław Kiszczak!

W każdym razie firmował swoją ministerialną twarzą czasy, na które przypadły tak rozmaite wydarzenia, jak internowanie prymasa Wyszyńskiego, zabójstwo Bohdana Piaseckiego, rozpędzanie zamieszek po zamknięciu "Po Prostu", List 34, proces Melchiora Wańkowicza... A także Czerwiec 56. Podobno czternaście lat później Wicha, już jako emeryt (ostatnia posada: członek Rady Państwa), "na wieść o strzelaniu do robotników na Wybrzeżu siedział przy stole i płakał". Czy zebrało mu się na płacz, gdy strzelano w czerwcu 1956, nie wiadomo [5].

Wiadomo za to, że był wtedy i później towarzyszem niezwykle wręcz pryncypialnym. 14 lutego 1957, a więc już po tej czerwcowej nauczce, a także po sławetnym Październiku 56 i po tych wszystkich rytualnych zaklęciach wyświecających z socjalistycznej praworządności błędy i wypaczenia, mówił na krajowej odprawie organów bezpieczeństwa:

Wróg klasowy wyszedł z ciasnych ram podziemia i mobilizuje wszelkie wsteczne elementy do walki z władzą ludową, wykorzystując do tego formy legalne. Przyczajony dotychczas wróg uznał obecną chwilę za dogodną do jawnego występowania wśród różnego rodzaju grup opozycyjnych, wrogich elementów, resztek podziemia, wzięła górę tendencja wykorzystywania legalnych możliwości w naszym życiu polityczno-społecznym, aby z tych pozycji toczyć walkę z władzą ludową. Próbuje on spychać wielki nurt odnowy na wsteczne, antysocjalistyczne tory (Organy bezpieczeństwa, s. 142).
Wynika z tego, że nawet rachityczne legalne formy opozycji dalej były dla ministra Wichy jakby nie całkiem legalne. Na tej samej odprawie stwierdził zresztą, że Służba Bezpieczeństwa powinna się interesować operacyjnie również osobami, które właśnie zrehabilitowano, a nawet "przywróconymi do działalności politycznej" (Organy bezpieczeństwa, s. 141). Głównym orężem w tej robocie miała być agentura, czyli sieć tajnych współpracowników. Można zatem przyjąć, że ci, których werbowano, prośbą i groźbą, w latach 1957-1964, pośrednio zawdzięczają te swoje życiowe doświadczenia właśnie pryncypialności dziadka Marcina Wichy. Ksiądz Michał Czajkowski mógłby coś o tym powiedzieć. Smykniętych na emeryturę wrogów klasowych też pewnie by się trochę znalazło. "Rodzina Wichów odcisnęła się ciężko na moim losie" - pisał nie bez racji Leopold Tyrmand [6].

O tym wszystkim naturalnie w Rzeczach, których nie wyrzuciłem nie ma ani słowa, bo jak z takich bezpieczniackich komunałów ulepić zgrabną anegdotkę. Również temat "życia codziennego w PRL" na wszelki wypadek zaczyna się dopiero w późnych latach 70. Kiedy trzeba tygodniami polować na książeczkę Kto pocieszy Maciupka?, użerać się z wodociągami, z administracją... Ot, zwykłe życie zwykłych obywateli.

A jak to życie wyglądało wcześniej? Jak to na przykład było - być w latach 50. dzieckiem ministra? [7]. Skąd się wtedy brały książeczki, hydraulicy i jak reagowała na telefon administracja? Może - powie ktoś - za dużo wymagam od Marcina Wichy urodzonego w roku 1972, skoro to wszystko było przed. I co z tego, że przed? Holokaust też był przed. Traumy były przed. Rok 1968 był przed. Nawet radziecka książka kucharska z 1952 roku (której Wicha poświęcił osobny rozdzialik) też była przed [8]. A są.

Za to po obu dziadkach zostały tylko blade cienie. Niczym powidok po duchach z nieudanego seansu. Albo ślad po literach napisanych twardym ołówkiem, które ktoś potem próbował wymazać gumką.

Nagle matka zaczyna mówić. Opowiada, że jej ojciec się zastrzelił.
- Nigdy ci o tym nie mówiłam. Nie było mnie w domu. Przyjechali do szkoły i powiedzieli. Nigdy. Nie umiałam ci tego powiedzieć. Zresztą ktoś taki jak ty musiał się domyślić. Potem przestałam się dobrze uczyć. Nagle wszystko stało się takie trudne. Nic nie rozumiałam, ale dalej mi stawiali dobre stopnie. Stawiali mi dobre stopnie, bo mój tatuś umarł. Potem dodaje, że komuniści byli różni. Że tak naprawdę nigdy nie ufali jej ojcu. Że był gorszy. Że to się zawsze czuło (***, [Pewnego dnia dzwoni do mnie matka]) [9].
A o drugim dziadku taka deserowa anegdotka.
Czerwiec. Sezon na truskawki. Placek z owocami - pierwszy przedstawiciel nowego rocznika - małe kropelki syropu na powierzchni bezy. Pękate butelki z napojem Mirinda, bo lekkomyślny Gierek właśnie się szarpnął na licencję. Dziadek sceptyczny wobec nowej polityki gospodarczej - zsuwa okulary na czubek nosa - podnosi metalową zakrętkę na wysokość wzroku, obraca w palcach, powoli odczytuje nazwę. Dawno temu odsunięty od władzy. Siwy i wysoki nadal jest jedynym przystojnym mężczyzną w rodzinie.
- Siedziałem w obozie Miranda - mówi. - Miranda de Ebro.
Ale nie rozwija tematu ("Miranda").
Nikt się nie domyśli (bo i po co), że sceptyczny dziadziuś, któremu kapsel od Mirindy kojarzy się z frankistowskim obozem, to niegdysiejszy pryncypialny minister spraw wewnętrznych. Dla wtajemniczonych zostaje żart, ironia i głębsze znaczenie [10].
W ten sposób opowiadamy o swojej skromnej przeszłości. Niby z dumą (było nie było, nasze korzenie), ale i z obawą. Opowiadamy, zawsze gotowi obrócić wyznania w żart. Zakpić samemu, zanim wyśmieją nas inni.
Nie czujemy się dość silni, żeby spokojnie spojrzeć za siebie [11].

[1] Marcin Wicha, Rzeczy, których nie wyrzuciłem, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017; korzystałem z wydania elektronicznego, które przygotowała Małgorzata Widła. Dalej w nawiasach okrągłych podaję tytuły odpowiednich rozdziałów lub ich incipity.

[2] Pan Puchatek. Rzecz o Wacławie Józefie Zawadzkim, do druku przygotowała Wiktoria Śliwowska, przypisy opracowały Anna Brus i Wiktoria Śliwowska, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2006, s. 171-172. Dalej cytuję jako Pan Puchatek.

Marek Nowakowski pisze tam jeszcze:

"Wnuk szefowej Czytelnika, pani Teofili Wichowej, Marcin, licealista w tym czasie, zaprojektował okładkę do mojej książki Raport o stanie wojennym, wydanej w oficynie Nowa. Ciekaw byłem, co myślała o tym jego babcia, przedwojenna komunistka, która służyła partii przez całe życie".

Wnuk wie, co myślała:

"Babcia uważała, że za politycznym zaangażowaniem zawsze szło obniżenie rangi artystycznej. Obiektywnie i bezstronnie nie podobały jej się książki opozycyjnych pisarzy. Marnowali się. Schodzili na manowce. Na złość babci marnowali talent".

I już od siebie dodaje dla przestrogi:
"Wiele lat później mrukliwy Nowakowski, specjalista od krótkich zdań i cienkich książek, stał się ulubieńcem i patronem prawicy" ("Prognoza pogody").

Bo dziś to może nawet gorzej niż niegroźnie budować komunizm.

[3] "Kierownik resortu, minister Władysław Wicha, uchodzi za człowieka zgaszonego, niedołężnego, pozbawionego zarówno ambicji, jak i kwalifikacji do odgrywania jakiejś poważniejszej roli politycznej. [...] owszem, towarzysze mówią wszyscy, że Wicha to »porządny człowiek«, ale przeważa tendencja poklepywania go po ramieniu i niebrania go poważnie. Wicha odczuwa dość boleśnie to protekcjonalne traktowanie i odsuwa się coraz bardziej w zacisze ogniska domowego. [...] Wicha jest właściwie figurantem we własnym ministerstwie" (Krzysztof Persak, Dymisja Antoniego Alstera, [w:] Od Piłsudskiego do Wałęsy. Studia z dziejów Polski w XX wieku, komitet redakcyjny: Krzysztof Persak, Antoni Dudek, Andrzej Friszke, Łukasz Kamiński, Paweł Machcewicz, Piotr Osęka, Paweł Sowiński, Dariusz Stola, Marcin Zaremba, Instytut Pamięci Narodowej - Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, Warszawa 2008, s. 233-234).

Persak cytuje "zachowaną w aktach Wydziału Studiów i Analiz Radia Wolna Europa opinię nieznanego z nazwiska informatora z kraju" (s. 233) z roku 1961. Trzeba jednak pamiętać, że takie przecieki (kontrolowane) bywają często elementem gry politycznej. Na przykład rozpowszechnia się je w nadziei, że zadziałają jako samospełniająca się przepowiednia.

Nb. gdy Wicha przestał już być ministrem, zrobiono go sekretarzem KC odpowiedzialnym za bezpieczeństwo, co w tamtych realiach (rząd rządzi, partia kieruje) wiązało się na ogół z większą władzą.

[4] Wicha był też w ogóle pierwszym peerelowskim ministrem spraw wewnętrznych, gdyż ministerstwo to powstało właśnie w 1954 roku po likwidacji Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W latach 1954-1956 obok MSW istniał także Komitet do spraw Bezpieczeństwa Publicznego i to jemu podlegała policja polityczna, jak również wywiad i kontrwywiad. Niemniej jeden duch i jedno serce ożywiało wszystkie te organy i dlatego minister Wicha obejmując swój urząd z miejsca wydał zarządzenie stwierdzające, że:

"Organa MSW w swej codziennej pracy będą ściśle współpracowały z organami bezpieczeństwa w zakresie pomocy w wykonywaniu zadań związanych z bezpieczeństwem kraju, pomocy KBW udzielanej dla operacji prowadzonych przeciwko zbrojnym bandom oraz pomocy ze strony WOP organom bezpieczeństwa w zabezpieczeniu przed przenikaniem do Polski agentów imperialistycznego wywiadu" (Henryk Dominiczak, Organy bezpieczeństwa PRL 1944-1990, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 1997, s. 32; dalej cytuję jako Organy bezpieczeństwa).

[5] Pisze o tym płaczu Wiktoria Śliwowska (przypominam: bratanica żony ministra Wichy) w enigmatycznym i bardzo bałamutnym wspomnieniu:

"Niebawem przybył też Władek Wicha [...]. Po dłuższym pobycie na Zachodzie, po serii poniżeń, jakich doznał i w Gandawie, i w Londynie - jego nienawiść do kapitalizmu, jak już pisałam, wzmocniła się. Nie rozumiał też zupełnie sytuacji w kraju [...] O ile wiem, był bliski Gomułce i choć go nie aresztowano za odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne, został odsunięty na boczny tor. Na pewien czas wyjechał do pracy partyjnej do Kielc. Powrócił do Warszawy po Październiku wraz z Gomułką i jego świtą i spadł z nim razem ze stanowiska ministra spraw wewnętrznych podgryzany skutecznie przez Mieczysława Moczara. Odsunięty na margines do samej emerytury zajmował się strażakami i innymi podobnej wagi sprawami. Mówiła mi jego synowa, Janeczka [czyli Joanna Rabanowska-Wicha, matka Marcina Wichy], że na wieść o strzelaniu do robotników na Wybrzeżu siedział przy stole i płakał. Z czasem złagodniał, widywaliśmy się częściej, słuchał nawet chętnie dowcipów i innych uwag krytycznych, których dawniej nie przyjmował do wiadomości" (Pan Puchatek, s. 59-60).

Niemal wszystkie podane w tym wspomnieniu informacje są nieprawdziwe.

[6] Odcisnęła się ciężko, bo minister Wicha latami wstrzymywał Tyrmandowi paszport, natomiast jego żona - wznowienia Złego. Ale niech może Tyrmand sam to wam opowie:

"W międzyczasie pisywałem [w sprawie paszportu] listy do ministra Spraw Wewnętrznych, pana Wichy. Napisałem ich coś około 10-ciu. Minister Wicha nigdy nie odpowiedział na żaden, mimo że chyba wzbogaciłem nimi jego wiedzę o świecie i literaturze. Wszystko, czego nauczyłem się u Kafki, Becketta, Celine'a, Brechta (à rebours) syntetyzowałem twórczo na użytek p. Wichy: człowiek versus zmaszynizowana biurokracja, otchłanie możliwych przeinaczeń, up-to-date schizofrenia wyalienowanej jednostki, paranoiczny strach przed nieprzenikalnym - modne motywy powtarzały się w nich nieustająco. Wydaje się, że wywarło to jakiś wpływ: odmówiono mi wkładki do Jugosławii, gdzie właśnie wydawano ZŁEGO; jak dotąd zezwalano mi na podróże w obrębie socjalizmu. [...]

Na czele «Czytelnika» stanęła p. Wichowa, zaś rodzina Wichów odcisnęła się ciężko na moim losie i nawet zastanawiałem się, czy nie stanowię ich ulubionego tematu przy posiłkach, na przykład: - Jak ci dziś szło kopanie Tyrmanda, skarbie? - P. Wichowa odmawiała twardo wznowienia ZŁEGO, motywując to brakiem papieru, którego nigdy nie brakowało na wznawianie jej prywatnych i partyjnych pupilów, nawet gdy dziesiątki tysięcy ich dzieł zalegały składy w stanie niesprzedanym. Dostałem kiedyś list od kogoś z Żarowa pod Świdnicą z prośbą o przepisanie na maszynie brakujących kartek, które zniszczyli pożyczający odeń nieustannie, jedyny w Żarowie egzemplarz ZŁEGO. Usiłowałem na próżno wzruszyć p. Wichową tym listem, bo ma ona wygląd dobrze odżywionej nauczycielki, jak gdyby skłonnej do łagodnych uprzejmości, ale jest to wskazówka myląca: w istocie jest zeszwejsowana z fałszu i stali" (Leopold Tyrmand, Porachunki osobiste, "Kultura", 1967, nr 3, s. 13, s. 30).

A tak swoje przejścia z Teofilą Wichą wspominał inny pisarz:

"[Józef] Mackiewicz skrupulatnie zapisuje [w Drodze donikąd], co ile kosztuje. Komunistyczna cenzura nie toleruje takiego realizmu (ileż godzin zmarnowałem przez to na negocjacje z towarzyszką Wichową w Czytelniku w 1967 r., parę miesięcy przed ucieczką z PRL. Chodziło m.in. o zdanie: «nie mam nic przeciwko temu, żeby płacić jedną trzecią swej dniówki za pieczeń wołową w barze "Praha"»)" (Henryk Grynberg, Pamiętnik, Świat Książki, Warszawa 2011, s. 257; dodałem brakujący cudzysłów).

[7] W książce Wichy jest co prawda jedna scenka z jego rodzicami jako dziećmi w latach 50. - ale tylko wyobrażona i całkowicie bajkowa. Wicha wymyślił ją jako dodatek do historyjki z Drobnych ustrojów Marii Zientarowej. W oryginalnej historyjce w Centralnym Domu Dziecka dzieci tłoczą się przed nieczynną makietą kolejki elektrycznej, daremnie czekając aż ją puszczą i wymieniając uwagi w rodzaju "mój starszy brat powiedział, że dwa lata temu, na 22 Lipca to sam widział, jak chodziła".

"Przez chwilę mam wrażenie - to już dopisuje Wicha - że też tam jestem, na parterze, wśród wilgotnych palt i jesionek, że patrzę na papierową górę, drzewa wykonane z gąbki, tunel otoczony ceglastą lamówką, maleńkie semafory.

W tłumie są moi rodzice, kilkuletni, przejęci. Jeszcze się nie znają. Długo musieli prosić. Dorośli tygodniami im obiecywali, że ich tutaj przyprowadzą, brakowało czasu, bo praca do późna, bo zebranie, delegacja, aż wreszcie, aż w końcu" ("Kolejka elektryczna").

