EBENEZER ROJT

Wojciech Sumliński - plagiator patologiczny
WYPISY

W dziesiątkach miejsc, na spotkaniach autorskich, w wywiadach czy publicznych rozmowach i wystąpieniach wielokrotnie podkreślałem i nigdy tego nie kryłem, że w ostatnich książkach celowo i śladowo nawiązałem do klimatu czy stylu klasyków, na których się wychowywałem, jak Mc Lean, czy Chandler wytwarzając jednakowoż przecież na tej kanwie swój własny, indywidualny styl, i z tą zasadniczą różnicą w odniesieniu do rzeczonych, że w przeciwieństwie do nich piszę wyłącznie o faktach, o wydarzeniach autentycznych. [....] w moich książkach nie ma ani jednej sytuacji, ani jednej sceny, ani jednego wątku, czy zdarzenia, które nie miałoby odzwierciedlenia w faktach i którego nie potrafiłbym udowodnić [...] [1].
Mogę powiedzieć, że wszystkie fakty, które opisuję w swoich książkach są stuprocentowo prawdziwe. Na wszystko mam dowody. Nie wymyśliłem ich. [...] Na zasadzie konwencji dokonałem jedynie muśnięcia tej literatury i co ciekawe, wielokrotnie informowałem przecież o tym jawnie i publicznie, że w niektórych miejscach marginalnie i śladowo nawiązuję do klasyki kryminału z tą różnicą, że piszę o faktach i wyłącznie faktach [2].
Tymczasem "Newsweek" zrobił z tego sensację. Po pierwsze, sam o tym mówiłem od kwietnia 2015 r., po drugie, proporcje wynoszą mniej więcej 1 do tysiąca [3].
To przede wszystkim te zdumiewające wypowiedzi Wojciecha Sumlińskiego skłoniły mnie do ułożenia poniższych wypisów z jego książki. Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego [4] są bowiem w rzeczywistości plagiatem aż nieprawdopodobnym, jeśli idzie o rozległość i repertuar kradzieży. Komorowski mówi tam zdaniami z powieści MacLeana, intymne wyznania Sumlińskiego okazują się przepisane ze Steinbecka, nadkomisarze udzielają fachowych informacji wziętych z powieści Paulo Coelho etc., etc., etc. W dodatku Sumliński kradł nie tylko całe akapity, czasem trochę je retuszując, ale łakomił się nawet na pojedyncze zdania czy zwroty.

Proporcje nie wynoszą też "mniej więcej 1 do tysiąca", ale co najmniej kilkadziesiąt razy tyle. Ustalanie proporcji to zresztą dość osobliwy sposób obrony. Równie dobrze ktoś przyłapany na kradzieży srebrnej łyżeczki mógłby bronić się wyliczeniem, że jej wartość stanowi zaledwie promil jego uczciwie zgromadzonego majątku, więc nie ma o czym gadać. Jak dotąd Sumliński nie przedstawił również żadnych dowodów, jakoby wcześniej o tych swoich kleptomańskich skłonnościach informował "jawnie i publicznie".

Zanim przejdę do wypisów dokumentujących tę aferę, jeszcze trzy uwagi.

Po artykule "Newsweeka" wynajdywanie plagiatów w twórczości Wojciecha Sumlińskiego stało się dla wielu osób rodzajem sportu. Chociaż sam trochę rzeczy znalazłem, korzystałem również z cudzych odkryć; głównie z tych, którymi podzielił się ze mną pan Andrzej Skurdo. Natomiast cała dokumentacja jest moja i tylko ja za nią odpowiadam. Zwracam na to uwagę, ponieważ nawet "Newsweek" ograniczył się do zaprezentowania stron z pirackich wersji plagiatowanych książek, które porównywał z piracką wersją książki Sumlińskiego.

Wypisy dotyczą wyłącznie książki Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego. To istotne ograniczenie, gdyż okazało się, że Sumliński rozpoczął swój złodziejski proceder dużo wcześniej. Na przykład w roku 2013 niemal cały krótki felieton dla "Tygodnika Podlaskiego" przepisał cichcem z Rozmów o Biblii Anny Świderkówny [5]. Plagiaty znajdują się również w książkach Z mocy bezprawia [6] oraz Czego nie powie Masa o polskiej mafii [7].

Wreszcie wypisów tych nie należy uważać za pełen zestaw plagiatów z Niebezpiecznych związków. Nie tylko dlatego, że poszukiwania wciąż trwają i kto wie, co jeszcze wyjdzie na jaw. Bez żalu pomijałem plagiaty niewielkie i nieciekawe, jak również inspiracje mętne i niepewne [8]. Materiału i tak miałem pod dostatkiem.

[Dopisek po siedmiu latach]

Ponieważ w ciągu siedmiu lat niektóre strony internetowe zdążyły zniknąć i można je znaleźć jedynie w archiwach, nieznacznie przeredagowałem tę notkę oraz dodałem osobny "Aneks do raportu o złodziejstwie i oszustwie". Nie jest on może aż tak ciekawy, jak Aneks do raportu o WSI, który Wojciech Sumliński właśnie (w maju 2023) obiecał opublikować, ale na razie ma nad nim istotną przewagę: istnieje i możecie go przeczytać już teraz.

Przy okazji naprawiam swój stary błąd. W poniższych wypisach w części "Złote myśli Henryka Piecucha, pułkownika Wojsk Ochrony Pogranicza w stanie spoczynku" nierozważnie przyjąłem, że bon mot "Lis nigdy nie poluje na psy, bo życie jest ważniejsze od obiadu" Wojciech Sumliński ukradł właśnie z książki pułkownika Piecucha. Aczkolwiek musiałby się wtedy wykazać niezwykłą jak na niego inwencją, gdyż u Piecucha zamiast lisa i psów był wilk i tygrys. Tymczasem - jak uprzejmie powiadomił mnie pan Robert Ginalski - Sumliński również w tym wypadku postąpił zgodnie ze swoimi złodziejskimi obyczajami i skopiował to zdanie co do joty z polskiego wydania Złotego rendez-vous Alistaira MacLeana (Wydawnictwo "Książnica", Katowice 2008, s. 272). To tylko Piecuch podwędził je MacLeanowi trochę inteligentniej.

A tak naprawdę obaj, Piecuch i Sumliński, podwędzili je właśnie Robertowi Ginalskiemu, autorowi przekładu. Oryginał ma bowiem w tym miejscu całkiem inne zdanie: "The dog never catches the hare, for lunch is less important than life" (Alistair MacLean, The Golden Rendezvous, Fawcett Crest, Nowy Jork 1977, s. 242), czyli "Pies nigdy nie łapie zająca, bo obiad jest mniej ważny niż życie". Bez lisa i bez tygrysa.

Również drugi bon mot Piecuch i Sumliński podwędzili polskiemu tłumaczowi, ale tym razem innemu i z innej książki MacLeana: "Po raz pierwszy od dwudziestu czterech godzin zareagowałem w sposób inteligentny, to znaczy zamilkłem" (Alistair MacLean, Noc bez brzasku, przełożył Mieczysław Derbień, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1991, s. 78). W oryginale zdanie to jest nieco przegadane: "For the first time in almost twenty-four hours I acted sensibly - I closed my mouth tightly and kept it that way" (Alistair MacLean, Night Without End, Pocket Books, Nowy Jork 1961, s. 96).

W ramach rekompensaty za to niedopatrzenie dodałem "Galopadę zdychających wielbłądów".

WYPISY

Bronisław Komorowski jako bohater powieści Alistaira MacLeana

Na początku pierwszego rozdziału powieści Alistaira MacLeana H.M.S. "Ulisses" wiceadmirał Vincent Starr tak oto przemawia do oficerów zebranych w salonie kontradmirała:
- Gdy dziś rano odlatywałem z Londynu - mówił spokojnie - byłem niezadowolony. Bardzo niezadowolony. Jestem bardzo zajęty. [...]
Zniżył głos do szeptu; w pełnej napięcia ciszy zgrzytnęło kółko zapalniczki. Pochylił się do przodu, oparł o stół i mówił dalej cichym głosem:
- Bądźmy zupełnie szczerzy, panowie. Spodziewałem się, miałem prawo się spodziewać całkowitego poparcia z waszej strony i pełnej współpracy przy jak najspieszniejszym załatwieniu tej nieprzyjemnej sprawy. Nieprzyjemna sprawa? - Uśmiechnął się kwaśno. - Dobieranie słów nic nie pomoże. [...] A tymczasem co zastałem? - Powiódł wzrokiem wokół stołu. - Oficerowie floty Jego Królewskiej Mości, łącznie z dowódcą okrętu flagowego, jeśli nie popierają, to sympatyzują z buntem załogi maszynowej!
Przesadza! - pomyślał z trudem Vallery. - Prowokuje (Alistair MacLean, H.M.S. "Ulisses", przełożył Leonid Teliga, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1990, s. 5-6).
A tak w książce Sumlińskiego przemawia Bronisław Komorowski, jeszcze jako minister MON, do wyższych oficerów zebranych "w świeżo wyremontowanej sali konferencyjnej ośrodka lotniczego w Białej Podlaskiej":
- Gdy dziś rano wyjeżdżałem z Warszawy - mówił cicho minister - byłem spokojny. Jestem bardzo zajętym człowiekiem, a mimo to zdecydowałem się przyjechać do was, bo miałem nadzieję…
W pełnej napięcia ciszy pochylił się do przodu, oparł o stół i mówił dalej, zniżając głos nieomal do szeptu.
- Bądźmy zupełnie szczerzy panowie. Spodziewałem się, miałem prawo się spodziewać, poparcia z waszej strony i pełnej współpracy przy jak najspieszniejszym załatwieniu tej nieprzyjemnej sprawy. Nieprzyjemna sprawa? - Uśmiechnął się kwaśno. - Dobieranie słów nic nie pomoże. [...] Co tymczasem zastałem? - Powiódł wzrokiem po zebranych. - Oficerowie dowodzący jednostką jawnie sympatyzują z wyrazicielami buntowniczych poglądów.
- Przesada - pomyślałem. - Prowokuje...
Spotkanie miało charakter otwarty dla mediów, więc jako reporter mogłem śledzić jego przebieg (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 185-186).
Zaprawdę, mylili się ci, którzy twierdzili, że to byłemu prezydentowi wszystko się myli. Tymczasem Komorowski nie tylko pamięta znakomicie tekst z MacLeana, ale nawet bezbłędnie powtarza intonację i gesty. W tych samych miejscach zniża głos, pochyla się, opiera o stół i wodzi wzrokiem po zebranych. A wszystko to śledzi i skrzętnie odnotowuje reporter Wojciech Sumliński.