W tej sentymentalnej bajce kolejka dalej stoi. Choć przecież nietrudno się domyślić, że gdyby w tamtym czasie Centralny Dom Dziecka nawiedziło dwóch ministrów ze swoimi pociechami, z miejsca ruszyłaby jak opętana.

Nb. sama książka Zientarowej też jest miejscami bajkowa, co dla czytelników w roku 1955 musiało być oczywiste. W tym samym rozdziale znajdują się na przykład takie oto wyznania niezbyt uprzejmej ekspedientki z Domu Dziecka:

"Ja przedtem pracowałam w «Delikatesach» przy szynce. Cały dzień, przez całe osiem godzin słyszałam: «Tylko żeby była chuda, bo to dla chorego.» Doszło do tego, że jak jaka klientka tego nie powiedziała, to mnie zaczynało serce bić. Potem robiły mi się czarne plamki przed oczami i ciągle mi się zdawało, że kraję zepsutą szynkę. Ale to było na tle nerwowym. No więc pogadałam z kierownikiem. To bardzo miły człowiek i przenieśli mnie do pomarańczy. No to cały boży dzień słyszałam: «Tylko niech mi pani wybierze dojrzałe, bo to dla dziecka.» Proszę pani, ja byłam kiedyś bardzo uprzejma i uśmiechałam się do klientów, ale po paru tygodniach to tylko zagryzałam wargi i udawałam, że nie słyszę. Ale słyszałam, jeszcze jak słyszałam" (Maria Zientarowa [Mira Michałowska], Drobne ustroje, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956, s. 159-160).

Krojenie szynki lub sprzedawanie pomarańczy na okrągło przez osiem godzin w Polsce w połowie lat 50. to wizja surrealistyczna. Jeśli pominąć osoby ze środowiska dziadków Marcina Wichy, to pomarańcze dla dziecka mógł wtedy zdobyć najwyżej ktoś taki, jak Irena Kwiatkowska, bardzo popularna i pracowita aktorka, a w roku 1953 już nawet laureatka nagrody państwowej drugiego stopnia.

"W latach 50. w święta Bożego Narodzenia Krystyna i jej młodsza siostra [bratanice Ireny Kwiatkowskiej] miały okazję pierwszy raz w życiu skosztować pomarańczy. Każdej z bratanic ciotka podarowała po jednej. Zrobiło to na Krystynie tak ogromne wrażenie, że wciąż pamięta ich smak" (Marcin Wilk, Kwiatkowska. Żarty się skończyły, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019, s. 189).

Kto chciałby wiedzieć, jak naprawdę było w socjalizmie z pomarańczami, niech przeczyta w DODATKACH: "Pomarańcze i cytryny albo z dziejów socjalizmu w Polsce".

[8] Przy opisie tej książki kucharskiej (rozdział "Książka kucharska ze Stalinem") Wicha trochę nazmyślał. Zaczyna się dobrze. Cytat z wodza na frontyspisie rzeczywiście jest. Są też kolorowe "marmury wędlin". Ale jeśli chodzi o butelki alkoholi, o których pisze:

"Najpiękniejsze były butelki alkoholi. Na nieostrych zdjęciach domalowano etykiety. Nazwy spotkałem później w poemacie Moskwa-Pietuszki"

- to reprezentowane są one tam wyjątkowo skromnie. Wieniczka Jerofiejew (z którego Wicha miał wielką ochotę zacytować dialog o jerezie: "- A jerez jest? - A jerezu nie ma") byłby raczej mocno sfrustrowany. Bo i tam, wyobraźcie sobie, jerezu nie ma nawet na obrazku!

[9] Z życiorysu Jana Zachariasza Rabanowskiego nie sposób tę nieufność wydedukować. Przeciwnie. Wiadomo na przykład, że początkowo należał do Polskiej Partii Robotniczej, a potem kazano mu się zapisać do Stronnictwa Demokratycznego, by był tam komunistyczną wtyczką. Niepewnych (albo "gorszych") towarzyszy do takich delikatnych zadań nie wyznaczano. Samobójstwo zaś najprawdopodobniej wiązało się z jego długotrwałą nieuleczalną chorobą.

Nb. również Wiktoria Śliwowska czuła się w obowiązku zaznaczyć, że "komunista nie jest synonimem łajdaka. Byli wśród nich różni [...]" (Pan Puchatek, s. 172).

[10] Jak na przykład w tym akapicie o Bożym Narodzeniu obchodzonym "na nielegalu":

"Wiem, teraz już wiem. Nie mówi się gwiazdka. W następnych latach odkryłem istnienie katolików. To oni mieli copyright do tych świąt. Najwyraźniej obchodziliśmy Boże Narodzenie na pełnym nielegalu" ("Wycinki").

Zwłaszcza gdy zestawić go z kolejną wypowiedzią pryncypialnego dziadziusia z czasów jego ministerialnej świetności:

"Praca operacyjna SB to nie tylko dopływ informacji. To również prowadzenie w łonie kleru inspirowanej przez nas działalności w kierunku rozbijania i paraliżowania zamiarów hierarchii kościelnej poprzez agenturę i kombinacje operacyjne" (cyt za: Andrzej Paczkowski, Pół wieku dziejów Polski, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2005, s. 231).

Bo - rzecz jasna - minister Wicha o istnieniu katolików dobrze wiedział, więc aby to raczej oni czuli się "na nielegalu", właśnie za jego czasów powołano w strukturze SB osobny departament do spraw kleru (osławiony Departament IV).

I jeszcze na koniec takie anegdotyczne wspomnienie Stefana Kisielewskiego:

"Władysław Wicha - minister spraw wewnętrznych po Październiku. Powiem tylko jedno - Jerzy Zawieyski był w Edynburgu i poznał generała Maczka, który został wtedy barmanem w hotelowej restauracji, ponieważ całą emeryturę zaangażował w jakieś akcje giełdowe i stracił. Maczek powiedział Zawieyskiemu, że chciałby wrócić do Polski. Zawieyski przyjechał i myśmy ze Stommą poszli do Wichy w sprawach różnych interwencji a na końcu ja mówię: «Panie ministrze, tu jest taka sprawa, generał Maczek chciałby wrócić do Polski». A Wicha mówi: «Maczek? Do Polski? Niech on najpierw popracuje politycznie, żebyśmy wiedzieli, po co on chce wracać i kto on jest». I nie wrócił, dzisiaj depesze gratulacyjne dostaje od rządu polskiego - skończył 96 lat. No więc taki to był mędrzec ten Wicha" (Stefan Kisielewski, Abecadło Kisiela, Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1990, s. 120-121).

[11] Marcin Wicha, Jak przestałem kochać design, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2015; korzystałem z wydania elektronicznego, które przygotowała Małgorzata Widła. Cytat z rozdziału "Zakochaj się w designie".

Klementyna Suchanow obsmarowuje Witolda Gombrowicza
albo gejowskie ploteczki

Virgilio Piñera, młody kubański pisarz, poznał w Argentynie polskiego pisarza Witolda Gombrowicza.
Obu emigrantów - pisze Klementyna Suchanow - połączyły przyjaźń i kumplostwo w łazikowaniu i erotycznej przygodzie. Gombrowicz, jak powiadał Virgilio, był wtedy bardzo przystojny; żeby przeżyć, został męską prostytutką w łaźniach Buenos Aires, gdzie pozwalał się pieprzyć za kilka groszy. [...] Według Virgilia, jego przyjaciel [Gombrowicz] spotkał pewnego razu Argentyńczyka z wielkim penisem; facet już zapłacił i domagał się pieprzenia, no i oczywiście postawił na swoim. Ale, jak mówił Virgilio, tak rozerwał mu odbyt, że po przyjściu do domu Gombrowicz cały krwawił. Virgilio wypełnił wannę ciepłą wodą, zdjął z przyjaciela ubranie i wsadził go do kąpieli, żeby mu ulżyć. Virgilio mówił, że Gombrowicz spędził dwa dni w wannie, zanim rany zaczęły się goić [1].
To, że Witold Gombrowicz był pederastą (jego własne określenie) [2], ani nie jest od dawna żadną tajemnicą, ani nikogo już nie gorszy. Aczkolwiek sam był pederastą raczej dyskretnym.
Tutaj okropne rzeczy, entre nous soit dit [mówiąc między nami] - pisał do Konstantego Jeleńskiego z Berlina - okropnego ataku pederastii dostałem, nic innego nie robię, tylko to właśnie z czterema na razie Niemczykami, bój się Boga, w moim wieku! Proszę nie rozbębniaj tego Hectorowi ani nikomu, bo poufnie zwierzam. Jestem zrujnowany facet i jedyna nadzieja, że mi to wkrótce przejdzie [...]" [3].
Od tamtego czasu wszystko już się, rzecz jasna, i tak rozbębniło. Co innego jednak czterech (na razie) Niemczyków, a co innego Argentyńczyk z wielkim penisem, tanie interesy analne, a na koniec krew w wannie całkiem jak w Psychozie Hitchcocka.

Ucieszną tę historyjkę z krwawiącym odbytem Virgilio Piñera - naturalnie, też pederasta - opowiedział podobno innemu gadatliwemu pederaście, Reinaldo Arenasowi, który w wiele lat po śmierci Piñery spisał ją w autobiograficznej książce Zanim zapadnie noc, po czym chory na AIDS popełnił samobójstwo. Teraz zaś opowieść Piñery-Arenasa przypomniała i niejako nobilitowała Klementyna Suchanow wsadzając ją do swojej monumentalnej biografii Gombrowicza.

Jest tam wprawdzie enigmatyczna uwaga, że ta "drastyczna historia [...] mówi więcej o autorze tej opowieści i jej przekazicielu niż o samym jej bohaterze" (Suchanow II, s. 92), jednak opowiastka o zakrwawionej wannie nie pęta się gdzieś po kątach niczym poboczne plotkarskie curiosum zasługujące najwyżej na przypis, lecz ostatecznie trafiła do głównego tekstu książki.

Za to nieco wcześniej wyłącznie w przypisie można znaleźć informację o korespondencji Gombrowicza z filozofem Martinem Buberem [4], chociaż są i tacy, którzy uważają, że Gombrowiczowskiej filozofii w ogóle "nie sposób zrozumieć bez Bubera" [5]. To z pewnością przesada, niemniej wydaje się, że jednak Buber więcej znaczył w życiu autora Ślubu niż mógłby znaczyć nawet realny Argentyńczyk z łaźni. A mimo to Buber wypadł do petitu przypisów, podczas gdy Argentyńczyk z wielkim penisem został zapisany w życiu Gombrowicza wielką czcionką.

Takich osobliwości kompozycyjnych znajduje się w książce Suchanow znacznie więcej. Recenzenci już zauważyli, że jedną z manii autorki jest "nieopatrzne «rzucanie Gombrowicza na tło epoki»", czemu towarzyszy mnóstwo wiadomości drugo- albo i trzeciorzędnych [6]. Niekiedy sprawia to wrażenie, jakby ta biografia była z góry pisana na użytek czytelnika zagranicznego, któremu z polskich spraw trzeba prosto wyłożyć nawet te elementarne, a Gombrowicza otoczyć wianuszkiem nazwisk powszechnie znanych: Mann, Hemingway, Miller, Fitzgerald... I nic to, że z żadnym z nich Gombrowicz nawet się nie przywitał.

Różne drobne usterki są jeszcze wybaczalne (i dlatego kilka z nich podaję jedynie w przypisie [7]), ale nie te dziwacznie ustalone proporcje. Więcej w tej książce jest o tym, co zjadł pies Gombrowicza i jak jeść marchewkę, niż o tym, co Gombrowicz myślał o Husserlu. Więcej jest o Barbarze Swinarskiej, autorce berlińskiego wywiadu z Gombrowiczem będącego esbecką prowokacją (wielokrotnie już opisaną), niż o Sartrze, który Gombrowicza przez lata prowokował intelektualnie [8]. Ba, nawet o majorze Kudasiu z SB jest w sumie obficiej niż o Kierkegaardzie i Nietzschem razem wziętych, choć to właśnie Nietzsche (jak twierdzą niektórzy) zwerbował Gombrowicza do zajęcia się filozofią, a Kudaś jedynie zwerbował tę nieszczęsną Swinarską, Gombrowicz zaś o jego istnieniu w ogóle nie miał pojęcia.

A teraz jeszcze ten fantazmatyczny Argentyńczyk z wielkim wiecie-już-czym! Na majora Kudasia są przynajmniej papiery.

Być może Klementynę Suchanow Nietzsche zwyczajnie nudzi, natomiast szaletowa historyjka z boskiego Buenos bardzo jej się podoba, skoro opowiada ją już co najmniej po raz trzeci. W Argentyńskich przygodach Gombrowicza (2005) trochę się jeszcze mitygowała i ograniczyła do napomknienia:

Jak daleko posunięte było zaangażowanie Gombrowicza w homoseksualizm, świadczyć mogłaby anegdota opowiedziana przez kubańskiego pisarza Reinalda Arenasa, który miał ją zasłyszeć od Virgilia Piñery - także homoseksualisty. Arenas opisuje w Antes que anochezca (ang. tytuł: Before Night Falls) drastyczną i dramatyczną przygodę zgwałconego Gombrowicza. Dobitnie mówi się tam o prostytucji pisarza. Historia nie pochodzi jednak z pewnego źródła - Piñera znany był ze zmyślania, Arenasowi fantazji też nie brakowało [9].
Natomiast w Królowej Karaibów z 2013 roku pojawia się już cały ten cytat z detalicznym opisem Gombrowiczowskiej niedoli, tj. z penisem, odbytem i wanną [10].

Cóż takiego zdarzyło się między rokiem 2005 a rokiem 2013, że gejowska ploteczka z niepewnego źródła awansowała u Klementyny Suchanow na "przygodę" z życia Gombrowicza i ostatecznie trafiła później do jego biografii?

Otóż w 2009 roku ukazał się przewodnik kulturalno-historyczny HomoWarszawa, a skoro kulturalny, to oczywiście musiała się w nim też znaleźć historyjka o krwawiącym odbycie Gombrowicza. Cytuję ten wybryk w całości, bo mowa jest tam o pewnej mniemanej manipulacji, więc chciałbym, by moje uwagi były poza wszelkim podejrzeniem.

Witold Gombrowicz, to postać co najmniej równa literacką rangą Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, a zdaniem wielu (także naszym), był największym polskim pisarzem ubiegłego stulecia. Przy tym jest jedynym, który na trwałe wszedł już do historii światowej literatury. Osobiście sądzimy, że Nobla pewnie też by otrzymał, gdyby tak szybko nie umarł. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wychwycili w tym kontekście pewnego wydawniczego "zbiegu okoliczności": cytowany we wstępie Reinaldo Arenas, który zaproponował trafną i zabawną klasyfikację "pedałów realsocjalizmu", wspomniał w swojej znakomitej autobiografii Zanim zapadnie noc o Gombrowiczu. Książka ta wyszła po polsku, ale... bez pewnego fragmentu o naszym bohaterze. Nie wszyscy bowiem chcą, by polscy licealiści konfrontowali obraz "czwartego wieszcza" z opisem nie tylko sposobu, w jaki w pierwszej połowie lat czterdziestych Gombro zarabiał w Buenos Aires na chleb, lecz także dolegliwości "zawodowych", jakie go przy tym nękały. Tymczasem warto pamiętać, że w owych latach Gombrowicz po prostu nie miał z czego żyć.

Tak więc w polskiej wersji czytamy jedynie, że dwaj emigranci Virgilio i Witold, zostali przyjaciółmi i kompanami w podrywie i przygodach erotycznych. Smaląc cholewki do ognistych latynoskich dziewcząt zapewne… Tymczasem w wydanym po polsku szkicu amerykańskiego teatrologa Allena Kuharskiego, który też nie przetłumaczył całego passusu, czytamy:

Gombrowicz, jak powiadał Virgilio, był wtedy bardzo przystojny; żeby przeżyć, został męską prostytutką w buenosajreńskich łaźniach, gdzie pozwalał się pieprzyć za parę groszy.

Na tym poprzestał Kuharski, a my przypominamy ciąg dalszy:

Wedle Virgilia jego polski przyjaciel trafił kiedyś na Argentyńczyka z ogromnym penisem; człowiek ów zapłacił z góry i zdecydowanie chciał Witolda wypieprzyć - i tak oczywiście zrobił. Ale, mówił Virgilio, uszkodził odbyt Gombrowicza w takim stopniu, że Witold wrócił do domu bardzo krwawiąc. Virgilio napełnił wannę ciepłą wodą, rozebrał przyjaciela, i pomógł mu wejść do wanny, żeby złagodzić ból. Jak twierdził Virgilio, Gombrowicz spędził w wannie dwa dni, aż jego rana zaczęła się goić.

Na prawdziwość - przynajmniej częściową - powyższej relacji wskazują wielokrotnie przytaczane uwagi (także Rity Gombrowicz, którą Witold poślubił krótko przed śmiercią), iż lata wojny to dla pisarza okres tabu, czasy, o których nie chciał rozmawiać. A skandalizujące świadectwo przytaczamy - po raz pierwszy w wersji polskiej - gwoli uzyskania pełnego obrazu, pełnej prawdy o wielkim twórcy. Przecież ten epizod w niczym Gombrowicza nie pomniejsza, a wręcz przeciwnie - wskazuje na jego bogate człowieczeństwo [11].

Wskazuje na jego bogate człowieczeństwo? Hm, hm... - jak by powiedział Gombrowicz. A ponieważ o bogatym człowieczeństwie naszego największego pisarza powinni dowiedzieć się także cudzoziemcy, nic dziwnego, że HomoWarszawa już w 2010 roku wyszła po angielsku, wydana - jak można przeczytać na stronie redakcyjnej - "dzięki dofinansowaniu ze środków m.st. Warszawy" [12].

W HomoWarszawie komentarz do rzekomo usuniętego cytatu był jeszcze łagodny i aluzyjny (wydawniczy "zbieg okoliczności"), ale w Internecie niektórzy używali sobie znacznie mocniej:

Nieodgadnioną wciąż zagadką jest kwestia, co WG robił przez pierwsze lata w Argentynie, z czego żył? Podobno głodował... Kilka lat później dostał posadę w banku, jeszcze później nabył maszynę do wyrobu plastikowych duperelków - wytwarzał figurki Jezusa i Maryji, i z tego żył. Ale jak żył w Argentynie zaraz po 1939?

Odpowiedź daje nam książka Reinaldo Arenasa "Zanim zapadnie noc. Autobiografia" wydana w Polsce w 2004. W polskiej wersji książki czytamy, iż dwaj emigranci Virgilio i Witold: zostali przyjaciółmi i kompanami w podrywie i przygodach erotycznych.

Na tym kończą się, w polskim wydaniu aluzje w kwestii erotycznych przygód Gombrowicza w Argentynie. W wydaniu angielskim książki Arenasa jednak czytamy [tu następuje wiadomy cytat]
[...]
Trzeba wskazać palcem - za ocenzurowanie drastycznego akapitu z książki Arenasa odpowiada tłumaczka Urszula Kropiwiec i wydawnictwo Świat Literacki. Ciekawe jednak, co by było, gdyby i tłumaczka i wydawnictwo zaryzykowało publikację drastycznego fragmentu? Zapewne odbyłby się zwykły seans potępienia, może nawet sam arcybiskup Życiński rozkwiczałby się moralnie: nikczemny atak, haniebna podłość, łajdacka nikczemność, obyczajowa dzika lustracja w wykonaniu ludzi małych itd. itp. (Cytuję stąd; strona zarchiwizowana, pisownia oryginału).

Nic dziwnego, że Klementyna Suchanow wolała nie zadzierać z takimi postępowymi pryncypialistami. A nuż jeszcze i ją wytkną palcem, że pomija, cenzuruje i kwiczy.

Chociaż tak naprawdę całe to oskarżenie, jakoby polskie wydanie książki Arenasa ocenzurowano, jest dęte!

Podstawą polskiego przekładu był - co zrozumiałe - hiszpański pierwodruk ("Tytuł oryginału: Antes que anochezca. Autobiografía [...] first published in Spanish language by Tusquets Editores, Barcelona") [13]. Tyle że w hiszpańskim wydaniu, wyobraźcie sobie, również tego "drastycznego fragmentu" nie ma! [14].

Pojawia się on wyłącznie w angielskim przekładzie autorstwa Dolores Mercedes Koch, ale skąd się tam wziął, nie wiadomo, bo wydawca tego nie wyjaśnia, choć zarazem powołuje się na ten sam hiszpański pierwodruk wydany przez wydawnictwo Tusquets z Barcelony [15].

Nie znaczy to wcale, że jest to - w wydaniu hiszpańskim czy polskim - książka ugrzeczniona i wykastrowana, by przypadkiem nie zgorszyć jakiegoś delikatnego licealisty. Komu coś takiego przyszło do głowy, najwidoczniej w ogóle Arenasa nie przeczytał. Ot, weźmy choćby ten opis samego Virgilio Piñery:

Innym Murzynem, z którym Virgilio utrzymywał dość zażyłe stosunki, był pewien kucharz, według relacji Virgilia właściciel gigantycznego penisa. Virgilio uwielbiał jak kucharz brał go od tyłu, a potem gotował i mieszał chochlą w kotłach z Virgiliem nadzianym na kutasa. Virgilio był bardzo kruchą ciotką i łatwo mógł się utrzymać na kutasie tego potężnego Murzyna (Zanim zapadnie noc, s. 107).
Widzicie sami, że żyjemy jednak w wolnym kraju i gdy ktoś chce sobie poczytać o dużych penisach, to - proszę bardzo - może. Wprawdzie akurat w tej wesołej historyjce nie ma nic o krwawieniu z odbytu, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że figlarny Virgilio miał bardziej wyrobione zwieracze.

Ale to jeszcze bynajmniej nie wszystko!

Koneserów nieszablonowego erotyzmu zainteresuje z pewnością rozdział zatytułowany właśnie "Erotyzm". Niech mi jednak bezpruderyjni czytelnicy wybaczą, że jako człowiek starej daty cytat z tego rozdziału podam już wyłącznie w przypisie, a to dlatego, że w tym wypadku bogactwo człowieczeństwa Arenasa zdecydowanie mnie przerosło, więc upraszam się łaski, bo mi wstydno - jak mówi bohater Trans-Atlantyku [16].

Mniejsza już jednak o to bogactwo człowieczeństwa, zakrwawione wanny i kruchych poetów nadzianych na kutasy potężnych Murzynów z chochlą. Dziś, po publikacji Kronosu Gombrowicza, z jego chłodną rejestracją rozmaitych bied i upokorzeń, trudno wątpić, że opowieść Piñery to tylko zmyślenie, choć oczywiście nikt już nie dojdzie, kto tam był gejem-mitomanem, skłonnym własną mizerię przesłaniać jeszcze większą cudzą nędzą: czy Piñera, czy Arenas, czy może obaj.

Nadto autobiografia Arenasa powstawała w czasie, gdy jej autor znajdował się w dość szczególnym stanie ducha. Wierzył na przykład, że epidemia AIDS to rezultat spisku możnych tego świata, a o swej przyszłej książce myślał jako o dziele, które będzie "moją zemstą na prawie całym gatunku ludzkim" (mi venganza contra casi todo el género humano) [17]. Takie postanowienie raczej nie dodaje jej wiarygodności.

Bałamuctw jest zresztą w tej historii więcej.

Tropiciele urojonej cenzury, którzy zastanawiają się, jak "w pierwszej połowie lat czterdziestych Gombro zarabiał w Buenos Aires na chleb" albo "jak żył w Argentynie zaraz po 1939", nie odrobili nawet podstawowej lekcji i nie wiedzą, że Piñera przyjechał do Argentyny dopiero w 1946 roku [18]. A zatem jakakolwiek historia z udziałem ich obu mogłaby się zdarzyć dopiero po tej dacie. Ale wtedy Gombrowicz dawał sobie już radę na tyle nieźle (choć w sumie wciąż marnie), że mógł przesiadywać w kawiarni Rex, by wraz z gronem młodych wielbicieli tłumaczyć na hiszpański Ferdydurke.

Osobna sprawa to niechlujstwo, z jakim sama Klementyna Suchanow cytuje Arenasa. Na dobry ład nie wiadomo, za kim go cytuje i czyj to przekład, bo informacja w przypisie też jest bałamutna. Poza tym nawias z trzema kropkami sugeruje jeszcze jakieś opuszczenie po słowach "...pieprzyć za kilka groszy", ale w rzeczywistości żadnego opuszczenia tam nie ma! [19].

Jeśli już gejowskie fantazje koniecznie muszą ubarwiać biografię Gombrowicza, to przynajmniej cytować wypadałoby je starannie, skoro miało się zamiar napisać nie pierwsze lepsze czytadło, ale książkę poważną, z aparatem naukowym, bibliografią, indeksem i wszystkimi szykanami.

Rozważania [...] dotyczące moich ewentualnych zboczeń płciowych? Ależ proszę bardzo! Póki to jest robione z powagą i taktem... (Dziennik 1961-1966, s. 210)
- prosił uprzejmie Gombrowicz. Ale Klementyna Suchanow najwidoczniej o tej prośbie na śmierć zapomniała i wzięła się do roboty niepoważnie [20]. A o takcie to już w ogóle mowy nie ma.

Podobno jednak ostatnio dała sobie spokój z obsmarowywaniem Gombrowicza i zabrała się za obsmarowywanie murów [21]. Może to i lepiej [21a].

[1] Klementyna Suchanow, Gombrowicz. Ja, geniusz, tom II, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017, s. 92-93. Dalej cytuję jako Suchanow z podaniem numeru tomu i strony.

[2] "Według Gombrowicza wszyscy mężczyźni i samce są pederastami. Na to twierdzenie nie mam już innej odpowiedzi jak odejść od niego, bo jest pomylony" (Suchanow II, s. 133). Jest to zapis z kalendarzyka Kazimierza Ryttla z 18 marca 1953 roku. Ryttel pracował razem z Gombrowiczem w Banco Polaco w Buenos Aires i z wyraźną satysfakcją odnotowywał jego rozmaite dziwactwa ("rozpina sobie spodnie, pasek kładzie na biurko"; "robi miny w lustrze").

Nb. opinię, która tak zbulwersowała Ryttla, Gombrowicz powtórzył kilkanaście lat później w Dzienniku nieco tylko osłabioną:

"[...] to moja opinia - nie ma prawie mężczyzny, który by mógł zeznać pod przysięgą, że nigdy nie doświadczył tego [homoseksualnego] pokuszenia" (Witold Gombrowicz, Dziennik 1961-1966, [w:] Dzieła, t. IX, pod redakcją Jana Błońskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 210. Dalej cytuję jako Dziennik 1961-1966.

[3] Gombrowicz. Walka o sławę. Korespondencja, część druga: Konstanty A. Jeleński, François Bondy, Dominique de Roux, układ i przedmowy Jerzy Jarzębski, przypisy Teresa Podoska, Małgorzata Nycz, Jerzy Jarzębski, tłumaczenie Ireneusz Kania, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1998, s. 97; list z 15 czerwca 1963. Hector to Héctor Bianciotti, pisarz i pederasta. Ćwierć wieku młodszy od Gombrowicza (poznali się jeszcze w Argentynie), ale nie wiem, czy Gombrowicz na niego też miał wtedy apetyt i stąd ta prośba o dyskrecję.

[4] Krótki przypis o korespondencji Gombrowicza z Buberem (Suchanow II, s. 515-516, przypis 28) to odesłanie od zdania: "Jedynym pocieszeniem jest przyniesiona przez Alejandra [Rússovicha] książka żydowskiego filozofa Martina Bubera, w której Gombrowicz odnajduje odbicie filozofii Ślubu" (Suchanow II, s. 67, 69). I tyle właśnie znalazło się o Buberze w głównym tekście.

[5] Tak twierdził Alejandro Rússovich, ale to właśnie on podsunął Gombrowiczowi Bubera, więc to zrozumiałe, że chciał dowartościować swą rolę filozoficznego posłańca. Zob. Rozmowa Krzysztofa Miklaszewskiego z Alejandro Rússovichem w: Krzysztof Miklaszewski, Distancia, Witoldo! czyli Gombrowicz oczyma argentyńskich przyjaciół, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2004, s. 146-147: "Filozofii Gombrowicza nie sposób zrozumieć bez Bubera i jego podstawowego dzieła Co to jest człowiek, a przynajmniej dwóch wyjętych z tego dzieła zdań. «Podstawowy fakt ludzkiej egzystencji to człowiek z człowiekiem». To myśl pierwsza, przyjęta i akceptowana przez Gombrowicza w całej rozciągłości. Zdanie drugie jest równie istotne: «Poza tym co subiektywne, poza obiektywnym, na owym ostrzu, gdzie spot[y]kamy się, ja i ty, znajduje się obszar między»".

[6] Zob. Marcin Sendecki, Co widział Witold Gombrowicz, kiedy patrzył na Polaków?, wyborcza.pl, 5 września 2017. "Jest jednak, przede wszystkim w pierwszym tomie «Gombrowicza...», sporo dziwności, których nie sposób przeoczyć. Skrótowo można by je opisać jako nieopatrzne «rzucanie Gombrowicza na tło epoki». [...] Nie służy to zgoła niczemu sensownemu i wygląda tak, jakby autorka uznała, że materiału ma za mało i musi sztukować opowieść różnymi dyrdymałami".

W pierwszym tomie to "rzucanie" razi również dlatego, że takie tło zostało już daleko zgrabniej nakreślone w książce Agnieszki Stawiarskiej Gombrowicz w przedwojennej Polsce, brzydko przez Klementynę Suchanow pominiętej. Kto tej książki nie zna, ten się nie dowie, ile jej Suchanow zawdzięcza. Nie została ona bowiem wymieniona w spisie literatury najczęściej cytowanej, więc tylko ktoś, kto z wielką uwagą przestudiuje przypisy (bo indeks osób nie obejmuje nazwisk tam wymienionych), dogrzebie się paru skromnych wzmianek.

[7] W wyliczance nazwisk na stronie 229 tomu I zamiast Stanisława Piaseckiego powinien być Sergiusz Piasecki (błąd powielony również w indeksie nazwisk).

Gombrowicz zajada na przyjęciu indyka z rożna i szparagi, a Suchanow pisze, że zajada "ptifury" (Suchanow I, 381). Ale ptifury to nie 'frykasy' czy 'smakołyki', tylko kruche ciasteczka. Można by tak ewentualnie powiedzieć, gdyby przyjęcie odbywało się w cukierni, na słodko.

W opisie pokoju pewnej Argentynki zmarłej w połowie lat 40. pojawia się telewizor (Suchanow II, s. 21), ale program telewizyjny zaczęto nadawać w Argentynie dopiero w 1951 roku.

Sceny do nazistowskiego filmu Żyd Süss nie mogły być kręcone w warszawskim getcie (Suchanow II, s. 300), ponieważ film ten miał premierę we wrześniu 1940, a warszawskie getto zostało utworzone w październiku 1940.

Komentarz na s. 458 tomu II brzmi: "Gombrowicz kazał kupować tylko tanie wina. Uważał, że wina wytrawne to rzecz zbyt «burżuazyjna»". Ale określenie "wino wytrawne" nie ma nic wspólnego z jakością wina ani z jego ceną. Podłe i tanie wina wytrawne również istnieją! W tym wypadku nie wiadomo, czy Klementynę Suchanow zawiodła wiedza z zakresu enologii, czy może znów (jak z 'ptifurami') zawiodła ją polszczyzna ('wytrawne wino' to jednak coś całkiem innego niż na przykład 'wytrawna biografka').

[8] "Potem zabiorę się do dziennika o Sartrze, ta filozofia kością w gardle mi staje, o której zresztą nikt prawie pojęcia nie ma, bo wszyscy coś załapują z jego dzieł literackich, ale prawdziwy orzech do zgryzienia to Byt i nicość, jego dzieło filozoficzne, zdumiewająco precyzyjne, niesłychanie głębokie, a zarazem zaskakująco niedorzeczne, z którym ja dziwny wiodę kontredans..." (List do brata Janusza i jego pasierbicy (oraz kochanki) Stanisławy z 14 marca 1963; zob. Witold Gombrowicz, Listy do rodziny, opracował Janusz Margański, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004, s. 312).