Również dalej Bronisław Komorowski nie wypada z roli. Tak było u MacLeana:

W słowach i tonie brzmiało pytanie, wyzwanie do odpowiedzi. Repliki nie było. Oficerowie siedzieli nachmurzeni.
[...]
- Nie zdołałem was przekonać, panowie? - kontynuował. - Uważacie, że dobór moich słów jest nieco... hm... nieprzyjemny? - Odchylił się do tyłu.
[...]
Twarz admirała Starra zlodowaciała.
- Obawiam się, że nie potraficie obiektywnie spojrzeć na sprawy, panowie. Byliście tu przez dłuższy czas, a taka izolacja zniekształca perspektywę. Czy muszę wyższym oficerom przypominać, że podczas wojny osobiste uczucia, przeżycia i cierpienia nie mogą być brane pod uwagę? Liczą się jedynie flota i ojczyzna.
[...]
Komandor Turner uśmiechnął się ironicznie.
Piękna mowa, chłopcze, naprawdę piękna, chociaż przypomina wiktoriański melodramat.
[...]
Wściekłość przebijała spod cienkiej warstewki uprzejmości. Przy ostatnim słowie głos Starra załamał się [...]
- Bzdury!
Starr szarpnął się w fotelu, zacisnął dłonie na poręczach. Powiódł wokół wzrokiem i zatrzymał spojrzenie na komandorze lekarzu Brooksie [...]
- Co pan powiedział, komandorze? - głos admirała brzmiał miękko, bezdźwięcznie.
- Bzdury! - z naciskiem powtórzył Brooks. - Nonsens, powiedziałem. Chciał pan szczerości. Dobrze, będę szczery
[...]
Przez dłuższą chwilę w kabinie admirała panowała martwa cisza. Wysokie, delikatne zawodzenie wiatru i szelest gradu wydawały się nienaturalnie głośne. Starr zerwał się nagle z fotela [...] (Alistair MacLean, H.M.S. "Ulisses", przełożył Leonid Teliga, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1990, s. 6-9, 13).
A to zanotował wiernie reporter Sumliński z narady w Białej Podlaskiej:
W słowach ministra Komorowskiego brzmiało pytanie, wezwanie do odpowiedzi, ale repliki nie było. Oficerowie siedzieli nachmurzeni.
- Nie zdołałem was przekonać, panowie? - kontynuował. - Uważacie, że dobór moich słów, jest nieco... hm... nieprzyjemny? - Pochylił się do tyłu [...]
Twarz Komorowskiego stała się zlodowaciała.
- Obawiam się, że nie potrafcie obiektywnie spojrzeć na sprawy, panowie. Związaliście się z tym miejscem, a to zniekształca perspektywę. Czy muszę wyższym oficerom przypominać, że osobiste uczucia nie mogą być brane pod uwagę? Liczy się jedynie interes naszego kraju.
"Piękna mowa, naprawdę piękna, chociaż przypomina trochę melodramat. Ciekawe, czy on sam wierzy w to co mówi?" - zastanawiałem się. Okazało się, że nie byłem w tym osamotniony, bo kątem oka spostrzegłem, że jeden z oficerów w stopniu pułkownika, którego osobiście znałem dobrze od lat, uśmiechnął się ironicznie.
[...]
Spod cienkiej warstwy uprzejmości przebijała wściekłość. Przy ostatnim słowie głos Komorowskiego nieco się załamał.
- Nonsens.
Minister szarpnął się w fotelu, zacisnął ręce na poręczach. Powiódł wokół wzrokiem i zatrzymał spojrzenie na oficerze, który śmiał wyrazić to, co zapewne większość myślała w duszy.
- Co pan powiedział, pułkowniku? - głos Komorowskiego brzmiał miękko, bezdźwięcznie.
- Nonsens! - z naciskiem powtórzył oficer. - Chciał pan szczerości, więc będę szczery.
[...]
Przez dłuższą chwilę w sali panowała martwa cisza. Wysokie, delikatne zawodzenie wiatru i szelest gradu, który właśnie zaczął padać, wydawały się nienaturalnie głośne. Minister [Komorowski] zerwał się nagle z krzesła (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 186-187, 189).
W słowach brzmi pytanie, oficerowie siedzą nachmurzeni, a twarz Starra-Komorowskiego lodowacieje. Także warstewka uprzejmości pozostaje cienka, dłonie zaś zaciskają się rzecz jasna na poręczach. Warto jednak zaznaczyć, że Bronisław Komorowski potrafi dokazać sztuki, której nie potrafił wiceadmirał Vincent Starr. Potrafi mianowicie pochylać się do tyłu.

Sumliński cmentarny

W powieści Steinbecka Na wschód od Edenu na początku rozdziału 7 narrator snuje takie oto rozważania:

Upływanie czasu jest dziwną i wewnętrznie sprzeczną sprawą dla ludzkiego umysłu. Byłoby rzeczą rozsądną mniemać, że czas unormowany czy nie wypełniony wydarzeniami musi się ciągnąć bez końca. Tak być powinno, ale tak nie jest. Właśnie nudne, puste okresy nie mają żadnej rozciągłości. Natomiast czas przetykany ciekawymi zdarzeniami, kaleczony tragedią, rozszczepiany radością - wydaje się długi we wspomnieniu. I słusznie, jeżeli się nad tym zastanowić. Bezzdarzeniowość nie posiada słupów, na których by można rozpiąć trwanie. Między niczym a niczym nie ma odstępu czasu (John Steinbeck, Na wschód od Edenu, tom I, przełożył Bronisław Zieliński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963, s. 75).

Sumlińskiemu tak się ten cały akapit spodobał, że po niewielkiej przeróbce wmontował go do zakończenia swojej książki:

Upływanie czasu jest pełne paradoksów. Byłoby rzeczą rozsądną sądzić, że czas niewypełniony wydarzeniami musi się ciągnąć bez końca. Tak być powinno, ale tak nie jest. Właśnie nudne, puste okresy nie mają żadnej rozciągłości. Natomiast czas naznaczony ciekawymi wydarzeniami, tragicznymi czy radosnymi, wydaje się długi we wspomnieniach. Między niczym a niczym nie ma odstępu czasu. Gdy nie ma zdarzeń, nie ma słupów, na których można rozpiąć trwanie (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 378; poprawiłem dwie literówki).

Ale to jeszcze nie wszystko. Oto kolejny akapit ze Steinbecka, tym razem z końca rozdziału 34:

Wśród całej niepewności pewien jestem, że pod wierzchnią warstwą swych przywar ludzie pragną być dobrzy i pragną być kochani. Zaiste większość ich wad jest próbą znalezienia skróconej drogi do miłości. Kiedy człowiek umiera nie kochany, wówczas bez względu na swoje talenty, wpływy i geniusz musi uznać własne życie za porażkę, a konanie za zimną potworność. Wydaje mi się, że jeśli wy czy ja mamy wybierać pomiędzy dwoma sposobami myślenia czy postępowania, winniśmy pamiętać o śmierci i starać się żyć tak, aby nasz zgon nie przyniósł światu radości (John Steinbeck, Na wschód od Edenu, tom II, przełożył Bronisław Zieliński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963, s. 183).
Ten akapit spodobał się Sumlińskiemu jeszcze bardziej. Tak bardzo, że użył go w zamykającej książkę medytacji podczas spaceru do rodzinnego grobu na Powązkach. Sumliński wspomina tam między innymi swoją próbę samobójczą i dzieli się z czytelnikami najintymniejszymi poruszeniami swego serca. Jak się teraz okazuje, przepisanymi od Steinbecka:
Wśród całej niepewności jutra i wszystkiego wokół byłem pewien, że pod wierzchnią warstwą swoich przywar ludzie pragną być dobrzy i pragną być kochani, a większość ich wad, to po prostu próby odnalezienia skróconej drogi do miłości. Kiedy człowiek umiera niekochany, wówczas bez względu na swój majątek, władzę, wpływy czy talenty musi uznać własne życie za porażkę, a konanie za zimną potworność. Gdy zatem możemy wybierać pomiędzy dwoma sposobami myślenia, czy nie powinniśmy zawsze pamiętać o śmierci i starać się żyć tak, by nasza śmierć nie przyniosła światu radości? (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 382).
Ale to jeszcze nie wszystko. Spacer po Powązkach do grobu przodków trochę trwa, więc Sumlińskiemu przypominają się również sceny z oglądanych filmów. Na przykład ta, gdy w filmie Terrence'a Malika Cienka czerwona linia sierżant Storm (John C. Reilly) mówi do starszego sierżanta Welsha (Sean Penn):
Niezależnie od tego, ile cię szkolili, jak bardzo uważasz. O tym, czy zginiesz, decyduje ślepy traf. Nieważne, kim jesteś ani jaki z ciebie twardziel. Nieodpowiednie miejsce i nieodpowiednia pora i koniec… (mniej więcej w okolicach 125 minuty; podaję przekład zamieszczony w Wikicytatach [13]).
I te same skrzydlate myśli wylatują zaraz z głębi duszy Wojciecha Sumlińskiego:
Niezależnie od tego, ile cię szkolili i jak bardzo uważasz, o tym, czy zginiesz, decyduje ślepy traf. Nieważne kim jesteś ani to, czy jesteś bohaterem, czy tchórzem. Nieodpowiednie miejsce, nieodpowiednia pora i koniec (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 383).
Ale to jeszcze nie wszystko. Powązki to naprawdę spory cmentarz, więc po reminiscencji z filmu znalazło się w wyznaniach Sumlińskiego także miejsce dla Mitcha Alboma:
Śmierć, zabierając kogoś, jednocześnie oszczędza kogoś innego, i w tej niewielkiej przestrzeni między byciem zabranym a byciem oszczędzonym życia się wymieniają. Mówisz, że powinieneś był umrzeć zamiast mnie. Za mojego ziemskiego życia również zdarzało się, że inni umierali zamiast mnie. Co dzień się tak dzieje. Kiedy uderza piorun w miejsce, gdzie przed chwilą stałeś, kiedy rozbija się samolot, którym miałeś lecieć. Kiedy twój kolega zapada na poważną chorobę, a ty nie. Nam się wydaje, że to dzieło przypadku. Tymczasem w tym wszystkim zachowana jest równowaga. Ktoś się starzeje, ktoś inny rośnie (Mitch Albom, Pięć osób, które spotykamy w niebie, przełożyła Joanna Puchalska, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 55).
Ponieważ jednak Albom to pisarz znacznie pośledniejszej rangi niż Steinbeck, Sumliński podszedł do jego tekstu bez przesadnego szacunku i nawet kreatywnie coś tam dopisał, coś skreślił oraz poprzestawiał zdania:
Kiedy piorun zabijając kogoś uderza w miejsce, w którym przed chwilą stał ktoś inny, kiedy rozbija się samolot, w którym miałeś lecieć, ale były korki i spóźniłeś się na lotnisko, kiedy kolega zapada na śmiertelną chorobę, a nie ja. Niektórzy sądzą, że takie rzeczy są dziełem przypadku: ktoś miał szczęście, ktoś inny nie. Tymczasem w tym wszystkim zachowana jest równowaga. Ktoś się starzeje, ktoś inny rośnie. Śmierć zabierając kogoś nie zabiera jednocześnie kogoś innego i w tej niewielkiej przestrzeni między byciem zabranym a byciem oszczędzonym życia się wymieniają… (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 383).
Nb. medytacja cmentarna Sumlińskiego kończy się słowami: "I na przekór wszystkiemu uśmiechnąłem się do swoich myśli" (s. 386; wyróżnienie moje).