[9] Klementyna Suchanow, Argentyńskie przygody Gombrowicza, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005, s. 63. Nb. w tym samym roku równie oględnie i z rezerwą pisał o tej sprawie Janusz Margański:

"Nie wiadomo, czy Gombrowicz był męską prostytutką i pozwalał się w miejskich łaźniach «pieprzyć za kilka groszy», jak utrzymuje Reinaldo Arenas, który tę rewelację usłyszał od Virgilio Piñery, kubańskiego homoseksualisty zaprzyjaźnionego z Gombrowiczem. Wiadomo natomiast, że jakieś intensywne doświadczenia erotyczne stały się wtedy udziałem pisarza i że wszedł wówczas w konflikt z prawem - zupełnie jak przed laty na francuskim Południu - bo po latach, gdy starał się o obywatelstwo argentyńskie i paszport, sprawy te przyszło mu wyjaśniać na policji" (Janusz Margański, Geografia pragnień. Opowieść o Gombrowiczu, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005, s. 138).

Dalej Margański pisze, że były to zapewne "egzystencjalne doświadczenia bardzo dla Gombrowicza doniosłe", ale natychmiast równoważy je obszernym cytatem z Dziennika, zaczynającym się od słów:

"Osobom, które by to interesowało, pragnę wyjaśnić, że nigdy, z wyjątkiem sporadycznych przygód w bardzo wczesnym wieku, nie byłem homoseksualistą" (Dziennik 1953-1956, [w:] Dzieła, t. VII, pod redakcją Jana Błońskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 208).

[10] "Witold niejednokrotnie trafiał na komisariaty, przyłapany na «nielegalnych związkach». Reinaldo Arenas przytacza wspomnienia Virgilia o Witoldzie i jednej z jego drastycznych przygód:

«Gombrowicz, jak powiadał Virgilio, był wtedy bardzo przystojny; żeby przeżyć, został męską prostytutką w buenosairesjańskich szaletach, gdzie pozwalał się pieprzyć za kilka groszy. [...] Według Virgilia jego przyjaciel spotkał pewnego razu Argentyńczyka z wielkim penisem; facet już zapłacił i domagał się pieprzenia, no i oczywiście postawił na swoim. Ale, jak mówił Virgilio, tak rozerwał mu odbyt, że po przyjściu do domu Gombrowicz cały krwawił. Virgilio wypełnił wannę ciepłą wodą, zdjął z przyjaciela ubranie i wsadził go do kąpieli, żeby mu ulżyć. Virgilio mówił, że Gombrowicz spędził dwa dni w wannie, zanim rany zaczęły się goić.» (Before night falls)" (Klementyna Suchanow, Królowa Karaibów, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013; korzystałem z wersji elektronicznej przygotowanej przez Virtualo; cytat znajduje się w podrozdziale "Virgilio z Witoldem w Buenos Aires" rozdziału "Odcinek siódmy").

[11] HomoWarszawa. Przewodnik kulturalno-historyczny; korzystałem z wersji elektronicznej wydanej w 2012 roku i udostępnionej na licencji CC0; kursywa za oryginałem. Autorów ma HomoWarszawa siedmioro (Yga Kostrzewa, Michał Minałto, Marcin Pietras, Wojciech Szot, Marcin Teodorczyk, Krzysztof Tomasik, Krzysztof Zabłocki), żadna jej część nie została osobno podpisana, więc stąd zapewne wzięła się ta liczba mnoga w cytowanym ustępie ("Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wychwycili... " etc.).

Nb. kto by chciał wiedzieć więcej o kompetencjach i wyobraźni Krzysztofa Tomasika, niech przeczyta w OSOBACH: "Krzysztof Tomasik fantazjuje, kto mógłby z kim albo czy wierzyć anegdotkom Boya".

[12] QueerWarsaw. Historical and cultural guide to Warsaw, Stowarzyszenie Lambda Warszawa, Warszawa 2010. O Gombrowiczu na s. 85-87. Przekład jest wierny. Ostatnie zdanie z cytowanego ustępu kończy się słowami: "...it shows his rich humanity".

[13] Reinaldo Arenas, Zanim zapadnie noc. Autobiografia, przełożyła Urszula Kropiwiec, Świat Literacki, Izabelin 2004, s. 4. Dalej cytuję jako Zanim zapadnie noc. Nb. z kolei wydanie tej książki "sfinansowano z dotacji Akademii Rozwoju Filantropii w Polsce" (sic!).

[14] Sprawdziłem to w edycji będącej podstawą polskiego przekładu: Reinaldo Arenas, Antes que anochezca. Autobiografía, Tusquets, Barcelona 1992. Po zdaniu "Emigrados los dos, fueron amigos y compañeros de flete y aventuras eróticas" następuje nowy akapit zaczynający się zdaniem: "Yo creo que esta amistad influyó, notablemente, en Virgilio, en su desenfado, en su irreverencia" (s. 106). Dalej cytuję jako Antes que anochezca. Nb. wydawca hiszpański na stronie redakcyjnej informuje, że z kolei jego podstawą był rękopis pochodzący z kolekcji rękopisów Reinaldo Arenasa znajdującej się w Princeton University.

Nie jest to jedyna różnica między hiszpańskim oryginałem i angielskim przekładem. W przekładzie pojawiają się na przykład oskarżenia pod adresem kubańskiego pisarza i krytyka Severo Sarduy, których nie ma w oryginale. Rzecz jasna, niespodziewane pojawienie się w angielskim przekładzie obscenicznej anegdoty o Gombrowiczu zauważono bardzo szybko. Zob. Christopher Edward Larkosh, The Limits of the Foreign. Translation, Migration and Sexuality in 20th-Century Argentine Literature, University of California, Berkeley 1996: "[...] here I quote the book's title first in English, as the anecdote, which deals with Gombrowicz and Piñera prostituting themselves in the bathhouses of Buenos Aires, appears only in the English translation, but is curiously absent from the Spanish «original» Antes que anochezca; since this book was the result of recorded dictations made in New York with his soon-to-be English translator Dolores Koch, who «assists» (and I mean this in both the Spanish and English sense of the word) at/in the book's inception" (przypis 178 na stronie 186).

Dalej Larkosh próbuje tę różnicę jakoś wyjaśnić, ale jedyne do czego dochodzi, to stwierdzenie, że również uniwersytety i konferencje naukowe działają często niczym tabloidy i magiel roznoszący plotki ("Literature and its institutions (and here, especially the university and its scholarly conferences, or its «academic» computer communications networks such as internet) often function like a rumormill, its publications as tabloids"). Nb. pisał to, jak widać, w czasach, gdy internet traktowany był jeszcze jako akademicka sieć komputerowa.

[15] Reinaldo Arenas, Before Night Falls, przełożyła Dolores M. Koch, Serpent's Tail, Londyn 2001. Na stronie redakcyjnej informacja: "Originally published in Spain as Antes que anochezca (Autobiografía) by Tusquets Editores, S.A.". Po zdaniu "Both emigres, they became friends and buddies in cruising and erotic adventures" następuje właśnie ów "drastyczny fragment":

"Gombrowicz, as Virgilio used to say, was very handsome then; to survive he became a male prostitute at the Buenos Aires baths, letting himself be fucked for a few coins. According to Virgilio, on one occasion his friend met an Argentine with a huge penis; the man had already paid and insisted on fucking him and, of course, he did. But, as Virgilio told it, the man ruptured Gombrowicz's anus to such an extent that he came home all bloody. Virgilio filled the bathtub with hot water, took the clothes off his friend, and got him into the tub to ease his pain. Virgilio said Gombrowicz spent two days in the tub until his wounds started healing" (s. 80-81).

I dalej jest już zdanie "I think this friendship influenced Virgilio considerably, making him more daring, more irreverent".

[16] "Myślę, że zawsze byłem bardzo zachłanny seksualnie. Nie tylko kobyły, świnie, kury czy indyczki, ale prawie wszystkie zwierzęta, nie wyłączając psów, stały się prędzej czy później przedmiotem mojego pożądania. Był jeden pies, który dostarczał mi szczególnej przyjemności; chowałem się z nim za ogrodem, którego doglądały moje ciotki i zmuszałem, żeby ssał mi chuja; pies przyzwyczaił się z czasem i robił to bez przymusu.

W okresie pomiędzy siódmym a dziesiątym rokiem życia byłem wyjątkowo pobudzony erotycznie, a moja zachłanność seksualna, jak już powiedziałem, ogarniała wszystko. Ogarniała całą przyrodę, również drzewa. Na przykład, w drzewach o miękkim pniu, takich jak papaja, robiłem dziurę i wkładałem do niej penisa. Spółkowanie z drzewami należało do większych przyjemności; moi kuzyni także to robili; robili to z arbuzami, z dyniami, z owocami guanabany. Jeden z moich kuzynów, Javier, wyznał mi, że największą rozkosz daje mu pieprzenie koguta. Pewnego ranka koguta znaleziono martwego; nie sądzę, żeby zabił go dość niepokaźny członek mojego kuzyna; myślę, że biedak zdechł ze wstydu, że zgwałcono go tyle razy, podczas gdy dawniej to on gwałcił wszystkie kury na patio.

Trzeba pamiętać, że ludzie na wsi żyją w bezpośrednim kontakcie ze światem przyrody, a tym samym, ze światem erotyzmu. Światem zwierząt rządzi erotyzm i popęd seksualny. Kury spędzają całe dnie pod kogutem, kobyły pod ogierem, maciory pod knurem; ptaki spółkują w powietrzu; gołębie, po długich i uroczystych zalotach, rzucają się na siebie dosyć gwałtownie; jaszczurki parzą się całymi godzinami; muchy kopulują na stole, przy którym jemy; świnki morskie rodzą co miesiąc; pokrywane suki wydają odgłosy zdolne podniecić najpobożniejsze zakonnice; kocice w rui krzyczą nocami tak namiętnie, że budzą najskrytsze pragnienia erotyczne... Fałszywa jest teoria, podtrzymywana przez niektórych, o niewinności seksualnej wieśniaków; na wsi istnieje siła erotyczna zdolna przezwyciężyć wszelkie przesądy, ograniczenia i kary. Ta siła, siła natury, bierze górę. Myślę, że na wsi jest bardzo niewielu mężczyzn, którzy nie mieliby stosunków seksualnych z innymi mężczyznami; cielesne pożądanie jest u nich silniejsze od wszystkich patriarchalnych uprzedzeń, które wpoili nam rodzice" (Zanim zapadnie noc, s. 36-37).

Niewątpliwie - wyzwalanie się z patriarchalnych uprzedzeń to niebagatelna sprawa. Ale jak to robić w kraju, w którym nie rośnie papaja (fruta bomba)?

Nb. wiadomości zoologiczne podane wyżej należy traktować z dużą rezerwą. Zwierzęta nie parzą się nieustannie, erotomania to u nich nadzwyczaj rzadka przypadłość (w końcu brak im bogatego człowieczeństwa), a ciąża u świnek morskich (cuyes; u Arenasa curíeles) trwa dwa miesiące.

[17] "Leczy się choroby związane z AIDS, ale sam AIDS pozostaje jakby tajemnicą państwową. Mogę tylko zapewnić, że nie przypomina innych, znanych chorób. Choroby są wytworem natury i, jak wszystko co naturalne, są niedoskonale i dają się leczyć, a nawet likwidować. AIDS jest chorobą doskonałą, ponieważ wykracza poza naturę i niszczy istotę ludzką w najbardziej okrutny i systematyczny sposób. Naprawdę, nigdy nie było równie odpornej plagi. Ta szatańska doskonałość każe myśleć o ręce ludzkiej. Rządzący światem, reakcyjna klasa u steru władzy i możni wszystkich ustrojów, mogą być zadowoleni, ponieważ za sprawą tej zarazy wyginie wielka część zepchniętej na margines ludności, która chce jedynie żyć i dlatego jest wrogiem dogmatów i politycznej hipokryzji.

[...]

Kiedy wróciłem ze szpitala do mojego mieszkania, doczołgałem się do fotografii Virgilia Piñery, zmarłego w 1979 roku, i powiedziałem do niego: «Posłuchaj mnie, potrzebuję jeszcze trzech lat, żeby skończyć dzieło, które jest moją zemstą na prawie całym gatunku ludzkim»" (Zanim zapadnie noc, s. 12).

Dla koneserów to samo w oryginale:

"Se atienden las enfermedades relativas al SIDA, pero el SIDA parece más bien un secreto de Estado. Sí puedo asegurar que, de ser una enfermedad, no es una enfermedad al estilo de todas las conocidas. Las enfermedades son producto de la naturaleza y, por lo tanto, como todo lo natural no es perfecto, se pueden combatir y hasta eliminar. El SIDA es un mal perfecto porque está fuera de la naturaleza humana y su función es acabar con el ser humano de la manera más cruel y sistemática posible. Realmente jamás se ha conocido una calamidad tan invulnerable. Esta perfección diabólica es la que hace pensar a veces en la posibilidad de la mano del hombre. Los gobernantes del mundo entero, la clase reaccionaría siempre en el poder y los poderosos bajo cualquier sistema, tienen que sentirse muy contentos con el SIDA, pues gran parte de la población marginal que no aspira más que a vivir y, por lo tanto, es enemiga de todo dogma e hipocresía política, desaparecerá con esta calamidad.

[...]

Cuando yo llegué del hospital a mi apartamento, me arrastré hasta una foto que tengo en la pared de Virgilio Piñera, muerto en 1979, y le hablé de este modo: «Oyeme lo que te voy a decir, necesito tres años más de vida para terminar mi obra, que es mi venganza contra casi todo el género humano»" (Antes que anochezca, s. 15-16).

[18] Gombrowicz poznał Piñerę w lutym 1946 roku. Zob. Witold Gombrowicz, Kronos, wstęp Rita Gombrowicz, posłowie Jerzy Jarzębski, przypisy Rita Gombrowicz, Jerzy Jarzębski, Klementyna Suchanow, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 109; także przypis do tej notatki.

Nb. przypisy do Kronosu (których współautorką jest Klementyna Suchanow) są na ogół wiarygodne, ale robiono je bez przesadnej wnikliwości. Na przykład w sierpniu 1957 Gombrowicz notuje: "Kupuję książki: Koniec Hitlera, Romain Rolland etc.", ale przypis (nr 44) do Końca Hitlera brzmi: "Nie udało się ustalić autora" (s. 209). Tymczasem chodzi o dość znaną książkę Die letzten Tage der Reichskanzlei Gerharda Boldta z 1947 roku, która w przekładzie francuskim ukazała się w roku 1949 jako La fin d'Hitler. Świadectwo Boldta zostało potem wykorzystane w brytyjsko-włoskim filmie Hitler. The Last Ten Days (1973) i niemieckim, dużo głośniejszym, Der Untergang (2004).

Natomiast jeśli idzie o życie w Buenos Aires we wczesnych latach 40., to było ono stosunkowo łatwe. Wspomnienia samego Gombrowicza można by jeszcze uznać za chęć trzymania fasonu: "Pierwsze siedem lat to były prawdziwe wakacje, mimo lęków wywoływanych przez wojnę. Wtedy w Argentynie żyło się za grosze" (Witold Gombrowicz, Publicystyka. Wywiady. Teksty różne. 1963-1969, Dzieła, t. XIV, pod redakcją Jana Błońskiego i Jerzego Jarzębskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1997, s. 310; dalej cytuję jako Publicystyka).

Ale tak samo wspomina te czasy Paulin Frydman, który wtedy często widywał się z Gombrowiczem:

"Zaryzykuję twierdzenie, że gdyby W.G. zrządzeniem kapryśnego losu znalazł się w jakiejś innej stolicy, jego wysiłki utorowania sobie drogi w obcym świecie literackim natrafiłyby na trudności nie do przezwyciężenia i skończyłyby się klęską. [...] Rzecz w tym, że życie w Buenos Aires było bez porównania łatwiejsze dla tego rodzaju mimowolnych przybyszów [...] Zwięźle rzecz ujmując, za to, co gdzie indziej oznaczało biedę graniczącą z nędzą, tu można było żyć całkiem znośnie, a kto miał trochę więcej, mógł już mieć życie całkiem przyjemne" (Tango Gombrowicz, zebrał, przełożył i wstępem opatrzył Rajmund Kalicki, Wydawnictwo Literackie, Kraków - Wrocław 1984, s. 153-155).

[19] Odnoszący się do tego cytatu przypis 15 na stronie 519 wygląda następująco:

"Reinaldo Arenas, Antes que anochezca, Barcelona 1996. Cytuję za wersją angielską (Before Night Falls, New York 1993, s. 80), tłumaczoną przez Janusza Margańskiego i opublikowaną w polskim przekładzie książki Grymasy Gombrowicza. W kręgu problemów modernizmu, społeczno-kulturowej roli płci i tożsamości narodowej, red. Ewa Płonowska-Ziarek, przeł. Janusz Margański, Kraków 2001, s. 311".

Ale w wydaniu hiszpańskim (jak już była o tym mowa wyżej) tego cytatu nie ma, natomiast w angielskim przekładzie znajduje się on na stronach 80-81. Z kolei w Grymasach Gombrowicza Janusz Margański przetłumaczył z właściwej części tego cytatu, tej "drastycznej", tylko jedno zdanie:

"Obu emigrantów połączyła przyjaźń i kumplostwo w łazikowaniu i erotycznej przygodzie. Gombrowicz, jak powiadał Virgilio, był wtedy bardzo przystojny; żeby przeżyć został męską prostytutką w buenosairesjańskich łaźniach, gdzie pozwalał się pieprzyć za kilka groszy [...] Sądzę, że ta przyjaźń..." etc., etc.

Tłumaczenie nie jest identyczne z tym, którego użyła Suchanow, ale przynajmniej znak opuszczenia ma w tym wypadku sens. Tłumacz zresztą zaznaczył to opuszczenie za oryginałem, bo i tam cytat również był niepełny:

"Both émigrés, they became friends and buddies in cruising and erotic adventures. Gombrowicz, as Virgilio used to say, was very handsome then; to survive he became a male prostitute at the Buenos Aires baths, letting himself be fucked for a few coins...

I think this friendship..." etc., etc. (Zob. Allen Kuharski, Witold, Witold, and Witold. Performing Gombrowicz, [w:] Gombrowicz's Grimaces: Modernism, Gender, Nationality, redakcja Ewa Płonowska-Ziarek, State University of New York Press, Albany 1998, s. 272).

Nb. we wcześniejszym przypisie 14 na stronie 519 odnoszącym się do słów "został męską prostytutką w łaźniach" Suchanow autorytatywnie stwierdza:

"Słowo «łaźnie» nie jest dobrym tłumaczeniem, gdyż nie odpowiada faktom. Błąd wynika z przetłumaczenia hiszpańskiego baños, które może znaczyć zarówno «toaleta», jak i «łaźnia», na angielskie baths. Chodzi tu o szalety na dworcach".

Ale skoro tłumaczenie nie jest dobre, a Suchanow dysponowała jakąś tajemniczą hiszpańską wersją "przygody" Gombrowicza (bo inaczej skąd to baños), to dlaczego nie zdecydowała się na własny, poprawny przekład? I w ogóle co to za fakty, którym słowo "łaźnie" nie odpowiada? Same zagadki.

[20] I żeby w tym było jeszcze coś oryginalnego! Ale z całkiem podobną nieodpowiedzialnością krytyków Gombrowicz spotykał się już za życia:

"Obrady jury [Prix Formentor] przysporzyły mi innego rodzaju sławy, jako że jeden z uczestników jury powiedział mniej więcej tak: «Dla mnie Gombrowicz jest zagadką. Chciałbym go poznać. Być może jest on homoseksualistą, impotentem, onanistą, albo urządza on orgie à la polonaise». Oczywiście przemówienie to ogłoszone zostało w prasie i dotarło za pośrednictwem radia wszędzie, tak że kiedy przechodziłem w Vence przez plac, młoda nouvelle vague siedząca w kawiarni komentowała: «Oto homoseksualista impotent który urządza orgie!» Przepraszam za tę historyjkę nieco rubaszną. Opowiedziałem ją, żeby wykazać do jakiego stopnia ton dzisiejszej krytyki staje się brutalny i nieodpowiedzialny" (Publicystyka, s. 132).

Zdaje się, że właśnie do tej skargi Gombrowicza, może jeszcze przepuszczonej przez plotkę, nawiąże potem Stefan Kisielewski:

"Wczoraj w radio wiadomość, że na Riwierze zmarł Witold Gombrowicz. [...] I nigdy już nie będę się mógł dowiedzieć, czy był pederastą, czy impotentem, czy jak twierdził K. - «zwykłym onanistą»" (Dzienniki, Iskry, Warszawa 1996, s. 261-262).

Nb. wszystko to naturalnie nie znaczy, że Gombrowicz nie miewał zwykłych "przygód", jakie stają się udziałem podstarzałego homoseksualisty. Czasem na przykład bywał okradany. Jest na ten temat garść enigmatycznych notatek w Kronosie: "José Martínez drugi raz. Zniknięcie parkera" (s. 225); "6-go przyjeżdża Juan Andrés. Rozczarowanie: tylko 1 pokój w chalet. Zniknięcie 100 dol.!" (s. 238; w przypisie redaktorzy komentują to miłosiernie: "Pieniądze prawdopodobnie wypadły Gombrowiczowi z kieszeni"); "Alberto, niedziela. Zniknięcie płyty Schönberga" (s. 259); "Alberto (czy ukradł Schönberga?)" (s. 260); "Alberto, zniknięcie fajki" (s. 269).

Prawdopodobnie najbarwniejszą z takich przygód była przygoda, którą Gombrowicz przeżył już w kilka tygodni po przyjeździe do Argentyny, a mianowicie przygoda z kolejarzem. Poznał go na Plaza Constitución (wedle wiedzy redaktorów Kronosu było to "zwyczajowe miejsce spotkań homoseksualistów") i początkowo właśnie tam pobierał u niego lekcje hiszpańskiego ("czytam gazety na Plaza Constitución i tamże pobieram lekcje u kolejarza"). Potem jednak zbliżyli się do siebie na tyle, że "kolejarz przychodzi na lekcje do pensjonatu. Pijemy wino. Kradnie zegarek, pióro, koszule i chyba ubranie granatowe" (Kronos, s. 69). O ile jednak zegarek czy pióro można wsunąć do kieszeni, o tyle "ubranie granatowe" trudno wynieść ukradkiem. Albo więc Gombrowicz spił się i zasnął, albo też scena skończyła się tak, jak ta opisana w Trans-Atlantyku:

"Znowuż więc do domu swego zmęczony, znużony, choć w ogniach powraca, a przekąsiwszy co i wypocząwszy na szezlongu znowuż na ulicę bieży, aby jakiego Chłopca, byle zgrabnego, upatrzyć, przygadać. Jeśli więc takiego zdybał, a z nim za 2, 5 lub 10 Pezów się ugodził, zaraz jego do mieszkania swojego prowadzi i tam, na klucz drzwi zamknąwszy, kurtkę, krawat, spodnie zdejmuje, na podłogę rzuca, do Koszuli się rozbiera i światło przyciemnia, Perfumę rozpyla. A tu dopiro Chłopak go w mordę i do szafy jemu bieliznę wybierać, albo piniądze wydziera! Zmartwiały od strachu okropnego Puto krzyczeć się nie waży, wszystko jemu zabierać pozwala i bolesne razy jego znosi" (Witold Gombrowicz, Trans-Atlantyk, [w:] Dzieła, t. III, pod redakcją Jana Błońskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 42-43).

[21] "Pisarkę i tłumaczkę Klementynę Suchanow ostatnio częściej niż w bibliotece czy na uniwersytecie można spotkać pod Sejmem i Sądem Najwyższym. [...] rzucała jajkami w rządowe limuzyny, a kilka dni temu napisała na Sejmie «Czas na sąd ostateczny». A właściwie «czas na sąd», bo przed «ostateczny» do akcji wkroczyła policja. Gleba, kajdanki, kolano na plecach. Nie pierwszy raz" (Niech mnie skują. To dla córki. Z Klementyną Suchanow rozmawia Anna J. Dudek, "Gazeta Wyborcza", 21-22 lipca 2018, s. 10).

[21a] [Dopisek po prawie dwóch latach] Niestety, okazało się, że gorzej! O ile Klementyna Suchanow jako literaturoznawczyni podchodziła do zboczeń płciowych Witolda Gombrowicza jedynie bez taktu, o tyle jako aktywistka społeczna podobno również aktywnie dręczyła osoby płciowo nieortodoksyjne. Składało się na to: "znęcanie się, lekomania, misgenderowanie i transfobia, przemoc o podłożu seksualnym, naruszanie granic, deprecjonowanie, gaslighting, przemoc i groźby, wyrzucanie z domu i bezdomność, zaburzenia odżywiania, ptsd, «solidarnościowe» ukrywanie przemocy". Kto chciałby wiedzieć więcej o niedolach owej płciowo nieortodoksyjnej osoby udręczonej przez okrutną gombrowiczolożkę ("Suchanow śni mi się w najgorszych koszmarach nieprzerwanie"), niech zajrzy tutaj lub tutaj (ta sama strona zarchiwizowana na dwa sposoby).

I jeszcze wesoły ciąg dalszy. Teraz okazuje się już, że Klementyna Suchanow dręczyła hurtem cały nieortodoksyjny płciowo kolektyw ("sprawczyni przemocy o podłożu seksualnym i ekonomicznym na nas"). Czyta się tę groteskę prawie jak Trans-Atlantyk. Tyle że Gombrowicz nie miał aż takiej fantazji.

Witold Gombrowicz rysuje "drzewo filozofii"
albo Boże, zmiłuj się, co za blaga!

Filozofia stanowiła istotnie, obok działalności pisarskiej, podstawowe zainteresowanie autora Ferdydurke. Była dla niego przede wszystkim wielką pasją intelektualną, której początki sięgają studiów uniwersyteckich i pobytu w Paryżu w Institut des Hautes Etudes Internationales. Zapewne w stolicy Francji nasłuchał się...
- napisał dawno temu Francesco M. Cataluccio [1]. A jeszcze dawniej mniej więcej to samo oznajmił Jerzy Jarzębski, w dodatku stylem drewnianym, belferskim, jakby to już wtedy było oczywiste ustalenie gombrowiczologii:
Na wstępie powiedzieć należy, iż pole odwołań Gombrowicza do konkretnych prądów i nazwisk z historii filozofii jest ogromne. Ten temat pasjonował go przez całe życie, w Argentynie organizował swego rodzaju "kursy" filozoficzne, tuż przed śmiercią dyktował jeszcze oryginalny Przewodnik po filozofii w sześć i ćwierć godziny [...] [2].
Czego młody Gombrowicz nasłuchał się w stolicy Francji, nie wiadomo, ale z kursami filozoficznymi w Argentynie to poniekąd prawda, jeśli tylko pamiętać o cudzysłowie i o tym, że były one bardzo, ale to bardzo "swego rodzaju".
W domu przy General Paz 1019, na pięterku, które powoli dobudowywują Świeczewscy, odbywa się jeden ze słynnych kursów filozoficznych dla pań, jakie Gombrowicz prowadzi pod koniec 1954 roku w celu zebrania kapitału na czas pożegnania się z bankiem. [...] Kursy filozoficzne przynoszą mu raz 130, raz 150, raz 170 pesos. Opłata wejściowa wynosi 10 pesos [3], słuchaczek jest zatem od trzynastu do siedemnastu. [...] Panie traktują to jako spotkanie towarzyskie połączone z "chrześcijańską" pomocą bliźniemu. Ważnym elementem kursu filozoficznego jest aspekt kulinarny. Gombrowicz podpuszcza panie do współzawodnictwa [...] Kontroluje czas z zegarkiem w ręku i równo po godzinie kończy, nawet jeśli jest w połowie zdania, [...] [krzycząc] "Kolacyjka! Już! Ani sekundy zwłoki!". Po każdej lekcji robi rundkę z kapeluszem, a gdy nie jest zadowolony z wysokości datków, mówi: "Oświecam wasze tępe głowy, a wy robicie oszczędności na biednym geniuszu" [4].
Natomiast z tym podstawowym zainteresowaniem filozofią, czy wręcz "wielką pasją intelektualną" i to "przez całe życie", to wielka przesada!

Już z pięćdziesiątakiem na karku nawet przed "tępymi głowami" z damskiego kółka czuł tremę, bo wiedział, że z jego przygotowaniem filozoficznym nie jest najwspanialej i bał się - skądinąd słusznie - że któraś z bystrzejszych pań może to zauważyć [5]. Jednak jeśli idzie o jego kompetencje jako wykładowcy, niebezpiecznie byłoby opierać się na wspomnieniach uczennic, jeszcze mniej kompetentnych, za to niezmiernie mu życzliwych. Ale z czasów argentyńskich kursów zachował się osobliwy dokument: "drzewo filozofii", które Gombrowicz narysował na odwrocie blankietu Banco Polaco (to właśnie na intencję pożegnania się z tym bankiem robił rundki z kapeluszem). Rysunek ten jest znany od dawna, ale na ogół łączy się go z Przewodnikiem po filozofii, tym dyktowanym tuż przed śmiercią dwojgu słuchaczy - i może nie bez racji, ponieważ Gombrowicz podobno korzystał wtedy ze swoich (już pożółkłych) argentyńskich notatek [6].

Jerzy Jarzębski chyba jako jedyny spróbował starannie opisać to Gombrowiczowskie "drzewo filozofii":

I oto "korzeniami" drzewa czyni pisarz Sokratesa, stoików, św. Augustyna i św. Bernarda, pniem - Kierkegaarda skrzyżowanego (na rysunku - dosłownie) z Pascalem i Maine de Biranem, u nasady "korony" umieszcza fenomenologię i nieco z boku - Nietzschego, a następnie w "gałęzie" wpisuje kolejno: Sartre'a i Heideggera, La Bretonnière [właśc.: Laberthonnière], Blondela, Bergsona, Péguy, Landsberga [?], Schelera, Bubera, Bierdiajewa, Szestowa, Sołowiowa, G. Marcela, personalizm i Jaspersa (jednego z nazwisk nie udało mi się odcyfrować). Sam Gombrowicz orientuje się od razu, ile materiału opuścił, obok więc "drzewa", na tej samej kartce rysuje równoległe ciągi lub zalążki ciągów historycznych (Gra, s. 94-95; dalej Jarzębski próbuje z grubsza odtworzyć graficzny układ tych ciągów, co już pominę, skoro możecie podziwiać oryginał).
Jednak - co tu kryć - ten opis również wygląda, jakby wyszedł spod pióra niezmiernie życzliwej uczennicy. Wszystko pilnie zanotowane, żadnych pytań. A przecież tam błąd siedzi na błędzie i niedorzecznościami pogania. Albo co najmniej dziwnościami. Co znaczy choćby ten cztery razy pojawiający się barok? Aż taki ważny? [7]. Albo uwaga, że barok (Barroco), człowiek faustowski i Świat jako wola i wyobrażenie Schopenhauera to "ta sama koncepcja"? Dlaczego akurat św. Bernard (z Clairvaux) miałby być jednym z korzeni drzewa, którego pniem jest Kierkegaard [8], a na samym pniu "fenomenologia" poprzedza Nietzschego? Dlaczego, dlaczego, dlaczego...

I po co w ogóle był ten schemat wrogowi schematów, po co ta systematyka "z naukowego ducha poczęta, beznamiętna, zimna, jak lód", której "chłód trupi nie zda się nam na nic" [9]. Zwłaszcza że przy tym byle jaka, nieudana, bo Hegel i koledzy już się nie zmieścili i biwakują gdzieś tam z boku na trawie pod drzewem.

A na dobitkę jeszcze te wstydliwe potknięcia. Ten parokrotnie pomazany "Kirkegaard", który już nie wiadomo, czy zrazu był "Kerkegaardem", czy może nawet "Kergegaardem". Ten Nietzsche za każdym razem bez "z". Ten "Berckeley". No i to mrowie nazwisk rozrzuconych po gałęziach bez śladu jakiejkolwiek hierarchii [10]. Gdzież to się nagle zapodziała "wyższość" i "niższość"? [11].