Czy Steinbeck znał pułkownika Tobiasza?

Jeśli idzie o Na wschód od Edenu, to Sumliński połaszczył się jeszcze na akapit z rozdziału 8, w którym Steinbeck opisuje Cathy Ames, główną bohaterkę powieści:
Prawie każdy na świecie ma pewne apetyty i impulsy, odruchy uczuć, wyspy samolubstwa, żądze zaledwie ukryte pod powierzchnią. A większość ludzi albo trzyma takie rzeczy na wodzy, albo folguje im potajemnie. Cathy nie tylko dostrzegała u innych takie impulsy, ale umiała je obracać na swoją korzyść. Jest zupełnie możliwe, że nie wierzyła w istnienie jakichkolwiek odmiennych skłonności u ludzi, bo o ile była nadnaturalnie wyczulona w pewnych kierunkach, to w innych odznaczała się całkowitą ślepotą. (John Steinbeck, Na wschód od Edenu, tom I, przełożył Bronisław Zieliński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963, s. 100-101).
W wersji Sumlińskiego akapit ten bez problemu zamienił się w opis pułkownika Leszka Tobiasza, wytrawnego oficera WSI:
Dalej poszło już łatwo, bo prawie każdy na świecie ma pewne apetyty i impulsy, odruchy uczuć, wyspy samolubstwa, żądze ledwie ukryte pod powierzchnią. A wielu ludzi albo trzyma je na wodzy, albo folguje im potajemnie. Wytrawny oficer WSI, a takim bez wątpienia był Leszek Tobiasz, nie tylko dostrzegał u innych takie impulsy, ale umiał je obracać na swoją korzyść. Jest zupełnie możliwe, że nie wierzył w istnienie jakichkolwiek odmiennych skłonności u ludzi, bo o ile był nadnaturalnie wyczulony w pewnych kierunkach, to - jak wskazywał jego "dorobek" - w innych odznaczał się całkowitą ślepotą (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 337).
Amerykańska femme fatale, polski oficer WSI - jeden diabeł. Nawiasem mówiąc, okropna była z tej Cathy kłamczucha i razem z Sumlińskim tworzyliby z pewnością dobraną parę [14].

Cathy Ames prowadzi potem (jako Kate Albey) dom publiczny i zbiera kompromitujące materiały na szanowanych obywateli. Po jej śmierci papiery te przegląda szeryf Horacy Quinn:

Każda z tych kopert zawierała czyjś honor i spokój ducha. Skutecznie użyte, zdjęcia te mogłyby spowodować z pół tuzina samobójstw.
[...]
Przejrzawszy wszystkie fotografie Quinn połączył się telefonicznie z pewnym numerem.
[...]
Gość przysunął sobie krzesło. Skubał palcami guzik marynarki. Szeryf zapytał:
- Czy Kate cię szantażowała?
- Skądże znowu? Dlaczego by miała mnie szantażować?
[...]
Quinn wyciągnął z jednej z kopert fotografię, obrócił ją w palcach jak kartę do góry i przesunął w jego stronę po blacie biurka. Jego rozmówca poprawił okulary i oddech zaświszczał mu w nosie.
- Jezu Chryste! - powiedział cicho.
- Nie wiedziałeś, że ona to ma?
- Och, wiedziałem... Dała mi znać. Na imię boskie, Horacy... co ty masz zamiar z tym zrobić?
[...]
- Spalę. - Szeryf wypuścił spod dużego palca brzegi trzymanych razem kopert. - Tu jest cała paczka piekła - rzekł (John Steinbeck, Na wschód od Edenu, tom II, przełożył Bronisław Zieliński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963, s. 362-364).
A to już Sumliński patrzący na szafę z kompromitującymi materiałami zebranymi przez jego tajemniczego informatora; później zaś rozmawiający - niczym życzliwy szeryf Quinn - z jedną z ofiar szantażysty:
Wzdrygnąłem się. Naprzeciw mnie znajdowała się cała szafa piekła. Dziesiątki segregatorów wypełnionych teczkami, a każda z nich zawierała czyjś honor i spokój ducha. Skutecznie użyte mogły spowodować setki ludzkich tragedii.
[...]
- Czy ktoś pana szantażował? - zapytałem.
- Skądże znowu. Dlaczego ktoś miałby mnie szantażować?
Wyciągnąłem kartkę papieru i przesunąłem w jego stronę. Rozmówca wciągnął głęboko powietrze i cały zesztywniał.
- Jezu Chryste! - powiedział cicho.
- Nie wiedział pan, że WSI to wszystko udokumentowało?
- Nie wiedziałem. Co się z tym stanie? (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 170-172).
Sumliński wprawdzie nie jest w stanie spalić ubeckiego archiwum, ale obiecuje, że on i koledzy pomogą szantażowanemu w potrzebie, "więc będzie dobrze".

Szara Ustka w śniegu

W powieści Stiega Larssona Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet główny bohater, Mikael Blomkvist, jedzie pociągiem do Hedestad, małego miasteczka leżącego na północ od Sztokholmu:
Mikael pożałował swojej decyzji, zanim wieczór dobiegł końca, ale wycofanie się z niej wydawało mu się jeszcze bardziej skomplikowane i dlatego w drugi dzień Bożego Narodzenia wsiadł do pociągu jadącego na północ.
[...]
W nocy napadało bardzo dużo śniegu, ale rano niebo się wypogodziło i wysiadającego z pociągu Mikaela uderzyło przejrzyste i lodowate powietrze. Od razu zrozumiał, że ma nieodpowiednie do pogody ubranie. Dirch Frode przywitał go z dobrodusznym uśmiechem na peronie i szybko poprowadził do nagrzanego mercedesa. W miasteczku trwało intensywne odśnieżanie. Frode manewrował ostrożnie między usypanymi przez pługi zwałami śniegu. Białe masy tworzyły dramatyczny kontrast z szarym Sztokholmem, jak gdyby pochodziły z innego świata.
[...]
Mikael spoglądał ukradkiem na kierowcę (Stieg Larsson, Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, przełożyła Beata Walczak-Larsson, wydanie I poprawione, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012, s. 87-88).
A tak wyglądała podróż Wojciecha Sumlińskiego do Ustki 3 grudnia 2006 roku:
Mimo że był to dopiero początek grudnia, mróz był tak wielki, że pożałowałem swojej decyzji o wyjeździe, zanim dotarłem z Białej Podlaskiej do Warszawy. Na wycofanie się było jednak za późno. Wydawało mi się to jeszcze bardziej skomplikowane, niż podróż na drugi koniec Polski, i dlatego 3 grudnia 2006 roku wsiadłem do pociągu jadącego do Ustki. W nocy napadało dużo śniegu, ale rano niebo się wypogodziło. Gdy wysiadałem z pociągu, uderzyło mnie przejrzyste, lodowate, morskie powietrze. Nadkomisarz przywitał mnie z dobrodusznym uśmiechem na peronie i szybko poprowadził do nagrzanego opla. W miasteczku trwało intensywne odśnieżanie. Mój informator manewrował ostrożnie między usypanymi przez pługi zwałami śniegu. Białe masy tworzyły dramatyczny kontrast z szarą Ustką, jak gdyby pochodziły z innego świata. Spoglądałem ukradkiem na kierowcę, który szybko wyjechał za miasto, kierując się na Darłówek (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 17-18).
Uderzony lodowatym powietrzem Mikael Blomkvist dość gładko zmienił się w uderzonego lodowatym powietrzem Wojciecha Sumlińskiego, nagrzany mercedes w nagrzanego opla, dobroduszny adwokat Frode w dobrodusznego anonimowego nadkomisarza, ale z Ustką jest problem. Archiwa pogodowe twierdzą bowiem uparcie, że 3 grudnia 2006 roku temperatura w Ustce nie spadała poniżej plus 5 stopni Celsjusza, a dochodziła nawet do plus 9. O śniegu zaś nie było nawet mowy [15].

Nb. u Larssona zasypane śniegiem Hedestad kontrastuje z szarym Sztokholmem, natomiast u Sumlińskiego zasypana śniegiem Ustka kontrastuje z szarą Ustką - czyli sama ze sobą. Ach, te polskie kontrasty...

Życie polskiego szpiega jest jak film Szpieg

W filmie Szpieg Tomasa Alfredsona (Tinker Tailor Soldier Spy, 2011), nakręconym według powieści Johna le Carré Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg, jeden z bohaterów opowiada swoją szpiegowską przygodę w Stambule (w powieści jest to Hongkong a i sama przygoda wygląda inaczej):
- To był zeszły listopad. Pan Guillam wysłał mnie do Stambułu, żebym sprawdził jakiegoś rosyjskiego delegata handlowego, którego można by namówić do przejścia na naszą stronę. [...] Typowy Rosjanin. Delegat handlowy za dnia, pijaństwo każdej nocy. Jakby w ogóle nie sypiał. [...] Ale wystarczyło mi jedno spojrzenie i wiedziałem, że przyjechałem na darmo. [...] Swój swego zawsze pozna, panie Smiley. Borys był cynglem. Wyszkolonym w moskiewskiej centrali. Chyba czekał na kontakt. Może był skrzynką. Albo prowokował szukając frajera, takiego jak ja. [...]
- Powinieneś był wrócić do kraju następnego dnia.
- Tak.
- Ale nie wróciłeś.
- Borys miał żonę. Konkubinę. [...] Powiedział mi pan kiedyś, żebym co do kobiet ufał swojemu instynktowi, panie Smiley. Cóż, mój instynkt mówił mi, że ta kobieta skrywa skarb. [...] Tajemnicę. [...] Udawałem biznesmena, Michaela Trencha. Wakacyjny romans. [...]
[Któregoś dnia powiedziała] - Wiem, kim jesteś. Chcę rozmawiać z twoim szefem. Z Kontrolerem. Mam coś do sprzedania. Coś ważnego. W zamian za nowe życie na Zachodzie. Taki jest warunek. Powiedz im.
- Nie możesz oczekiwać, że pójdą na każdą ofertę współpracy. Jeśli nie powiesz mi więcej, nie mogę nic zrobić.
- Jeśli powiem ci wszystko, powierzę ci moje życie (przekład mój).
I tak dalej, i tak dalej... Przełożeni nie reagują. Za to Rosjanin wkrótce ginie, a jego konkubina znika, porwana do kraju przez swoich. Tyle film.

A życie? W życiu polskich szpiegów najwyraźniej jest tak samo. I to ze szczegółami. Oto jeden z informatorów Sumlińskiego, "przykrywkowy" oficer WAT, opowiada mu "pewną rzecz" ze swojej przeszłości:

- Na początku 2001 miałem sprawdzić handlowca, Rosjanina z ambasady który mógł zmienić stronę.
Delegacja handlowa za dnia, picie na umór nocą. Chyba nie sypiał. Jedna rozmowa i wiedziałem, że to blef. Nie zajmował się handlem. Swój pozna swego. Chyba czekał na kontakt, albo szukał naiwniaków, takich jak ja.
- Powinieneś go sobie odpuścić.
- Tak.
- Ale nie odpuściłeś.
- Nie.
- Dlaczego?
- Miał konkubinę. Wpojono we mnie, żebym co do kobiet zaufał instynktowi. A on podpowiedział mi, że miała cenne informacje. Nawiązaliśmy romans. Mniej więcej po dwóch miesiącach, powiedziała krótko: Wiem kim jesteś i mam coś do zaoferowanie. Chcę nowego życia i nowej tożsamości, najlepiej za Oceanem.
Zaskoczyła mnie, ale panowałem nad sytuacją, więc w końcu wyjawiła mi, co chciała sprzedać (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 209).
I tak dalej, i tak dalej... I cóż za niebywały zbieg okoliczności! Przełożeni znów nie reagują, Rosjanin ginie w wypadku, a jego konkubina znika. Z tym, że tym razem to wszystko szczera prawda, a nie jakieś filmowe bajki, gdyż, przypominam, Wojciech Sumliński opisuje w swoich książkach wyłącznie fakty "stuprocentowo prawdziwe".

Jak stygnie trup

W powieści Czterdzieści osiem godzin Alistaira MacLeana główny bohater i zarazem narrator, Philip Calvert, tak oto drwi z konwencjonalnych uproszczeń w powieściach kryminalnych:
W niemal każdej powieści kryminalnej nie ma wątpliwości co do dokładnej godziny śmierci ofiary znalezionej w starej angielskiej willi. Po pobieżnym zbadaniu i mnóstwie pseudomedycznych czarów szanowny doktor puszcza przegub nieboszczyka i mówi: "Śmierć nastąpiła ubiegłej nocy o godzinie jedenastej pięćdziesiąt siedem", czy coś w tym rodzaju, a następnie z pogardliwym i pobłażliwym zarazem uśmiechem, przyznającym, że jest członkiem omylnej rasy ludzkiej, dodaje: "Minutę lub dwie w tę czy tamtą". W rzeczywistości nawet dobry lekarz - poza stronicami powieści detektywistycznej - ma dużo więcej trudności. Waga, budowa denata, temperatura w pomieszczeniu i przyczyna śmierci w znacznym i często trudnym do przewidzenia stopniu wpływają na ostygnięcie ciała. Jednym słowem - chwila śmierci może być tylko określona w przybliżeniu, z dokładnością do kilku godzin.
Nie jestem lekarzem, a tym bardziej dobrym lekarzem, mogłem więc tylko stwierdzić, że człowiek zza stołu zginął wystarczająco dawno, by wystąpiło pośmiertne stężenie mięśni, lecz nie na tyle dawno, by się cofnęło. Był sztywny jak człowiek, który zamarzł podczas syberyjskiej zimy. Śmierć musiała nastąpić wiele godzin temu. Ile - nie wiem (Alistair MacLean, Czterdzieści osiem godzin, przełożył Mieczysław Derbień, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1990, s. 7-8).
Informator Wojciecha Sumlińskiego, anonimowy nadkomisarz, nie tylko ma na ten temat identyczne przemyślenia, ale nawet badany przez niego trup uprzejmie zachowuje się w ten sam sposób i sztywnieje "jak człowiek, który zamarzł podczas syberyjskiej zimy". Z powszechnej zgody wyłamał się jedynie zegarek, który uparcie pokazuje inną godzinę, choć jest to przecież godzina przykładowa:
- W powieściach kryminalnych nie ma wątpliwości co do dokładnej godziny śmierci znalezionej ofiary. Zazwyczaj po pobieżnym zbadaniu lekarz puszcza przegub nieboszczyka i mówi: "śmierć nastąpiła ubiegłej nocy o godzinie trzeciej trzydzieści siedem", czy coś podobnego, a następnie przyznającym, że jest członkiem omylnej rasy ludzkiej, dodaje: "Kilka minut w tę czy w tamtą". W rzeczywistości nawet dobry lekarz ma dużo więcej trudności, bo okoliczności zgonu wpływają na ostygnięcie ciała powodując, że chwila śmierci może być określona jedynie w przybliżeniu, z dokładnością do kilku godzin. Nie jestem lekarzem, ani tym bardziej dobrym lekarzem, ale jedno mogłem stwierdzić na pewno: dyrektor IV Oddziału Banku PKO BP w Warszawie zginął wystarczająco dawno, by wystąpiło pośmiertne stężenie mięśni, lecz nie na tyle dawno, by się cofnęło. Był sztywny jak człowiek, który zamarzł podczas syberyjskiej zimy. Śmierć musiała nastąpić wiele godzin przed naszym przybyciem. Ile? - nie wiem (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 13).
Tak nawiasem, czytujący kryminały nadkomisarz trochę przypomina kogoś z zupełnie innej bajki:

Alistair MacLean, tym razem powieść Lalka na łańcuchu:

Spojrzałem na człowieka, który trzymał broń w prawej dłoni ukrytej pod klapą torby. W tej smagłej twarzy nie było ani zadowolenia, ani wyczekiwania - po prostu spokojna pewność zawodowca, który wie, jak dobrze wykonuje swoją robotę (Alistair MacLean, Lalka na łańcuchu, przełożył Bronisław Zieliński, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1991, s. 10).
A to już opis z książki Wojciecha Sumlińskiego:
Nawet jeśli się go nie znało, nie można było mieć wątpliwości co do jego zawodu. W jego smagłej twarzy nie było ani niepokoju, ani wyczekiwania - po prostu spokojna pewność zawodowca, który na zimno relacjonuje niezwykłą historię niezwykłego śledztwa (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 14).
Być może jednak to tylko przypadkowa zbieżność, gdyż nietrudno u nas o smagłego nadkomisarza, którego twarz wyraża spokojną pewność zawodowca.

Co wyprawia pocisk wystrzelony z Beretty Px4?

Znany autor powieści motywacyjnych, Paulo Coelho, ma na ten temat wyrobioną opinię:
Beretta Px4 jest niewiele większa od telefonu komórkowego, waży około 700 gramów i można z niej oddać 10 strzałów. Ma wiele zalet: jest mała i lekka, łatwo ją ukryć w kieszeni, a jej małokalibrowy pocisk, zamiast przebić ciało ofiary na wylot, niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze (Paulo Coelho, Zwycięzca jest sam, przełożył Jarek Jeździkowski, Drzewo Babel, Warszawa 2009, s. 13).
I musi to być prawda, gdyż dokładnie to samo o pocisku z Beretty mówi fachowiec, czyli anonimowy nadkomisarz życzliwie pouczający Wojciecha Sumlińskiego:

- Głowa nieszczęśnika spoczywała na stole, na którym leżała Beretta Px4. To pistolet nieco większy od standardowego smartfonu, jednak jego pocisk 9 mm, zamiast przebić ciało ofiary na wylot, niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze - kontynuował spokojnie (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 14).
Pif, paf. Trafiony-zatopiony.

Człowiek-mucha

W dwudziestym rozdziale Żegnaj, laleczko Raymonda Chandlera u Philipa Marlowe'a zjawia się Indianin Drugi Zasiew i wchodzi do jego kancelarii, jak to Indianin, bezszelestnie:
Cofnąłem się do kancelarii, kiwnąłem na niego palcem, a on wszedł za mną tak bezszelestnie, jakby był muchą poruszającą się po ścianie. Usiadłem za biurkiem, urzędowo skrzypnąłem obrotowym fotelem i wskazałem na krzesło dla interesantów po drugiej stronie biurka. Nie usiadł. Jego czarne oczka patrzyły wrogo.
[...]
Bawiąc się fajką wlepiłem wzrok w Indianina i usiłowałem zmusić go do spuszczenia oczu. Wyglądał na człowieka tak samo pozbawionego nerwów jak mur z cegieł (Raymond Chandler, Żegnaj, laleczko, przełożyła Ewa Życieńska, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2002, s. 167-168).
Z kolei w zakończeniu Niebezpiecznych związków muchę przypomina Tajemniczy Osobnik, który tym razem wchodzi bezszelestnie do własnej kancelarii:
Wszedł do kancelarii tak bezszelestnie, jakby był muchą poruszająca się po ścianie. Usiadł za biurkiem i wskazał na krzesło dla interesantów po drugiej stronie biurka. Zignorowałem zaproszenie. Jego czarne oczka patrzyły mało przyjaźnie.
- Niech pan siada - powiedział z naciskiem.
Wlepiałem w niego wzrok i usiłowałem zmusić do spuszczenia oczu. Wyglądał na człowieka tak samo pozbawionego nerwów, jak mur z cegieł (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 377; w tekście 'z cięgieł' zamiast 'z cegieł').