Arbitralność zestawień i doboru postaci świadczy jednak o bardzo osobistym stosunku pisarza do prezentowanego materiału tradycji - zaiste, nie był on przecież "profesorem filozofii" (Gra, s. 95)
- komentuje ten bałagan Jarzębski. Choć przecież wszystko wskazuje, że było akurat odwrotnie. Że to nie żaden "bardzo osobisty stosunek" Gombrowicza wyraził się w tym drzewku, ale że wyrosło ono na przypadkowych wypisach z jakiegoś bryku. Najpewniej hiszpańskiego (stąd "Socrates" i "Estoicos"), więc tym łatwiej mylił się; jak kilka lat wcześniej, gdy zakładał teczkę z osobistymi notatkami i z hiszpańskiego Crono zrobił mu się polski Kronos [12]. Zaiste, "profesorem filozofii" nie był, ale przecież nie jest tak, że poniżej profesora zaraz musi się zaczynać kraina zuchwałej ignorancji (zresztą profesorstwo nie ma tu nic do rzeczy). Czemu więc powtarzać te legendy o "wielkiej pasji"?

W rzeczywistości Gombrowicz bliżej zainteresował się filozofią dopiero w Argentynie - pod wpływem młodszego o ponad dwadzieścia lat Alejandro Rússovicha (zwanego Russo), który filozofię studiował. Podbierał mu książki, ale chyba głównie właśnie te hiszpańskie bryki [13]. Później też filozofów raczej kartkował, niż czytał [14]. W Kronosie odnotował zaledwie nieco ponad tuzin filozoficznych lektur [15]. Jednocześnie znacznie więcej pisze tam o koncertach, na które chodzi, o kupowanych płytach, a nawet o problemach z gramofonem i czuć, że to go naprawdę emocjonalnie angażuje (zwłaszcza ten gramofon) [16]. A przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie wpadłby na pomysł wydania tomu Gombrowicz muzykolog, gdyż w tym wypadku ignorancja amatora byłaby jednak aż nazbyt widoczna [17].

Bo i któż jako tako obeznany z podstawami teorii muzyki nabrałby się na głębię podobnych rozważań:

Nie dałbym trzech groszy, czy Skriabin nie doszedł do akordu kwartowego (zalterowanego) w Prometeuszu niezależnie od Liszta. I potem - jakże wyśledzić dalszą drogę tego akordu u Debussy'ego, Mahlera, Dukasa, Ryszarda Straussa?
A co do akordu kwart-sekstowego, to pytam, czy kwinta, będąca u jego podstawy, naprawdę "gra" uczuciowo - czy to nie konwenans, podtrzymywany kadencjami klasycznych koncertów (bardziej może tematem kodalnym)?
Hm, hm... [18].
Więc co z tego, że wielka pasja intelektualna, pole odwołań ogromne i osobisty stosunek, skoro uwagi Gombrowicza o filozofii warte są na ogół tyle, co jego przemyślenia o akordzie kwart-sekstowym.
Do Marksa, jak i do Kierkegaarda, potrzebny jest Hegel. A Hegla nie ugryziesz bez Krytyki Czystego Rozumu. Ta zaś wywodzi się po trosze z Hume'a, Berkeleya, konieczny byłby na dalszym planie przynajmniej Arystoteles i choć trochę Platona, ale i Descartes, ojciec nowoczesnego myślenia, też by się przydał i to także jako prolegomena do fenomenologii, bez której to fenomenologii (Husserl) nie można czytać ani "L'Etre et le Néant" ani "Sein und Zeit" (Dziennik 1957-1961, s. 207).
Hm, hm... Wprawdzie Gombrowicz zaraz podkreśla, że "te nazwiska i tytuły wyznaczają horyzont studenta na drugim roku filozofii", ale przecież sam by tego drugiego roku nie zaliczył [19]. Gdy tylko próbuje zstąpić poniżej takiej podręcznikowej rewii nazwisk i tytułów, do rzeczy samej, często opowiada banialuki - i filozoficzni zawodowcy od dawna dobrze o tym wiedzą [20].

Może więc lepiej udawać, że to wszystko tylko kolejny żart złośliwego Itka - razem z tym dziwacznym "drzewem filozofii" na czele.

Skąd zatem wśród krytyków intuicja "filozoficzności" Gombrowicza? [...] "Poprawia" filozofów tak jak "poprawiał" Dantego, co w Ungarettim - ku uciesze samego Gombrowicza - wzbudziło gniew. Trudno też odwoływać się w argumentacji do szkicu "filozoficznego drzewa genealogicznego". Mylą się ci, którzy analizują je na serio. Figura takiego drzewa służyła pisarzom nierzadko [...] jako nośnik satyry i parodii [21].
Tyle że to drzewko jakieś takie ani śmieszne, ani obrazoburcze. Gdzież tu satyra i parodia?

Już prędzej można by je potraktować jako tajny aneks do rozmaitych 'autodemaskacyjnych' wypowiedzi samego Gombrowicza:

Mój dyskurs "O problematyce współczesnej" odbył się wczoraj. [...] Próbowałem dać charakterystykę teraźniejszego myślenia mówiąc, na przykład, że jest "zredukowane", że powoli oswaja się z "podwójną interpretacją", że odczuwamy je jako coś "działającego nie tylko na zewnątrz, ale i na wewnątrz, stwarzającego tego kto myśli", powoływałem się na naukę, na kwanty, na Heisenberga i mechanikę falową, na Husserla i Marcela - Boże, zmiłuj się, mówiłem jak zawsze się mówi, jak mówią nawet najznakomitsi tj. udając, że jestem u siebie w domu i że to dla mnie chleb z masłem, gdy pierwszy lepszy niedyskretny kwestionariusz położyłby mnie na łopatki. Ale już tak przyzwyczaiłem się do mistyfikacji! (Dziennik 1957-1961, s. 135).
Boże, zmiłuj się... Owszem, to też tylko żart. Ale zarazem jest to już ten poziom żartu, na którym obowiązuje bezwzględna logika Marxa (oczywiście Groucho Marxa): Gombrowicz mówi jak blagier i zachowuje się jak blagier, ale nie dajcie się nabrać - on naprawdę jest blagierem!

Być może jednak żyjemy w czasach, w których właśnie blaga staje się najpoważniejszą kategorią filozoficzną.

Mały apendyks (import z Norwegii)

Tuż przed wywiadem czytałem dzienniki Gombrowicza; piąty raz usiłowałem się w nie wedrzeć, piąty raz czytałem pierwszych dziesięć stron, nie mogąc przejść dalej, i już tego samego dnia po południu na dobre odłożyłem tę książkę. Dziennikarka zauważyła jednak, że mam ją przy sobie, i zrobiła z tego króciutki poboczny tekst, zatytułowany Knausgård czyta Gombrowicza. Prześladowało mnie to później przez lata. Wielokrotnie kontaktowały się ze mną gazety i czasopisma, które chciały, żebym przygotował dla nich jakiś artykuł o tym polskim pisarzu. Mnie, który przeczytał zaledwie pierwszych dziesięć stron z jego dzienników, a żadnej powieści czy dramatu, uznano za eksperta od Gombrowicza. Jeszcze gorzej było, kiedy spotykałem się z Dagiem Solstadem, bo on cenił Gombrowicza naprawdę wysoko, uważał go za jednego z najważniejszych dla siebie pisarzy, a ponieważ kiedy za pierwszym razem zaczął mi o nim mówić, nie przyznałem się, że go nie czytałem, musiałem dalej udawać przed nim znawcę Gombrowicza. Raz podszedł do mnie i oznajmił, że był na seminarium gombrowiczowskim w Sztokholmie i spodziewał się, że mnie tam zobaczy. Wyjaśniłem, że akurat wtedy miałem mnóstwo zajęć, w innym wypadku z wielką chęcią bym przyjechał. Czy to było ciekawe seminarium? I tak dalej, i tak dalej [22].
[1] Francesco M. Cataluccio, Gombrowicz filozof, [w:] Gombrowicz filozof, wybór i opracowanie Francesco M. Cataluccio i Jerzy Illg, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 1991, s. 7. Dalej cytuję jako Gombrowicz filozof. Zaraz potem Cataluccio pozwala sobie na jeszcze śmielsze hipotezy, też wzięte z sufitu, ale już zatrącające o kabaret.

"W 1927 roku Heidegger opublikował w piśmie Husserla «Jahrbuch für Philosophie und phänomenologische Forschung» swoją pracę Sein und Zeit. W Ferdydurke wyczuwa się wpływ idei niemieckiego filozofa, które musiały przenikać atmosferę Warszawy lat trzydziestych. Wystarczy zacytować fragment, w którym bohater mówi: «O, warto żyć dla śmierci, by wiedzieć, że w nas umarło, że już nie ma, pusto i czczo, cicho i czysto [...]»" (s. 7).

Nic nie wiadomo o tym, by idee Heideggera przenikały "atmosferę Warszawy lat trzydziestych", a zacytowany fragment łączy z Heideggerem jedynie słowo "śmierć". Jeśli to "wystarczy", to w takim razie wszystkie anonse zakładów pogrzebowych również są z ducha heideggerowskie.

[2] Jerzy Jarzębski, Gra w Gombrowicza, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1982, s. 94. Dalej cytuję jako Gra. Nie jestem złośliwy. "Jarzębski-autor Gry w Gombrowicza wciskał siebie w sztywny uniform badacza uniwersyteckiego (co więcej - tzw. «młodego badacza», obraz zgoła archetypiczny), samego Gombrowicza zaś ubierał w dostojną togę przedmiotu studiów akademickich" (Andrzej Zawadzki, Pierwsze: nie będziesz podglądał Boga swego, Gombrowicza, "Teksty Drugie, 2002, nr 3, s. 110).

Nb. Przewodnik po filozofii ostatnio wydawany jest w nowym przekładzie autorstwa Ireneusza Kani pod tytułem Kurs filozofii w sześć godzin i kwadrans.

[3] Niedrogo. Pod koniec 1954 roku i na początku 1955 kurs amerykańskiego dolara zbliża się do 30 pesos, czyli Gombrowicz dostaje za taki wykład góra sześć dolarów (plus kolację, co też się liczy). Sześć dolarów z roku 1954 to według tego kalkulatora uwzględniającego inflację, prawie 60 dolarów dzisiejszych, czyli w połowie 2018 roku jakieś 200 złotych. Ale to naturalnie jedynie zgrubne przybliżenie. Trzeba też pamiętać, że na początku pań było znacznie mniej. W październiku 1954 Gombrowicz notuje: "Wtorek wykład dla 6-u kobiet o Kancie - udany". Zob. Witold Gombrowicz, Kronos, wstęp Rita Gombrowicz, posłowie Jerzy Jarzębski, przypisy Rita Gombrowicz, Jerzy Jarzębski, Klementyna Suchanow, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 170-171. Dalej cytuję jako Kronos.

Nb. w tym samym czasie Giedroyc płaci Gombrowiczowi za odcinek Dziennika 300 pesos (czyli 10 ówczesnych dolarów = w przybliżeniu 350 złotych z roku 2018):

"W ostatnim nrze, tj. listopadowym, który został wyekspediowany 5 bm., dałem fragmenty Dziennika (tym razem wybrałem naprawdę «czystą» sztukę). W nrze grudniowym chcę dać w całości Dziennik, który dostałem dziś właśnie od Pana i który jest naprawdę świetny. Piszę jednocześnie do Dąbrowskiego z prośbą o przekazanie Panu honorarium za te dwa Dzienniki, tj. 600 pes." (Jerzy Giedroyc, Witold Gombrowicz, Listy 1950-1969, wybrał, opracował i wstępem opatrzył Andrzej Kowalczyk, Czytelnik, Warszawa 1993, s. 120; list z 8 listopada 1954 roku).

Z kolei w banku Gombrowicz zarabia wtedy miesięcznie 1200 pesos i - jak twierdzi - jest nędzarzem. Prawdopodobnie trochę przesadza, bo stara się przekonać Giedroycia, by nie robił "sałatki" z jego dzienników, to znaczy nie łączył ich wybranych fragmentów, ale płacił za każdy nadesłany odcinek.

"Drogi Redaktorze, odpisuję galopem, gdyż zapowiedź tej sałatki z moich dzienników napełniła mnie niepokojem. Redaktorze, idzie przede wszystkim o to, żeby te kulinarne zamierzenia nie uderzyły mnie po kieszeni, bo jestem nędzarz, w banku zarabiam 1200 pesos, to nawet nie wystarcza do połowy miesiąca" (Listy 1950-1969, s. 115; list z 12 października 1954).

[4] Klementyna Suchanow, Gombrowicz. Ja, geniusz, tom II, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017, s. 149-151. Dalej cytuję jako Suchanow. Ostatnie zdanie pochodzi ze wspomnień Marii Świeczewskiej, która tak się z tego skąpstwa tłumaczy:

"Dawałyśmy cośmy mogły. Wszystkie uczennice były biedne. Były zainteresowane filozofią, ale w pierwszym rzędzie chciały pomóc przyjacielowi. Niektóre były inteligentne i nieprzygotowane [sic!], ale inne przychodziły przez ciekawość, a przygotowanie ich było wyłącznie kulinarne: przynosiły ciastka, które zajadałyśmy po kursie, co Witold bardzo lubił; w ogóle chętnie łączył kuchnię z filozofią" (Rita Gombrowicz, Gombrowicz w Argentynie. Świadectwa i dokumenty 1939-1963, Wydawnictwo Puls, Londyn 1987, s. 149; dalej cytuję jako Gombrowicz w Argentynie).

Nb. Klementyna Suchanow do kwestii finansowych podchodzi nadzwyczaj niefrasobliwie: potrafi na przykład w jednym akapicie (Suchanow, s. 150) podawać sumy, jakie Gombrowicz otrzymywał za swoje wykłady w latach 1954-1955, przemieszane z niedatowanymi danymi o kursie argentyńskiego peso do dolara, które - jak się okazuje po sprawdzeniu - dotyczą końca roku 1959, gdy za sprawą inflacji dolar kosztował już trzykrotnie drożej! Kto więc chciałby wiedzieć, jak naprawdę powodziło się wtedy Gombrowiczowi, musi to sobie sam porachować.

[5] "Rzecz zabawna, że przed tymi kursami miał tremę. Uspokajał się w miarę mówienia. [...] Prawdopodobnie nie miał pełnego wykształcenia filozoficznego, ale miał dar syntezy i wspaniale umiał osadzać idee w dawnej kulturze" (wspomnienie Marii Świeczewskiej; źródło to samo, co w przypisie 4).

"Czy Gombrowicz miał jakiekolwiek przygotowanie filozoficzne? To ważne dla eksplikacji tekstów.

Oczywiście Gombrowicz nie mógł się znać na filozofii jak filozof. Natomiast jedną z jego naczelnych cech, którą zresztą wszystkim imponował, była postawa następująca: dziś - nie umiem, jutro - umieć będę. Zauważyłam, że jeśli czegokolwiek, co go nagle zainteresowało, nie rozumiał, natychmiast pragnął się tego uczyć. To samo było z tymi wykładami, do których niesłychanie starannie się przygotowywał".

Rozmowa Krzysztofa Miklaszewskiego z Marią Świeczewską w: Krzysztof Miklaszewski, Distancia, Witoldo! czyli Gombrowicz oczyma argentyńskich przyjaciół, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2004, s. 41. Dalej cytuję jako Distancia.

[6] "[...] doskonałym pomysłem Dominika de Roux było wciągnięcie Witolda w kurs filozofii. Nie chce, jak proponuje Dominik, sam pisać wykładów, bo uważa, że to dobre «dla uczniaków», ale zgadza się, by podyktować wykłady Dominikowi i Ricie [Ricie Gombrowicz, która jest już wtedy jego ślubną żoną]. [...] Maj i czerwiec 1969 roku upływają na domowych wykładach z filozofii. Najpierw u siebie w pokoju, potem na kanapie w salonie leży w płaszczu (nigdy już go nie zdejmuje, nawet w upał) i podpierając głowę, z pożółkłymi notatkami z Argentyny, do których jednak nie zagląda, wciela się w profesora. A pilni studenci w postaci Rity i Dominika notują w zeszytach na kolanie, gdy jednocześnie [...] kręci się taśma magnetofonu. Mówi z werwą, wydobywając zawsze to, co najważniejsze. Rita przepisuje potem notatki na maszynie, a Dominik uzupełnia brakujące fragmenty" (Suchanow, s. 465-466).

Reprodukcję "drzewa filozofii" zamieszczono m.in. na czwartej stronie okładki Gombrowicza filozofa (którego częścią jest także Przewodnik po filozofii w sześć godzin i kwadrans w przekładzie Bogdana Barana) i na pierwszej stronie okładki angielskiego przekładu Przewodnika (Witold Gombrowicz, A Guide to Philosophy in Six Hours and Fifteen Minutes, przełożył Benjamin Ivry, Yale University Press, Nev Haven 2004).

[7] Być może chodzi tu o to, co dużo później zostało w Dzienniku wyłożone tak:

"Czyż renesans to nie obiektywizm, barok - subiektywizm? W muzyce Beethoven subiektywny, Bach obiektywny. I jakież głowy nie wypowiadały się za subiektywizmem! Artyści, myśliciele jak Montaigne lub Nietzsche..." (Witold Gombrowicz, Dziennik 1953-1969, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 93).

Dlaczego barok to subiektywizm, to już tylko barokowe putta raczą wiedzieć. Dalej jest jeszcze gorzej. Okazuje się, że problemy Sartre'a kończą się "analogiczną sprzecznością", co teoria falowa i korpuskularna światła oraz "dwoiste ujęcie elektronu". "I dlatego człowiek jest dla siebie taką tajemnicą" (s. 931). Wyszło mu też, że skoro świadomość jest intencjonalna, to prawo identyczności nie obowiązuje. Husserl chybaby oszalał, gdyby to usłyszał.

[8] W pismach Kierkegaarda można znaleźć jedynie garść rozproszonych uwag dotyczących św. Bernarda. Czasem są to uwagi pozytywne, a czasem - nie. W każdym razie Kierkegaard nie wyrobił sobie o nim zdecydowanej opinii. Zob. Jack Mulder, Jr., Bernard of Clairvaux. Kierkegaard's Reception of the Last of the Fathers, [w:] Kierkegaard and the Patristic and Medieval traditions, redakcja Jon Stewart, Routledge, Londyn - Nowy Jork 2008, s. 35, 39: "[...] Kierkegaard makes only a couple of scattered remarks about Bernard, often in relation to others figures, such as Abelard, Savonarola, or Pascal. [...] By now it should be clear that we can hope for no single verdict from Kierkegaard as to how we are to regard the «last of the Fathers». There will always have to be an «on the other hand» for Bernard".

Nb. o św. Bernardzie z Clairvaux wspomina się czasem przy omawianiu filozofii Heideggera i to zestawienie nazwisk w jakimś podręczniku mogło zwrócić uwagę Gombrowicza. Zestawia się je zaś ze względu na pewne podobieństwo formuł określających specyficznie ludzki sposób istnienia: bycia ku śmierci (Sein zum Tode) Heideggera i połączenia rozumu ze śmiercią (copula rationis et mortis) św. Bernarda. Zob. Sancti Bernardi, abbatis primi Claraevallensis, Opera genuina, t. II, Paryż 1845, s. 459: "Mirabilis siquidem copula rationis et mortis, mira societas discretionis et corruptionis" (In dedicatione ecclesiae, kazanie V, 7).

[9] Ten cytat to Gombrowicz przeciwko Gombrowiczowi. U niego jest to zakończenie zwięzłej filipiki pod adresem fenomenologii. W tej samej notatce udało mu się też załatwić w trzech krótkich akapitach z egzystencjalizmem uznanym hurtem za gadaninę, "która się rozłazi". Zob. Witold Gombrowicz, Dziennik 1957-1961, [w:] Dzieła, t. VIII, pod redakcją Jana Błońskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 267-268. Dalej cytuję jako Dziennik 1957-1961.

[10] Jarzębski pewnie ma rację, że tajemniczy "La Bretonnière" to tak naprawdę miał być Lucien Laberthonnière, choć w encyklopediach jest też jezuita Jacques-Quintin de La Bretonnière, więc mogli się Gombrowiczowi pomieszać. Landsberg ze znakiem zapytania to na pewno Paul Ludwig Landsberg. uczeń Husserla i Schelera. Z kolei ten nieodcyfrowany, to najprawdopodobniej Benn, Gottfried Benn (proszę porównać ostatnią literę w "Benn" z ostatnią literą w "Bergson"). Że Benn kojarzy się raczej z poezją niż z filozofią? Péguy podobnie, a przecież pojawia się w ciągu "gałęzi" francuskich (Péguy - Bergson - Blondel - Laberthonnière, więc czemu Benn nie mógłby się pojawić w podobnym ciągu "gałęzi" z kręgu języka niemieckiego (Buber - Benn - Scheler - Landsberg).

Nb. Aleksandra Gruzinska w swojej recenzji z angielskiego wydania Przewodnika po filozofii... widzi na tym drzewie co innego. Widzi na przykład Husserla, którego tam nie ma. "La Bretonnière" to dla niej właśnie La Bretonnière. Zamiast Bubera widzi Bretona (!), a "Faustowski" odczytuje jako "Faustenski" (kursywa za oryginałem). Zob. "Rocky Mountain Review of Language and Literature" 2006, tom 60, nr 1, s. 132.

[11] Aż dziwne, że nie zabrał się za to drzewko marudny nudziarz, Tadeusz Kępiński, który tak bardzo chciał być choć trochę "wyższy" od swojego szkolnego kolegi. Ale może tylko dlatego, że o nim nie wiedział. Nb. w książce o młodości Gombrowicza (przez gombrowiczologów na ogół poważanej) o zainteresowaniach filozoficznych Itka Kępiński ma do powiedzenia zdumiewająco niewiele. "Zaledwie parę razy poszedł ze mną na nieocenione w swej jasności wykłady Władysława Tatarkiewicza". Podobno "zainteresowanie filozofią miało u niego charakter zapoznawania się z problemami - nie zaś dążenia do systematycznego nabywania wiedzy", ale nie wiadomo, jakie to były problemy. Zob. Tadeusz Kępiński, Witold Gombrowicz i świat jego młodości, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987, s. 190.

[12] Chronos (Χρόνος) i Kronos (Κρόνος) to w greckiej mitologii dwie zupełnie różne postaci. Chronos to personifikacja czasu, Kronos - jeden z tytanów (ten, który pożerał własne dzieci). Intencje Gombrowicza wydają się oczywiste: chciał zrekonstruować i zapisać chronologię swego życia (dziś do takich celów służy wielu ludziom oś czasu na Facebooku), czyli Kronos to pomylony Chronos, i doprawdy trudno zrozumieć, czemu Michał Głowiński mówi, że tego tytułu nie rozumie (Głowiński: "Kronos" Gombrowicza nie nadaje się do czytania. Z profesorem Michałem Głowińskim rozmawia Anna Gromnicka, wprost.pl, 25 czerwca 2013: "- A tytuł «Kronos»? - Ja go nie rozumiem. Ale wiem, że nie jestem w tym odosobniony, co tym bardziej pogłębia mój sceptycyzm wobec tej książki").

Również wydawcy "Kronosu" trochę przesadnie problematyzują tę sprawę, zamiast napisać krótko, co się z czym pomieszało. Choć naturalnie zgadzają się, że: "Jako zapis życia, kronika wydarzeń znacznie lepiej tłumaczy się «Chronos», trudno jednak poprawiać autora" (Kronos, s. 426; posłowie Jerzego Jarzębskiego).

Nb. Kronosa z Chronosem mieszano (jak się zdaje, często świadomie) już w starożytności. Plutarch powiada, że "Grecy symbolicznie Kronosem nazywają czas" (Plutarch, O Izydzie i Ozyrysie / De Iside et Osiride (wydanie dwujęzyczne), przekład, wstęp i objaśnienia Anna Pawlaczyk, Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2003, s. 45; Hellenes Kronon allegorousi ton chronon, 363D; tłumaczka daje w tym miejscu przypis: "Gra słów w grece: Kronos - chrónos (czas)", s. 96, przypis 31). Natomiast w epoce znacznie nam bliższej Hegel pisał:

"Na początku panował Kronos-Czas: był to złoty wiek, pozbawiony dzieł etycznych, a to, co zostało stworzone, dzieci owej epoki były przez niego pożerane" (Georg Wilhelm Friedrich Hegel, Wykłady z filozofii dziejów, tom I, przełożyli Janusz Grabowski i Adam Landman, s. 114).

Nie sposób jednak założyć, że Gombrowicz z premedytacją bawił się w greckie gry słów lub chciał nawiązać do Hegla.

[13] "Mogę bardzo odpowiedzialnie oświadczyć [oświadcza Alejandro Rússovich], że większości tekstów, o których mówił [na kursach dla pań], jeszcze wtedy nie przeczytał. Znał je wyrywkowo: albo z moich notatek, w które jako współlokator często mi zaglądał, albo z lektury bardzo wyrywkowej; głównie jednak z dyskusji, które wiedliśmy w jego pokoju pensjonatu Frau Elsy" (rozmowa Krzysztofa Miklaszewskiego z Alejandro Rússovichem w: Distancia, s. 142-143; poprawiłem błąd gramatyczny).

Klementyna Suchanow ujmuje to delikatniej:

"Jak twierdzi Russo, na początku lat pięćdziesiątych Gombrowicz nie ma rozległej wiedzy filozoficznej, ale filozofia stanowi stały pasjonujący przedmiot rozmów. Witold zabiera Alejandrowi jeden z jego podręczników Manuela Garcii Morente, Lecciones preliminares de filosofía [Wstępne lekcje filozofii], by się dokształcić. Jego lektury bywają przypadkowe, niekoniecznie stricte literackie. Lubuje się w streszczeniach książek «Reader's Digest», na przykład Moby Dicka, które uznaje za znakomite" (Suchanow, s. 123; wyróżnienie moje).

Zajrzałem do tych Lecciones. Gombrowicz mógł się dzięki nim głównie otrzaskać z filozoficznym żargonem, ale brak tam sylwetek filozofów z krwi i kości, więc nie sądzę, by była to jego ulubiona lektura. Aczkolwiek być może to właśnie z tej książki (nie zaś dzięki atmosferze Warszawy lat trzydziestych) Gombrowicz dowiedział się, że Heidegger to "el más grande filósofo que tiene hoy Alemania" (Manuel García Morente, Lecciones preliminares de filosofía, Editorial Losada, Buenos Aires 2004, s. 373; pierwsze wydanie w roku 1938).

Być może również wtedy (i ze znacznie większą przyjemnością) przeczytał hiszpański przekład książki Willa Duranta The Story of Philosophy, w której życie filozofów nie jest mniej ważne niż produkowane przez nich abstrakcje. Przekład ten został wydany w roku 1942 w Buenos Aires pod tytułem Historia de la filosofía. Vida, doctrinas y pensamiento político de los grandes filósofos antiguos y modernos jako czwarty tom Enciclopedia didáctica Cúspide. Kto chciałby wiedzieć, co Gombrowicz od Duranta przepisał, niech zajrzy w NOTATKACH I WYPISACH do notki: "Witold Gombrowicz przepisuje bon mot o Nietzschem".

Pod koniec życia w wywiadach bezwstydnie zmyślał:

"Już w wieku szesnastu, siedemnastu lat zajmowałem się Kantem, jego Prolegomenami [...] bo Krytyki [...] były jeszcze wtedy dla mnie za trudne. Potem Hegel, Schopenhauer, Nietzsche" (Witold Gombrowicz, Publicystyka. Wywiady. Teksty różne. 1963-1969, Dzieła, t. XIV, pod redakcją Jana Błońskiego i Jerzego Jarzębskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1997, s. 344).

[14] "Czy jednak mam dodać, ignoranci, że ja również nie znam dobrze Sartra, że mimo podziwu, nie przeczytałem wszystkich jego rzeczy, że w L'Être et le Néant są rozdziały, które przejrzałem jedynie? [...] Ale i Sartra dokładnie nie przeczytałem, choć ta psychoanaliza egzystencjalna równa się w moim pojęciu, pod względem ilości i jakości odkryć, jedenastu albo i dwunastu Proustom. Cóż chcecie, tak się złożyło. I zresztą wiecie, że książek nie czyta się dokładnie. Ja tak czytałem, jak wszyscy..." (Witold Gombrowicz, Dziennik 1961-1966, [w:] Dzieła, t. IX, pod redakcją Jana Błońskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 121, 134; dalej cytuję jako Dziennik 1961-1966).

Wprawdzie takie wypowiedzi traktuje się czasem jako rodzaj samounieważniającego się wyznania, bo podobno intelektualiści też mają prawo do odrobiny kokieterii, ale akurat w tym wypadku byłbym z tym unieważnieniem ostrożny.

[15] A policzyłem wszystko! Z Sartre'a nawet powieść. Rok 1953: "Czytam Camusa L'homme révolté" (s. 156); "Czytam Jaspersa Situation spirituelle" (s. 158). Rok 1958: "Czytam Uxekülla: Ideas biológicas, Simone de Beauvoir, Le 2 sexe" (s. 221); "Sartre: L'Être et le Néant" (s. 222). Rok 1961: "Studiuję fenomenologię" (s. 258). Rok 1962: "Nietzsche, La gaya ciencia (od Gomy)" (s. 263); "Studiuję od miesiąca Ser y la nada (tom II) [to L'Être et le Néant po hiszpańsku] oraz El hombre y las cosas Sartre'a" (s. 267); "Studiuję 1 tom L'Être et le Néant i dramaty (przysłał Giedroyc)" (s. 268). Rok 1963: "Czytam Sterna Psychoanaliza egzyst. [Alfred Stern, La filosofia de Sartre y el psicoanálisis existencialista] oraz La forma de lo desconocido [Lancelota Lawa Whyte'a]" (s. 271); "Sartre'a L'âge de raison" (s. 272); "Lektura Heideggera uspakaja" (s. 276) [czyta na statku płynąc do Francji]; "czytam Saint Genet [Sartre'a]" (s. 286); "czytam Geneta i Revela" (s. 291). Rok 1966: "Czytam Doubrovskiego i Barthes'a" (s. 354); "Foucault i strukturalizm" (s. 356).

Nb. czytał filozofów po hiszpańsku i po francusku, również tych niemieckich, co natychmiast przekreśla pomysł (zresztą zabawny) Hanny Buczyńskiej-Garewicz, jakoby w Kosmosie Gombrowicz parodiował Heideggera. No bo Leon mówi "berg", "bergum", berguje i bemberguje namiętnie, a z kolei "Heidegger w rozważaniach o prawdzie wielokrotnie używa takich słów i zwrotów, jak: «bergen», «Bergung», «Bergung der Wahrheit» [...] etc. Jest to podstawowy słownik jego filozofii prawdy" (Hanna Buczyńska-Garewicz, Gombrowiczowskie żarty z Heideggera, "Teksty Drugie" 2011, nr 1-2, s. 346). Tymczasem nawet Neske, niemiecki wydawca Heideggera, wiedział, że z niemieckim jest u Gombrowicza nietęgo i wysyłał mu Heideggera po francusku w wydaniu Gallimarda (zob. Dziennik 1961-1966, s. 191).

[16] Tylko o samych gramofonach jest tam więcej wzmianek niż o wszystkich filozofach i książkach filozoficznych razem wziętych. Egzystencjalne przeżycia miał Gombrowicz zwłaszcza z gramofonem marki Ken Brown: "Uruchomienie ken browna: Hammer [sonata Beethovena], kwartety, sonaty. Wzrastający zachwyt. Dramat: zepsuł się" (Kronos, s. 235; zapis z września 1959).

W Argentynie zgromadził znacznie więcej płyt niż książek. Jeśli idzie o książki filozoficzne, to wiadomo jedynie, że przed wyjazdem do Europy zostawił Marii Świeczewskiej L'Être et le Néant Sartre'a (Distancia, s. 41). Natomiast płyt było tyle, że obdarował nimi kilka osób (choć większość dostał Mariano Betelú; "jeden z chłopców z Tandilu" - jak to ładnie określają wydawcy Kronosu w przypisie 78 do roku 1957 na s. 213).