Obrzydliwe sińce na podduszonej nodze

Obity Philip Calvert z powieści Czterdzieści osiem godzin Alistaira MacLeana przegląda się w lustrze:
Przejrzałem się w lustrze. Ujrzałem własnego dziadka. Twarz dziadka na łożu śmierci.
[...]
Mimo półmroku moja szyja przedstawiała okropny widok. Była opuchnięta, sina, przecięta czterema obrzydliwymi, granatowymi sińcami w tych miejscach, gdzie palce dusiciela głęboko wbiły się w ciało. Niebieski, zielony, fioletowy... (Alistair MacLean, Czterdzieści osiem godzin, przełożył Mieczysław Derbień, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1990, s. 88, 20).
Calvert wyglądał tak fatalnie, gdyż wcześniej był duszony przez cztery czy pięć akapitów. Natomiast Sumliński zaczął przypominać swojego dziadka po tym, jak jadący na niego samochód jednym zdaniem otarł mu "lewą nogę na wysokości uda".
Gdy spojrzałem w lustro, zobaczyłem twarz własnego dziadka - twarz dziadka na łożu śmierci.
[...]
Utwierdziłem się w tym przekonaniu, gdy w jasnym świetle obejrzałem moją lewą nogę. Była na swoim miejscu i to jedyne dobre, co mogłem o niej powiedzieć, bo poza tym przedstawiała okropny widok. Tuż nad kolanem widniała szeroka rana, która krwawiła. Noga była opuchnięta od kolana w górę, sina, przecięta kilkoma obrzydliwymi sińcami. Niebieski, zielony, fioletowy [...] (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 138).
Rana - w porządku. Ale kto dusił nogę Sumlińskiego zostawiając na niej sińce podobne do tych, jakie na szyi Calverta zostawiły palce dusiciela?

Nb. w strasznej przygodzie z samochodem-dusicielem z tej samej bajki pochodzi jeszcze zdanie "Mam tylko dwie nogi i do obu jestem bardzo przywiązany" (Niebezpieczne związki, s. 134; w Czterdziestu ośmiu godzinach na stronie 7: "Mam niestety tylko dwie nogi i do obu jestem bardzo przywiązany"). Bo już spostrzeżenie, że pewna pani nosiła ubranie, "pod którym nie zdołałaby ukryć nawet kapiszona" (Niebezpieczne związki, s. 133) Sumliński pożyczył sobie z Mrocznego krzyżowca (Alistair MacLean, Mroczny krzyżowiec, przełożył Robert Ginalski, Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1998, s. 17-18: "Właśnie tam, w torebce, musiała nosić broń, bo pod tą sukienką nie mogłaby ukryć nawet kapiszona").

Złote myśli Henryka Piecucha, pułkownika Wojsk Ochrony Pogranicza w stanie spoczynku

Złote myśli powinny być krótkie, więc będzie krótko:

Po raz pierwszy od dłuższego czasu zareagowałem w sposób inteligentny - zamilkłem (Henryk Piecuch, Desperat, Almapress, Studencka Oficyna Wydawnicza ZSP, Warszawa 1987, s. 58).

U Sumlińskiego:
Po raz pierwszy od dawna zareagowałem w sposób inteligentny, to znaczy zamilkłem (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 336).
Piecuch:
Znajomi pułkownika natrętami nie byli. Wyznawali słuszną zasadę, że wilk nigdy nie poluje na tygrysa, gdyż życie jest ważniejsze od obiadu (Henryk Piecuch, Akcje specjalne. Od Bieruta do Ochaba, Wydawnictwo "69", Agencja Wydawnicza CB, Warszawa 1996, s. 259).
Sumliński do swojej wersji patriotycznie wybrał zwierzęta rodzime, nie kojarzące się z rosyjskim ekosystemem:
Lis nigdy nie poluje na psy, bo życie jest ważniejsze od obiadu (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 348).

Galopada zdychających wielbłądów

Najpierw galopuje pewien "twardy i wyglądający na przebiegłego" kapitan tajnych służb:
Podniósł się z fotela i zgarniając po drodze pustą szklankę pogalopował z powrotem w stronę hallu, niczym zdychający z pragnienia wielbłąd do najbliższej oazy (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 165).
Potem galopuje Marian Cypel, wój (tak u Sumlińskiego) uroczego właściciela Zaborka, oraz niezidentyfikowany mężczyzna towarzyszący biskupowi Głódziowi:
W pewnym momencie kątem oka spostrzegłem, że Cypel i drugi z towarzyszących księdzu biskupowi mężczyzn odeszli od stołu, zagarniając po drodze szklanki z jakimś trunkiem - odeszli szybkim krokiem, a w zasadzie pogalopowali na zewnątrz budynku, niczym zdychające z pragnienia wielbłądy do najbliższej oazy (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 194).
A na końcu i tak okazuje się, że wszystkich ich zachęcił do galopu znowu MacLean:
Czym prędzej mruknąłem coś stosownego i pogalopowałem do szklanki niczym zdychający z pragnienia wielbłąd do najbliższej oazy (Alistair MacLean, Mroczny krzyżowiec, przełożył Robert Ginalski, Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1998, s. 83; nb. w oryginale narrator nie galopuje jak zdychający z pragnienia wielbłąd, lecz zwyczajnie idzie jak spragniony wielbłąd: "went [...] like a thirst-stricken camel").

Lustracja sufitu

W Mrocznym krzyżowcu Alistaira MacLeana sufit lustruje pułkownik Raine:
Cała ta sprawa coraz mniej mi się podobała, o czym pułkownik Raine łatwo mógłby się przekonać, gdyby zobaczył moją minę. On jednak z drobiazgową skrupulatnością lustrował sufit, jak gdyby spodziewał się, że w każdej chwili może mu zlecieć na głowę (Alistair MacLean, Mroczny krzyżowiec, przełożył Robert Ginalski, Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1998, s. 14).
Natomiast u Sumlińskiego lustratorem jest anonimowy nadkomisarz:
Cała ta sprawa coraz mniej mi się podobała, o czym nadkomisarz łatwo mógłby się przekonać, gdyby zobaczył moją minę. On jednak z drobiazgową skrupulatnością lustrował sufit, jak gdyby spodziewał się, że w każdej chwili może zlecieć nam na głowę (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 16).
Lustracja jak lustracja. Najbardziej intryguje jednak fakt, że we wcześniejszej książce Sumlińskiego dotyczącej zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki, Lobotomia 3.0. 30 lat holocaustu prawdy o jego śmierci, sufit zostaje zlustrowany przez anonimowego biskupa i to w czasie obiadu u samego księdza prymasa!
W trakcie obiadu rozmawialiśmy niewiele. Raz czy drugi prymas zagadnął prokuratora o jego ogólną ocenę sytuacji w Polsce, ale rozmowa nie kleiła się.
Biskup i ja milczeliśmy w zasadzie, przy czym ten pierwszy z drobiazgową skrupulatnością lustrował sufit, jak gdyby spodziewał się, że w każdej chwili może zlecieć nam na głowę (cytuję za stroną internetową Wojciecha Sumlińskiego [strona zarchiwizowana]).
Czyżby zatem anonimowy nadkomisarz był tak naprawdę anonimowym biskupem pod przykrywką (albo odwrotnie)?

Don Corleone i biskup Sławoj Leszek Głódź

W powieści Ojciec Chrzestny don Corleone tak przemawia na spotkaniu przywódców mafijnych rodzin:
- Pragnę podziękować wam wszystkim za przybycie. Uważam to za przysługę wyświadczoną mnie osobiście i czuję się dłużnikiem każdego z was.
[...]
Nikt z obecnych się nie odezwał. Jedni palili cygara, inni popijali drinki. Wszyscy byli dobrymi, cierpliwymi słuchaczami (Mario Puzo, Ojciec Chrzestny, przekład Bronisław Zieliński, Mediasat Poland, Kraków 2005, s. 305-306).
A tak przemawiał biskup Sławoj Leszek Głódź na swoich imieninach, co wiernie zanotował obecny tam reporter Sumliński:
- Pragnę podziękować wam wszystkim za przybycie. Uważam to za przysługę wyświadczoną mnie osobiście i dlatego czuję się dłużnikiem każdego z was.
[...]
Poza tym nikt z obecnych nie przerywał. Jedni palili cygara, inni popijali drinki. Wszyscy byli dobrymi, cierpliwymi słuchaczami (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 195-196).
Najwidoczniej Wojciech Sumliński po latach pracy jako dziennikarz śledczy doszedł do wniosku, że biskupi Kościoła Katolickiego w rzeczywistości niewiele różnią się od mafiosów.

Skurczone morale Wojciecha Sumlińskiego i próba główkowania

W powieści Mroczny krzyżowiec Alistaira MacLeana główny bohater i zarazem narrator, John Bentall, w taki sposób komentuje swoje nieudacznictwo:
Kontrwywiad, pomyślałem z goryczą, a to dobre! Nie powinni mnie wypuścić z przedszkola, Bentall nie nadaje się do zmagania ze złymi ludźmi na tym złym świecie, jedyne, czego można od niego wymagać, to żeby nauczył się chodzić, nie łamiąc sobie przy tym nóg. Oczywiście po płaskim. Wkrótce moje morale i szacunek do samego siebie skurczyły się tak, że trzeba by ich szukać pod mikroskopem elektronowym, dokonałem więc powtórnego przeglądu ostatnich wydarzeń, w nadziei, że znajdę coś, co mnie podtrzyma na duchu. Ale nie - dzierżyłem wspaniały, niezrównany rekord: przez cały czas popełniałem tylko i wyłącznie błędy. Ciekawe, czy ktoś mi w tym kiedyś dorówna? (Alistair MacLean, Mroczny krzyżowiec, przełożył Robert Ginalski, Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1998, s. 239).
Wojciech Sumliński przeżywał podobne udręki, toteż i jego morale skurczyło się tak, że i pod elektronowym mikroskopem go nie znaleźć:
"Dziennikarstwo śledcze" - pomyślałem z goryczą - a to dobre! Nie powinni mnie wypuścić z przedszkola, nie nadaję się do zmagania ze złymi ludźmi na tym złym świecie. Jedyne, czego można ode mnie oczekiwać, to bym nauczył się chodzić nie łamiąc przy tym nóg. Oczywiście po płaskim. Wkrótce moje morale i szacunek do samego siebie skurczyły się tak, że trzeba by ich szukać pod mikroskopem elektronowym, dokonałem więc powtórnej analizy wydarzeń w nadziei, że znajdę coś, co mnie podtrzyma na duchu. Ale nie, dzierżyłem wspaniały niezrównany rekord: przez cały czas popełniałem tylko i wyłącznie błędy. Ciekawe, czy ktoś mi w tym kiedyś dorówna? (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 82).
Obaj też, zarówno Bentall, jak i Sumliński, mają szczery zamiar pogłówkować, by wykazać choćby szczątkowe przejawy inteligencji, ale przeszkadza im w tym alkohol oraz usypiające zawodzenie wiatru.