[17] Co nie przeszkadzało amatorowi z zapałem demaskować jeszcze większych ignorantów. Jak wspominał Juan Carlos Gómez (Goma), "jeden z najbliższych przyjaciół Gombrowicza w ostatnich latach pobytu w Argentynie" (Kronos, przypis wydawców nr 26 do roku 1957 na s. 206):

"Wiedział, że wywołuje w innych zdumienie, i wtedy zwykł mówić: «Rzecz w tym, że jestem geniuszem i zrozumieć mnie mogą tylko geniusze tacy jak ja». Twierdzenie to nie przeszkadzało nam, ale dorośli czuli się obrażeni, gdyż nieustannie miał ich za ignorantów. Zostać w oczach Witolda ignorantem to tyle, co być wyłączonym z gry; on sam nie czytał dużo i nie był erudytą. Miał niewiele książek i były to ogólnie rzecz biorąc teksty marginalne. Pamiętam, że w ostatnich latach kupił adapter i postanowił «podszkolić się w muzyce». Kupił również encyklopedię muzyczną i chciał rozmawiać o muzyce w sposób czysto techniczny. Szukał przeciwników wśród ludzi znających się na formach muzycznych, zwłaszcza wśród kobiet, a kłótnie były zwykle gwałtowne" (Tango Gombrowicz, zebrał, przełożył i wstępem opatrzył Rajmund Kalicki, Wydawnictwo Literackie, Kraków - Wrocław 1984, s. 358). Dalej cytuję jako Tango Gombrowicz.

Do podobnej zabawy służyła mu zresztą filozofia, w co Goma był wtajemniczony i dlatego Gombrowicz pisał do niego z Berlina po pierwszych tryumfach w Europie:

"Już miałem okazję przekonać się, że moja znajomość Sartre'a i Heideggera wystarcza w zupełności, aby zagiąć najtęższe umysły tak we Francji jak w Niemczech" (Gombrowicz w Argentynie, s. 216; list Witolda Gombrowicza do Juana Carlosa Gómeza z 24 maja 1963).

Trafnie i zwięźle ujął to Sławomir Mrożek:

"[...] dla Gombrowicza filozofia i dowody ontologiczne bynajmniej nie wyczerpują świata, na co wskazuje jego traktowanie filozofii bardziej jako gry w szachy niż jako autorytetu (Sławomir Mrożek, Dziennik, tom 1: 1962-1969, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, korzystałem z wydania elektronicznego przygotowanego przez eLiterę; notatka z 26 września 1965; wyróżnienie moje).

Chodziło bowiem głównie o to, by ograć przeciwnika - albo w razie czego efektownie wywrócić całą szachownicę. Jak w tym oskarżeniu fenomenologii, w którym ostatecznym argumentem jest jej "chłód trupi".

Nb. filozofowanie Gombrowicza nie tylko Mrożkowi kojarzyło się z grą w szachy.

"Gombrowicz był graczem. Cudownym graczem w filozoficzne szachy. Brak profesjonalizmu wynikał z braku własnego systemu. [...] [Szachowa metafora] nie jest przypadkiem, bo Gombrowicz grał w szachy równie porywająco i bezsystemowo, jak mówił często o filozofii" (Distancia, s. 143; rozmowa Krzysztofa Miklaszewskiego z Alejandro Rússovichem).

Wprawdzie wzmianek o szachach jest w Kronosie jeszcze więcej niż o filozofii, płytach i gramofonach, wypada jednak pamiętać, że porywająca i bezsystemowa gra Gombrowicza wystarczała najwyżej na kawiarnie Buenos Aires, a jego głównym szachowym sukcesem było wygranie turnieju urządzonego dla pasażerów na statku, którym wracał do Europy. Natomiast w Vence już nie dał rady nawet lokalnemu mistrzowi (Zob. Kronos, zapisy z kwietnia 1963 (plus przypis 31) oraz z sierpnia 1966 (plus przypis 52; s. 276 i s. 353). Paulin Frydman, szachista wybitny (w latach 30. w drugim tuzinie najlepszych na świecie), który prowadził w Buenos Aires salon szachowy regularnie odwiedzany przez Gombrowicza, tak oceniał jego umiejętności:

"Gombrowiczowi przypadło do gustu środowisko, znalazł kompanów swojej, niezbyt dużej, siły, z którymi staczał boje, przeplatając posunięcia żartobliwą paplaniną, która nie zawsze szła w smak jego przeciwnikom" (Tango Gombrowicz, s. 151).

[18] Dziennik 1957-1961, s. 278. Akord kwart-sekstowy pewnie przepisał z tej encyklopedii muzycznej, o której mówi Goma w poprzednim przypisie. Natomiast w towarzyskich rozmowach znawstwo muzyczne oceniał zazwyczaj dość prosto: na podstawie tego, co ktoś potrafi z muzyki klasycznej zanucić:

"[...] przyznałem się, że słucham pasjami Beethovena, Bacha i Mozarta. To wystarczyło, by zaczął sprawdzać, czy pamiętam, tzn. czy potrafię zaśpiewać pierwsze takty V Symfonii Beethovena czy którejś sonat Brahmsa. Kiedy przypomniałem je sobie bez trudu i zaśpiewałem, zacząłem urastać do roli dobrego ucznia" (Distancia, s. 187; rozmowa Krzysztofa Miklaszewskiego z Mariano Betelú; i to właśnie dlatego płyty Gombrowicza trafiły potem do Betelú).

Nucenie jako element edukacji muzycznej zostało mu zresztą do końca życia. Zob. Suchanow, s. 458. Jest tam fragment rozmowy Rity i Witolda spisany z taśmy magnetofonowej. On sobie coś śpiewa, ona pyta, co to i wtedy następuje krótka prelekcja o muzyce przeplatana jego podśpiewywaniem.

U amatora to nic zdrożnego, ale w Kronosie jest też i taki zapis z marca 1961: "Studiuję Jupiter [symfonię "Jowiszową" Mozarta], 3 Brahmsa, 3 cuarteto Beethovena, 9 symfonię" (s. 253). Studiuję... Hm...

W listach do rodziny (mniej podatnej na blefy) przedstawiał te swoje studia muzyczne z umiarkowanym nadęciem:

"Zanurzyłem się z głową w kosmosie Beethovenowskich kwartetów - jest ich w sumie 17, a ostatnie są muzyką trudną i nader wyrafinowaną, ale to sztuka najwyższego gatunku, chwilami zdumiewająca, i cały ten gmach jest kolosalny i olśniewający. Moja wiedza dość elementarna o problemach struktury klasycznej, kontrapunktu, harmonii etc. okazuje się tutaj niewystarczająca i muszę ciągle uciekać się do przyjaciół muzyków, którzy zresztą też nie zawsze są na wysokości zadania. Dostałem manii na tym punkcie, a u mnie takie szały są intensywne, póki nie wywietrzeją - prawie nie mogę o niczym innym myśleć, a literatura zupełnie przestała mnie interesować".

Niemniej wystarczyło ledwie kilka tygodni manii, by okazało się, że muzycy nawet na ogół nie są na wysokości zadania.

"Teraz pożyczyłem 6 kwartetów Bartoka i badam rozmaite związki jego z ostatnim Bee.[thovena]. W tych seansach biorą udział moi przyjaciele muzycy. Muzycy na ogół pojęcia nie mają o muzyce (np. Małcużyński [Witold, wybitny pianista]), ale nadają się do wyjaśniania zagadek technicznych".

Zaś po kilkunastu miesiącach szał zaczął wietrzeć (choć potem wrócił w łagodniejszej formie):

"Już sam nie wiem, czy muzyka mnie interesuje, czy już zaczyna nudzić. Byłoby dramatyczne, gdybym stracił to hobby, mój stosunek do literatury jest zimny, do malarstwa - żaden, do filozofii raczej żakowski, jedyna forma sztuki, która naprawdę mnie ekscytowała, to muzyka. Ale to, że nie gram, że nawet nut nie jestem w stanie czytać, czyni ten mój romans niekompletnym, nie dającym pełnego zaspokojenia i nawet czasem upokarzającym - gdy ktoś mnie bije swoją techniczną znajomością. A poza tym nadmiar w tej sztuce, jak we wszystkich, jest trujący" (Listy do brata Janusza i jego pasierbicy (oraz kochanki) Stanisławy z 16 marca i 24 maja 1960 oraz z 24 grudnia 1961; cyt za: Witold Gombrowicz, Listy do rodziny, opracował Janusz Margański, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004, s. 220, 225, 289; dalej cytuję jako Listy do rodziny).

Nb. pasję muzyczną Gombrowicza analizuje obszernie Piotr Millati w książce Gombrowicz wobec sztuki (słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2002). Przeczytał nawet w tym celu kilka prac z zakresu muzykologii, ale zarazem potrafi napisać coś takiego:

"Korzyść, jaką utwór literacki powinien odnieść z formalnego naśladownictwa utworu muzycznego, Gombrowicz ilustrował często powtarzanym przez siebie przykładem, w którym kładł nacisk na istotną rolę symetrii i analogii: «Jeśli IX symfonia Beethovena zaczyna się PA-PA-PA-PAAAM, to wewnętrzna logika tego początku wymaga, by ciąg dalszy zabrzmiał pa-pa-pa-paaam»" (s. 105).

Millati wiernie cytuje słowa Gombrowicza za Jorge Di Paolą (Tango Gombrowicz, s. 305), ale szkopuł w tym, że IX symfonia Beethovena nie zaczyna się - jakby jej nie nucić - PA-PA-PA-PAAAM. Nie wypada, by w poważnej książce tak znany utwór mylił się komuś z jeszcze bardziej znaną V symfonią.

[19] Natomiast uwielbiał egzaminować innych. Chyba najbardziej szczegółową relację z takiego egzaminu przedstawił Michał Głowiński, przepytany przez Gombrowicza w Paryżu 5 maja 1963 roku:

"- Który z panów zajmuje się literaturą? - spytał następnie. (Zachowałem z naszego spotkania dokładne notatki).

- To ja - powiedziałem. A on:

- Od razu się domyśliłem, bo tak właśnie pan wygląda. I tonem egzaminującym:

- Co wobec tego wie pan na temat sądów syntetycznych a priori?

Zbaraniałem zupełnie. Nie odpowiedziałem słowa, choć normalnie umiałbym na to pytanie odpowiedzieć.

- Trzeba znać Kanta - mówił z naganą w głosie. - Może więc pytanie następne: czy czytał pan Logische Untersuchungen Husserla?

- Nie czytałem tego - przyznałem. Do dziś zresztą tego nie zrobiłem; Husserl jest bardzo trudny.

- O, niedobrze. Jeżeli oprócz tego przeczyta pan L’Être et le néant Sartre'a, wróci pan do kraju jako potęga intelektualna!

Sartre'a nawet czytałem, ale trema i kompromitacja przy dwóch pierwszych pytaniach zrobiły swoje. Nie byłem w stanie nic powiedzieć. Widać zauważył to, powiedział bowiem tonem bardziej pojednawczym:

- No, nie ma się co przejmować. Lubię usadzać ludzi - mam po prostu sadystyczne skłonności" (Joanna Siedlecka, Jaśniepanicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987, s. 279).

Podobnie został przeegzaminowany również Zbigniew Herbert:

"[Gombrowicz] szydził z mego umiłowania sztuki. Nie broniłem się nawet. Bąkałem coś trzy po trzy, rozumiejąc, że jestem tylko obiektem, drążkiem gimnastycznym, na którym pisarz ćwiczy swoją dialektyczną muskulaturę. Gdybym był niewinnym filatelistą, Gombrowicz wyśmiewałby moje albumy, klasery, serie, dowodził, że znaczki stoją najniżej na drabinie bytów i są moralnie podejrzane.

- To nie ma przecież zupełnie sensu. Jak można opisać katedrę, rzeźbę czy jakieś tam malowidło - prawił cicho, bezlitośnie. [...] Gombrowicza drażniła - jak się zdaje - przyrodzona «głupota» sztuk plastycznych. Istotnie, nie ma obrazu, który by w sposób bodaj popularny wykładał filozofię Kanta ani także Husserla i Sartre'a - dwu ulubionych myślicieli pisarza, służących mu do intelektualnego unicestwiania rozmówców, poddanych uprzednio starannym zabiegom upupienia" (Zbigniew Herbert, Martwa natura z wędzidłem, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1993, s. 109-110).

Natomiast w rozmowie z Jackiem Trznadlem podsumował swoje spotkanie z Gombrowiczem tak:

"Jego urok polegał na tym, że robił z każdego durnia. Pojechałem do niego z lekarstwami, a on zrobił ze mnie sprawnie i błyskawicznie durnia, bo nie czytałem L’Être et le Néant. Gombrowicz filozofię znał tak po hrabiowsku" (Herbert nieznany. Rozmowy, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2008, s. 154).

[20] "Ponieważ «Ja-Gombrowicz» to nade wszystko niewywrotna konstrukcja interpretacyjna o niewyczerpanych potencjach nieodpartej atrakcyjności - dlatego też ozdabiające tę konstrukcję twierdzenia w rodzaju: «Gombrowicz przyswoił sobie metodę redukcji transcendentalnej» nie podlegają falsyfikacji, nawet skonfrontowane z enuncjacjami, które wyszły spod pióra samego Gombrowicza, a które świadczą dowodnie nie tyle nawet, że nie rozumiał on dobrze Husserla, ile raczej, że rozumiał go całkiem na opak: «Na mocy owej "redukcji fenomenologicznej" Husserla zasięg naszego myślenia zostaje zwężony, zamiast zajmować się światem i tym co w nim istnieje filozof ma odtąd opisywać jedynie to co dzieje się w jego świadomości - nie pytając czy to odpowiada rzeczywistości obiektywnej». (Jak wiadomo Husserl poucza, a szkolny kurs fenomenologii po nim powtarza, że jest dokładnie odwrotnie: filozof ma opisywać jedynie owo «odpowiadanie», czyli korelację między «tym, co dzieje się w świadomości» a konstytuującą się dzięki temu «rzeczywistością obiektywną»)" (Krzysztof Okopień, Podmiot czyli podrzutek. O fenomenologii odbioru idei filozoficznych, Wydział Instytutu Filozofii i Socjologii UW, Warszawa 1997, s. 236-237).

Pierwszy cytat ("Gombrowicz przyswoił sobie...") pochodzi z rozprawy Andrzeja St. Kowalczyka Gombrowicz - Husserl. O fenomenologicznych motywach w Dzienniku zamieszczonej w: Gombrowicz filozof (s. 214). Drugi cytat (już z samego Gombrowicza) można znaleźć w: Witold Gombrowicz, Wspomnienia polskie. Wędrówki po Argentynie, Res Publica, Warszawa 1990, s. 199 (według tego wydania przywróciłem w cytacie oryginalną interpunkcję, nieco ulepszoną przez cytującego).

[21] Janusz Margański, Filozof Gombrowicz, "Teksty Drugie" 1991, nr 5, s. 108. Za to Janusz Margański to komentator ścichapęk. W opracowanych przez siebie Listach do rodziny daje na stronie 359 taki oto przypis à propos Gabriela Marcela (który wynudził się na Ślubie): "Autorytet tego wybitnego myśliciela (1889-1973) nie powstrzymał Gombrowicza od wytknięcia mu filozoficznej naiwności w Przewodniku po filozofii [...]" (wyróżnienie moje). W rzeczywistości Gombrowicz wypowiada tam o Marcelu jedynie trzy słowa: "ten smutny idiota" (ce triste idiot).

Natomiast ślad po tym niby to parodystycznym "drzewie filozofii" można u Gombrowicza znaleźć - i to jak najbardziej serio wtrącony - nawet w liście do brata Janusza z 14 maja 1957:

"[...] egzystencjalizm ścisły, filozoficzny to coś nader określonego, opartego na fenomenologii, a egzystencjalizm w sensie humanistycznym to znów inna para kaloszy i w tym sensie Sokrates, św. Augustyn, Paskal, Dostojewski czy Nietzsche też byli egzystencjalistami" (Listy do rodziny, s. 99).

[22] Karl Ove Knausgård, Moja walka. Księga szósta, z norweskiego przełożyła Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, s. 43-44.