MacLean:

Miałem szczery zamiar pogłówkować, bo dawno już powinienem wykazać choćby szczątkowe przejawy inteligencji, ale nie wziąłem pod uwagę zmęczenia, ciepła, dwóch dużych whisky na czczo i usypiającego zawodzenia wiatru, szemrzącego i świszczącego pośród rozkołysanych palm. Pomyślałem więc o wyspie. O tym, jak bardzo chciałem ją opuścić, i o tym, jak by zareagował profesor Witherspoon na wieść, że teraz musiałby mnie wyrzucić stamtąd na siłę. Myślałem też o kapitanie Flecku i profesorze, z jednakowym podziwem dla każdego z nich. Fleck zasługiwał na podziw dlatego, że był dwa razy sprytniejszy niż myślałem - to znaczy przynajmniej dwa razy sprytniejszy ode mnie. [...] A potem zasnąłem (Alistair MacLean, Mroczny krzyżowiec, przełożył Robert Ginalski, Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1998, s. 88).
Sumliński:
Miałem szczery zamiar pogłówkować, bo dawno już powinienem wykazać choćby szczątkowe objawy inteligencji, ale nie wziąłem pod uwagę zmęczenia, panującego w pokoju ciepła, szklanki ginu z tonikiem i usypiającego zawodzenia wiatru, szemrzącego i świszczącego pośród rozkołysanych nadmorskich drzew.

Pomyślałem więc o Darłówku. O tym, jak bardzo lubiłem to miasteczko, o łączących mnie z tym miejscem wspomnieniach, i także o tym, ile bym teraz dał, by moja wizyta tutaj miała charakter prywatny.

Myślałem też o Bronisławie Komorowskim i o moich "dobrych znajomych" - pułkownikach z Agencji Mienia Wojskowego w Warszawie, z jednakowym podziwem dla każdego z nich. Zasługiwali na podziw, bo byli kilkakroć sprytniejsi ode mnie i takich jak ja (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 82-83).
Szklanka ginu z tonikiem to jednak nie to samo, co dwie duże whisky na czczo. Bentall zasnął od razu, natomiast Sumliński był jeszcze na tyle trzeźwy, by pamiętać o zamienieniu rozkołysanych palm na rozkołysane nadmorskie drzewa, wyspę na Darłówek, a kapitana Flecka na Bronisława Komorowskiego.

I wciąż ponad pół wieku za Ameryką

Jak wynika z powieści Raymonda Chandlera Żegnaj, laleczko, amerykańska policja miała w latach 30. ubiegłego wieku okropne warunki lokalowe i finansowe:
Sprawę dostał niejaki Nulty, facet o spiczastym podbródku, zgorzkniałej gębie i długich, żółtych dłoniach, które prawie przez cały czas, kiedy rozmawiał ze mną, trzymał splecione na kolanach. Był to porucznik wydziału śledczego Rejonu Ulicy Siedemdziesiątej Siódmej i rozmawialiśmy w pustym pokoju, w którym naprzeciwko siebie pod ścianami stały dwa biurka zostawiając między sobą tyle miejsca, żeby można się było poruszać, o ile nie spróbowałyby tego dwie osoby naraz. Podłogę pokrywało brudne brunatne linoleum, a w powietrzu wisiał odór starych niedopałków od cygar. Nulty miał wystrzępioną koszulę, a mankiety marynarki podwinięte do środka. Choć wyglądał wystarczająco biednie, aby być uczciwym, nie robił wrażenia człowieka, który mógłby się zmierzyć z Myszką Malloyem (Raymond Chandler, Żegnaj, laleczko, przełożyła Ewa Życieńska, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2002, s. 19).
Ciasnota, brudne brunatne linoleum, odór starych niedopałków, policjant w wystrzępionej koszuli... Okazuje się jednak, że polska policja jest dziś właśnie na tym samym etapie:
Sprawę dostał starszy aspirant, zgorzkniały, gburowaty i cwany typ, ale twardy glina. Znałem go z widzenia. Był kumplem mojego kumpla, Ryszarda Modelewskiego, szefa sekcji kryminalnej policji w Białej Podlaskiej. Prawie przez cały czas, kiedy rozmawiał ze mną, trzymał ręce splecione na kolanach, jak grzeczny uczeń. Wiedziałem, że to poza - aspirant nie należał do grzecznych. Rozmawialiśmy w pustym pokoju w bialskiej komendzie miejskiej policji, w którym naprzeciwko siebie pod ścianami stały dwa biurka zostawiając między sobą tyle miejsca, żeby można się było poruszać, o ile nie spróbowałyby tego dwie osoby naraz. Podłogę pokrywało brudne brunatne linoleum, a w powietrzu wisiał odór starych niedopałków. Aspirant miał wystrzępiona koszulę, a mankiety marynarki podwinięte do środka. Wyglądał wystarczająco biednie, aby być uczciwym, i z tego co o nim słyszałem, to był (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 311).
Cóż, skoro bierzemy od amerykańskiej armii używany sprzęt, być może bierzemy również od amerykańskiej policji używane linoleum.

Z życia kofeinistów

W Lalce na łańcuchu Alistaira MacLeana major Paul Sherman zjada sobie takie oto śniadanko w holenderskim motelu:
Pożyczyłem elektryczną maszynkę do golenia, a potem zjadłem gigantyczne śniadanie, złożone z jajek, mięsa, szynki i serów, czterech różnych rodzajów chleba i bez mała galonu kawy. Jedzenie było znakomite. Może ten motel i był dopiero w powijakach, ale miał przed sobą przyszłość (Alistair MacLean, Lalka na łańcuchu, przełożył Bronisław Zieliński, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1991, s. 128).
A takim śniadankiem został poczęstowany Wojciech Sumliński przez swojego informatora, anonimowego nadkomisarza:
Gigantyczne śniadanie złożone z jajek, mięsa, szynki i serów, trzech różnych rodzajów chleba i bez mała galonu kawy spożywałem w milczeniu. Jedzenie było znakomite. Może i nadkomisarz był kucharzem-amatorem, ale gdyby kiedyś chciał zrzucić policyjny mundur, w którym go zresztą nigdy nie widziałem, bez wątpienia miał przed sobą kulinarną przyszłość (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 88).
Niebezpieczne śniadanka. Pomijam już cholesterol w jajkach, tłuszcz w szynce i gluten w chlebie, ale galon kawy! Amerykański galon to prawie cztery litry, angielski zaś to cztery i pół litra. Cztery i pół litra kawy. Można dostać zawału.

Wszędzie możecie być bliscy cichej desperacji i zataczać coraz szersze koncentryczne koła

Czy to w Huyler:
Huyler jest bardzo małym miasteczkiem, ale kiedy zaczynamy się rozglądać za kimś nie mając pojęcia, gdzie się znajduje, i kiedy ten ktoś wędruje tu i ówdzie jednocześnie z nami, nawet najmniejsze miasteczko może się stać kłopotliwie rozległe. Najszybciej jak mogłem to uczynić, nie zwracając na siebie uwagi, przemierzyłem wszystkie uliczki Huyler i nie znalazłem ani śladu Maggie.

Byłem już dosyć bliski cichej desperacji i nie baczyłem na głos wewnętrzny mówiący mi z porażającą pewnością, iż zjawiłem się za późno, a jeszcze bardziej trapił mnie fakt, że musiałem prowadzić poszukiwania nie zdradzając większego pośpiechu. Zacząłem z kolei obchodzić wszystkie sklepy i kawiarnie, chociaż jeżeli Maggie była jeszcze żywa i cała, nie spodziewałem się znaleźć jej tam z uwagi na zadanie, które jej powierzyłem. Ale nie mogłem sobie pozwolić na przeoczenie żadnej możliwości.

Sklepy i kawiarnie w pobliżu wewnętrznego portu nic mi nie dały - a obszedłem je wszystkie. Z kolei począłem zataczać coraz szersze koncentryczne koła, jeżeli można określić takim geometrycznym terminem labirynt chaotycznych uliczek, którym było Huyler. I oto na ostatnim z tych zakrętów znalazłem Maggie, żywą, zdrową i całkowicie nietkniętą (Alistair MacLean, Lalka na łańcuchu, przełożył Bronisław Zieliński, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1991, s. 136-137).
Czy to w Darłówku:
Darłówko jest małym miasteczkiem, ale kiedy zaczynamy się rozglądać za kimś nie mając pojęcia, gdzie się znajduje i kiedy ten ktoś wędruje tu i ówdzie jednocześnie z nami, nawet najmniejsze miasteczko może się stać kłopotliwie rozległe. Najszybciej jak mogłem to uczynić, nie zwracając na siebie uwagi, przemierzyłem wszystkie uliczki miasteczka i nie znalazłem śladu człowieka, którego szukałem. [...]

Spacerując po Darłówku byłem już dosyć bliski cichej desperacji i nie baczyłem na głos wewnętrzny mówiący mi, że pewnie coś źle usłyszałem, a jeszcze bardziej trapił mnie fakt, że musiałem prowadzić poszukiwania nie zdradzając najmniejszego pośpiechu. Zacząłem obchodzić sklepy i kawiarnie, chociaż nie spodziewałem się tam znaleźć człowieka, którego szukałem. Nie mogłem jednak sobie pozwolić na przeoczenie żadnej możliwości. Sklepy i kawiarnie nic nie dały - a obszedłem wszystkie otwarte, to znaczy mniej niż pięć. Z kolei mogłem zataczać coraz szersze koncentryczne koła, jeśli można określić takim geometrycznym terminem labirynt chaotycznych uliczek, jakim jest Darłówek. I oto za ostatnim z tych zakrętów, przeszedłszy kolejny kawałek drogi, natrafiłem na przydrożny wielki budynek, którego szyld głosił, że jest to hotel (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 121-122).

Wszędzie też możecie rozlać pół kieliszka i dźwignąć na nogi swoje czerwone ciałka

Czy to w Holandii:
W Holandii mają przemiły zwyczaj napełniania kieliszka Jonge Genever po same brzegi, toteż właścicielka przypatrywała się ze zdumieniem i niemałym niepokojem, jak moje rozdygotane dłonie próbowały podnieść ów płyn do ust. Nie rozlałem więcej niż połowę, ale widziałem, iż kobieta zastanawia się, czy nie wezwać policji albo pomocy lekarskiej, ażeby się zajęła alkoholikiem cierpiącym na delirium tremens, lub może narkomanem, który zgubił swoją strzykawkę; jednakże była zacną osobą i na mą prośbę przyniosła mi drugi Jonge Genever. Tym razem rozlałem najwyżej ćwierć, a za trzecią kolejką nie tylko nie uroniłem ani kropli, ale wyraźnie poczułem, że resztka moich czynnych ciałek czerwonych dźwiga się na nogi i zabiera energicznie do działania (Alistair MacLean, Lalka na łańcuchu, przełożył Bronisław Zieliński, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1991, s. 127-128).
Czy to w Darłówku:
W niektórych hotelach mają przemiły zwyczaj napełniania zawartości kieliszków po same brzegi, toteż kelnerka przypatrywała się ze zdumieniem i niemałym niepokojem, jak moje rozdygotane dłonie próbują podnieść podany płyn do ust. Nie rozlałem więcej, niż połowę, ale widziałem, że kobieta zastanawia się, czy nie wezwać policji albo pomocy lekarskiej, ażeby zajęła się alkoholikiem cierpiącym na delirium tremens. Jednakże okazała się zacną osoba, bo na moją prośbę przyniosła mi drugi kieliszek ginu z tonikiem. Tym razem rozlałem najwyżej ćwierć, a za trzecią kolejką nie tylko nie uroniłem ani kropli, ale też wyraźnie poczułem, że resztka moich czynnych czerwonych ciałek dźwiga się na nogi i zabiera energicznie do działania (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 122-123; nb. zwróćcie uwagę na ciekawy obyczaj picia ginu z tonikiem w kieliszku).

I nie łudźcie się - wszędzie knajpy są takie same

Czy to w Amsterdamie:
Restauracja hotelu "Rembrandt" może i nie jest, tak jak twierdzą jej właściciele, najlepszą w Holandii, ale nie podałbym ich do sądu za wprowadzanie w błąd. Od kawioru aż po świeże przedsezonowe truskawki [...] jedzenie było przepyszne. [...] Czerwona pluszowa kanapa, na której siedziałem, była szczytem restauracyjnego komfortu, więc rozparłem się na niej podniosłem kieliszek koniaku i powiedziałem:
- Za Amsterdam!
- Za Amsterdam! - odpowiedział pułkownik van de Graaf (Alistair MacLean, Lalka na łańcuchu, przełożył Bronisław Zieliński, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1991, s. 34).
Czy to w Warszawie:
Restauracja na dolnym Mokotowie, opodal "domu bez kantów", jak niektórzy nazywali ambasadę rosyjską, może i nie jest, jak reklamują się jej właściciele, najlepszą w Warszawie, ale nie podałbym ich do sądu za wprowadzanie w błąd. Od kawioru aż po deser jedzenie było przepyszne. Szara pluszowa kanapa, na której siedziałem, była szczytem restauracyjnego komfortu, więc rozparłem się na niej, podniosłem szklankę do góry i potwierdziłem wzniesiony przez gospodarza kolejny toast: za spotkanie.
- Za spotkanie - odpowiedziało dwóch mężczyzn siedzących po bokach... (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 199).
Nie musicie więc mieć kompleksów, jeśli pijecie w pierwszej lepszej, jaka się nawinie. Chyba że akurat zależy wam na konkretnym kolorze kanapy.

Również gabinety urządzane przez policjantów wszędzie wyglądają tak samo.

Czy to w Amsterdamie:
Gabinet pułkownika de Graafa w niczym nie przypominał hotelu "Rembrandt". Był to dość duży pokój, ale ponury, goły i funkcjonalny, umeblowany głównie stalowoszarymi szafkami na akta, ze stalowoszarym stołem i stalowoszarymi fotelami, które były twarde jak stal. Ale przynajmniej ten wystrój zmuszał człowieka do koncentrowania się na omawianej sprawie; nie było tam niczego, co odciągałoby uwagę czy wzrok (Alistair MacLean, Lalka na łańcuchu, przełożył Bronisław Zieliński, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1991, s. 36).
Czy to w Darłówku:
Pokój na górze, który nadkomisarz wyznaczył mi do pracy i zamieszkania, nie przypominał apartamentu, o jakie można by podejrzewać takie zamki. Był to dość duży pokój, ponury, ale funkcjonalny, umeblowany głównie stalowoszarymi szafami na akta, ze stalowoszarym stołem, na którym stał szary czajnik elektryczny, i stalowoszarymi fotelami, które były twarde, jak stal. Ale przynajmniej ten wystrój zmuszał człowieka do koncentrowania się na sprawie, nie było niczego, co odciągałoby uwagę czy wzrok (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 41).
Czy to w Warszawie na Mokotowie:
Gabinet mojego rozmówcy nie kontrastował z resztą budynku i tak jak cała reszta, w niczym nie przypominał pokoju, jaki sobie wyobrażałem zastać w domu "ubeka". Był to dość duży pokój, może nieco ponury, ale funkcjonalny, umeblowany głównie regałami na książki i stalowoszarymi szafkami na akta, ze stalowoszarym stołem i stalowoszarymi fotelami. Ten wystrój nie rozpraszał, raczej zmuszał do koncentrowania się na omawianej sprawie - nie było tam niczego, co odciągałoby uwagę czy wzrok (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 164).

A i sami policjanci bywają nie do odróżnienia.

Czy to w Amsterdamie:
- Zgoda - ozwał się od progu niski, ostry głos.
Obróciłem się i popatrzyłem na człowieka, który tam stał, wysokiego mężczyznę w dobrze skrojonym, ciemnym garniturze, z chłodnymi, przenikliwymi, szarymi oczami, sympatyczną twarzą, która bardzo szybko mogła przestać być sympatyczna, wyglądającego bardzo fachowo. Nie było wątpliwości, co do jego zawodu. Policjant, i to nie taki, którego można by lekceważyć.
Zamknął drzwi i podszedł do mnie lekkim, sprężystym krokiem człowieka mającego znacznie mniej niż czterdzieści kilka lat, chociaż co najmniej tyle sobie liczył. Wyciągnął rękę i powiedział:
- Van Gelder. Wiele o panu słyszałem, panie majorze.
Zastanowiłem się krótko, ale dokładnie, postanowiłem wstrzymać się od komentarza, uśmiechnąłem się i uścisnąłem mu dłoń (Alistair MacLean, Lalka na łańcuchu, przełożył Bronisław Zieliński, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1991, s. 36).
Czy to w Warszawie:
- Dzień dobry - odezwał się od progu niski, ostry głos.
Obróciłem się i popatrzyłem na człowieka, który tam stał, wysokiego mężczyznę w dobrze skrojonym ciemnym garniturze, z chłodnymi, przenikliwymi szarymi oczami i twarzą, którą mógłbym nawet uznać za sympatyczną, gdybym tylko zapomniał o okolicznościach, w jakich się tu znalazłem. Jednym słowem mój rozmówca nie wyglądał na tępego ubola, przeciwnie, wyglądał bardzo fachowo. Twardy i wyglądający na przebiegłego osobnik po pięćdziesiątce. Glina, i to nie taki, którego można by lekceważyć. Zamknął drzwi i podszedł do mnie lekkim sprężystym krokiem. Przedstawił się.
- Nieczęsto przyjmuję gości tutaj, ale wiele o panu słyszałem i chciałem, abyśmy obaj czuli się swobodnie - zagadnął.
Zastanowiłem się chwilę, co odpowiedzieć, ale postanowiłem nie komentować tego, co usłyszałem. Uśmiechnąłem się i uścisnąłem mu dłoń (Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015, s. 164-165).
Tak więc nie jest istotne, który z nich was w końcu zamknie za kpiny z Wojciecha Sumlińskiego.

[1] Pełna odpowiedź redaktora Wojciecha Sumlińskiego na pytania "Newsweeka", polska.newsweek.pl, 8 stycznia 2016. Jest to odpowiedź Sumlińskiego na zarzuty o plagiat, od których cała sprawa się zaczęła, przedstawione tutaj. Pisownia "Mc Lean" za oryginałem.

[2] sdp.pl, Nikt mnie nie złamie. Z Wojciechem Sumlińskim o zarzucanym mu przez "Newsweek" plagiacie rozmawia Błażej Torański, sdp.pl, 11 stycznia 2016.

[3] Wojciech Sumliński dla Fronda.pl: Panie Komorowski, na co Pan czeka? Jeżeli książka jest kłamliwa, niech mnie Pan pozwie!, fronda.pl, 16 stycznia 2016.

[4] Wojciech Sumliński, Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015. Stron 386. Cytuję wydanie papierowe, którego strony czasem odpowiadają, a czasem nie odpowiadają stronom legalnego wydania elektronicznego. W kilku miejscach zauważyłem też niewielkie różnice, toteż nie mogę gwarantować, że nie doszło do zmian w kolejnych dodrukach, wersjach wydania elektronicznego etc.

Oczywiste literówki poprawiam bez zaznaczenia. Czasem jednak trudno od ręki rozstrzygnąć, czy chodzi o literówkę, czy też o erupcję wyobraźni autora. Na przykład w zdaniu "Pod względem trudności wyciągnięcie wiedzy z Lichodzkiego było równie trudne, jak wyciągnięcie łososia z bagna" (s. 59), prawdopodobnie zamiast 'łososia' powinno być 'łosia', gdyż właśnie do łosia wyciąganego z bagna porównał Polskę w 2007 roku Jarosław Kaczyński.

[Dopisek]. Okazuje się, że łoś wyciągany z bagna to również fraza z MacLeana:

"Chwyciłem Durrella za ramię i pociągnąłem. Przypominało to wyciąganie łosia z bagna, ale w końcu dał się poruszyć i wytoczył się na podłogę" (Alistair MacLean, Lalka na łańcuchu, przełożył Bronisław Zieliński, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1991, s. 105).

[5] Wojciech Sumliński, Zawierzenie, "Tygodnik Podlaski", 28 marca 2013 (strona zarchiwizowana).

Sumliński:

"Każdy historyk, bez względu na poglądy, musi stwierdzić dwa niepodważalne fakty. Po pierwsze w latach 30 - 33 n.e. człowiek imieniem Jezus głosił w Palestynie bliskość Królestwa Bożego. Gromadziły się wokół Niego tłumy, a on nauczał i uzdrawiał ludzi. Wszyscy jednak Go opuścili, gdy został skazany na śmierć. Umarł ukrzyżowany z rozkazu Poncjusza Piłata [...]. Po drugie - po śmierci Jezusa, Jego uczniowie zaczynają głosić Dobrą Nowinę (po grecku euangelion). Nauczają, że Jezus zmartwychwstał. Co przemieniło garstkę zastraszonych uczniów [...] w nie cofających się przed niczym Apostołów Chrystusa? Zimny naukowiec jest tu bezradny. Może jedynie stwierdzić, że przemianę sprawiła ich niewzruszona pewność, że przeżyli coś niesłychanego, o czym mają świadczyć wobec świata".

Świderkówna:

"[...] każdy historyk, bez względu na swoje poglądy czy przekonania, musi stwierdzić dwa niewątpliwe fakty. Po pierwsze: w latach mniej więcej 28-30 pewien człowiek, imieniem Jezus, głosił w Palestynie bliskość Królestwa Bożego. Gromadziły się wokół Niego tłumy pełne entuzjazmu. Wszyscy Go jednak opuścili, gdy tylko władze żydowskie skazały Go na śmierć. Umarł ukrzyżowany z rozkazu rzymskiego namiestnika, Poncjusza Piłata. Po drugie: po śmierci Jezusa Jego uczniowie [...] zaczynają głosić to, co sami nazywają Dobrą Nowiną, po grecku EUANGELION. Nauczają, że Jezus zmartwychwstał i żyje.

[...]

Co przemieniło tę garstkę zagubionych, zastraszonych uczniów Ukrzyżowanego w nieugiętych, nie cofających się przed niczym Apostołów Chrystusa-Mesjasza? Historyk jest tu całkowicie bezradny. Może co najwyżej stwierdzić, iż przemianę tę sprawiła ich własna niewzruszona pewność, że przeżyli coś zgoła niesłychanego, o czym mają świadczyć teraz wobec całego świata (Anna Świderkówna, Rozmowy o Biblii, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1997, s. 330-331).

[6] Wojciech Sumliński, Z mocy bezprawia, Fronda PL, Warszawa 2011. Korzystałem z wersji elektronicznej przygotowanej przez Legimi.

Na przykład rozmowa tajemniczego informatora z prokuratorem Andrzejem Witkowskim niezmiernie przypomina rozmowę informatora z prokuratorem Jimem Garrisonem (gra go Kevin Costner) w filmie JFK Olivera Stone'a z roku 1991.

W tym samym filmie w okolicach 167 minuty, prokurator Jim Garrison wykpiwa teorię magicznego pocisku (magic-bullet theory) mówiąc: "Fizyka teoretyczna może udowodnić, że słoń może wisieć nad przepaścią przywiązany za ogon do stokrotki" (Theoretical physics can prove an elephant can hang from a cliff with his tail tied to a daisy). Sumlińskiemu powiedzonko o słoniu i stokrotce tak bardzo się spodobało, że powtórzył je w swej książce trzykrotnie, m.in. w wersji "Słyszałeś, że teoretycznie można udowodnić, że słoń może wisieć nad przepaścią przywiązany za ogon do stokrotki?"

Nb. film cytuje autentyczną mowę Jima Garrisona wygłoszoną 1 września 1967 roku, której odpowiedni ustęp brzmi następująco:

"If it is proclaimed in Washington tomorrow that the moon is made of Limburger cheese, a horde of honorable men can be produced to attest to that fact. If it is proclaimed that an elephant can hang from a cliff with its tail tied to a daisy, a phalanx of experts will appear to confirm it. Anyone rash enough to question these official verities can expect to be exposed as a villain or a fool. The name of the game is not truth - it is power".

Opis posiadłości w Zaborku Sumliński podsumowuje słowami: "Wszystko było starannie wysprzątane, bezpretensjonalne i niemal spartańskie [...]". Identycznego zwrotu używa Lisbeth Salander, bohaterka powieści Stiega Larssona Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, opisując wyremontowaną przez Mikaela Blomkvista starą szopę: "Wszystko było starannie wysprzątane, bezpretensjonalne i proste, niemal spartańskie" (Stieg Larsson, Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, przełożyła Beata Walczak-Larsson, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012, s. 584). Trzystronicowy opis Zaborka z książki Z mocy bezprawia trafił zresztą i do Niebezpiecznych związków (s. 190-193), ale nagminne autoplagiaty Wojciecha Sumlińskiego nie są tematem tej notki.

[7] Wojciech Sumliński, Czego nie powie Masa o polskiej mafii, wydawnictwo Wojciech Sumliński Reporter, Warszawa 2015. Na przykład jazda Sumlińskiego na Okęcie niepokojąco przypomina jazdę na lotnisko Schiphol bohatera Lalki na łańcuchu Alistaira MacLeana.

Sumliński:

"Ruszyliśmy. Ale nie ruszyliśmy sami. Przy pierwszych światłach, o kilometr od mojego mieszkania na Bielanach, spojrzałem przez tylne okno. Szara toyota zatrzymała się kilka wozów za mną i rozpoznałem ją, jako tę. którą w ostatnim czasie już kilka razy spostrzegałem w zasięgu mojego wzroku. Ale mógł to być zbieg okoliczności. Światła zmieniły się na zielone i ruszyliśmy dalej ulica Marymoncką. To samo zrobiła toyota.

Dotknąłem ramienia kierowcy. - Proszę się tu zatrzymać, chcę kupić gazetę.

Wysiadłem. Toyota, która jechała za nami. zatrzymała się także. Nikt do niej nie wsiadł, nikt z niej nie wysiadł. Wszedłem do kiosku, kupiłem gazetę, której nie potrzebowałem, i wyszedłem. Toyota nadal tam stała. Ruszyliśmy ponownie i po paru chwilach powiedziałem do kierowcy:

- Zmieniłem zdanie, proszę skręcić w ulicę Krasińskiego" (rozdział I).

MacLean:

"Ruszyliśmy. Ale nie ruszyliśmy sami. Przy pierwszych światłach, o dwadzieścia jardów od hotelu, spojrzałem przez tylne okienko. Taksówka marki Mercedes w żółte pasy zatrzymała się o dwa wozy za nami i rozpoznałem ją jako tę, która zazwyczaj stała na postoju niedaleko hotelu. Ale mógł to być zbieg okoliczności. Światła zmieniły się na zielone i ruszyliśmy w Vijzelstraat. To samo zrobił mercedes w żółte pasy.

Dotknąłem ramienia kierowcy. - Proszę się tu zatrzymać, chcę kupić papierosy.

Wysiadłem. Mercedes jechał tuż za nami i zatrzymał się także. Nikt do niego nie wsiadł, nikt nie wysiadał. Wszedłem do hallu jakiegoś hotelu, kupiłem papierosy, których nie potrzebowałem, i wyszedłem. Mercedes nadal tam stał. Ruszyliśmy i po paru chwilach powiedziałem do kierowcy:

- Niech pan skręci w prawo, wzdłuż Prinsengrachtu" (Alistair MacLean, Lalka na łańcuchu, przełożył Bronisław Zieliński, Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo "INTERART", Warszawa 1991, s. 47-48).

[8] Sugestia tajemniczego rozmówcy Wojciecha Sumlińskiego, "że to żona wprowadziła Komorowskiego na wojskowe salony" (s. 132) niezmiernie przypomina pomysł ze scenariusza filmu Autor widmo Romana Polańskiego (The Ghost Writer, 2010). Gdy w finale główny bohater (Ewan McGregor) uświadamia sobie, że to właśnie żona byłego premiera Wielkiej Brytanii sterowała poczynaniami męża, zaraz potem przejeżdża go samochód. Sumlińskiego dwie strony dalej również potrąca samochód ("samochód-widmo", jak go określa autor, s. 134, 137), na szczęście nie na śmierć, ale i tak Sumliński nabawia się od tego obrzydliwych sińców. Kubek w kubek takich samych, jakich nabawił się bohater jednej z powieści MacLeana. Więcej o tym w wypisach w części: "Obrzydliwe sińce na podduszonej nodze".

[9] Cienka czerwona linia Malicka jest swobodną adaptacją powieści Jamesa Jonesa pod tym samym tytułem, ale w powieści tej sceny nie ma.

[10] Dla miłośników amerykańskiej prozy jeszcze dwa akapity o kłamstwach Cathy:

"Cathy kłamała, ale nie tak, jak kłamie większość dzieci. Jej kłamstwa nie były śnieniem na jawie, kiedy to opowiada się rzecz urojoną i aby jej nadać pozory prawdy, podaje ją jako coś rzeczywistego. To jest po prostu zwyczajne odchylenie od zewnętrznej rzeczywistości. Myślę, iż różnica między kłamstwem a opowieścią polega na tym, że opowieść posługuje się akcesoriami i pozorami prawdy w interesie zarówno słuchacza, jak opowiadającego. Opowieść nie ma w sobie ani zysku, ani straty. Natomiast kłamstwo jest środkiem zapewniającym korzyść albo ucieczkę. Przypuszczam, że jeżeli trzymać się ściśle tej definicji, powieściopisarz jest kłamcą - o ile ma finansowe powodzenie.

Kłamstwa Cathy nigdy nie były niewinne. Na celu miały wymiganie się od kary lub pracy czy odpowiedzialności i uzyskanie jakiejś korzyści. Większość kłamców daje się przyłapać, ponieważ albo zapominają, co powiedzieli, albo ich kłamstwo staje niespodziewanie wobec niezaprzeczalnej prawdy. Jednakże Cathy nie zapominała swoich kłamstw i przyjęła najskuteczniejszy system kłamania. Trzymała się na tyle blisko prawdy, że nigdy nie miało się pewności. Znała także inne metody: albo przeplatanie kłamstw prawdą, albo mówienie prawdy tak, jakby była kłamstwem. Jeżeli kogoś oskarżą o kłamstwo, które okaże się prawdą, wówczas zyskuje on pewien kredyt, który trwa długo i może pokryć znaczną ilość nieprawd" (John Steinbeck, Na wschód od Edenu, tom I, przełożył Bronisław Zieliński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963, s. 99-100).

[11] Tak podaje na przykład archiwum serwisu www.weatheronline.pl.