EBENEZER ROJT

Andrzej Dobosz poleca i cenzuruje
albo blamaż

Blamażu nie należy mylić z blamanżem. Pierwszego trzeba się wstydzić, drugi można zjeść. Ale może niekoniecznie.
Sarmackie gusty panów szlachty - pisał Jerzy Stempowski do Andrzeja Dobosza [1] - sprawiły, że nie podobał się im blamanż, i.e. blanc manger, galaretka z orszady, zwana w Turcji mohalebi i perfumowana tam różą lub kwiatem pomarańczowym ("jest i kochany blamanż, na samo nazwisko miasto jedzenia już mi do ublwienia blisko...").

Stempowski cytował z pamięci i niezbyt dokładnie Bankiet włoski (który wcześniej nazywa Ucztą włoską) Wacława Potockiego [2]. Mniejsza o te usterki. Skoro bowiem blámás znalazł się w siedemnastowiecznym Compendium ferculorum, albo zebraniu potraw Stanisława Czernieckiego, i to w dwóch odmianach, zwykłej i postnej, widać sarmacki gust panów szlachty nie stał na przeszkodzie w próbowaniu tego specjału. Dla obdarzonych sarmackim gustem, którzy też chcieliby spróbować, podaję przepis w przypisie [3].

Natomiast o blamażu celnie pisał w roku 1999 sam Andrzej Dobosz [4].

Wojciech Jaruzelski nieodmiennie już będzie kojarzył się z wprowadzeniem stanu wojennego. I dopóki żyje, będzie powtarzał, że musiał go wprowadzić. Niezależnie od poglądu na to, czy musiał postępować, tak jak postępował w latach 1946-1947, gdy jako kapitan ścigał bandytów z AK, w roku 1968, w roku 1970 i wreszcie w 1981, jest zupełnie pewne, że w roku 1985, dysponując już pełnią władzy nad spacyfikowanym społeczeństwem i całkiem podporządkowaną sobie partią, pracowicie cyzelował swą pochwałę zdegradowanego za łapownictwo byłego generała, agenta wywiadu wrogiego mocarstwa, człowieka, który skwapliwie podpisywał wyroki śmierci na polskich oficerów, z absolutnie wolnej i nieprzymuszonej woli. Jest kwestią, czy poniesie kiedykolwiek karę za swoje czyny. Ale ta jedna strona druku, tak zręcznie podrabiająca poważną, piękną polszczyznę, fałszująca wszystkie elementarne pojęcia moralne, wystarcza, by zewsząd pędzić kłamcę za drzwi [5].
Zdawałoby się drobiazg: w latach 80. generał Jaruzelski - syt chwały jako zbawca ojczyzny i łaskawy protektor tak zwanych "firm polonijnych" (Kulczyk, Solorz i temu podobni) - zapragnął jeszcze zabawić się w polskiego Plutarcha i napisał króciutki wstęp do osobliwej biografii marszałka Michała Żymierskiego, łapownika, agenta NKWD, człowieka, który podpisywał wyroki śmierci na polskich oficerów etc. [6]. Ale tych kilka wyżej przytoczonych zdań sprawia, że odtąd wszelka obrona moralnej postawy generała Jaruzelskiego musi wyglądać żałośnie.

Jeśli zaś idzie o Dobosza, to zawsze lubiłem jego klarowną prozę. Toteż z przykrością zobaczyłem na stronie Biblioteki Narodowej, że mój ulubiony autor stał się niedbały i jakby niefrasobliwy. U kogoś innego takich usterek pewnie bym nawet nie zauważył, ale w tym wypadku rzuciły mi się one w oczy jak brzydka plama na dotąd starannie utrzymanym kapeluszu od Locka.

Być może główną przyczyną jest podeszły wiek piszącego, ale kilka zamieszczonych tam recenzyjek opatrzono adnotacją:

Artykuł powstał w ramach realizacji przez Bibliotekę Narodową projektu "Patrimonium - digitalizacja i udostępnienie polskiego dziedzictwa narodowego ze zbiorów Biblioteki Narodowej oraz Biblioteki Jagiellońskiej" współfinansowanego ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa 2014-2020 oraz budżetu państwa.
Zatem niewykluczone, że to jedynie banalny przypadek czegoś, co dawniej nazywano chałturą, to jest niedbałej, a nawet tylko markowanej pracy wykonywanej dla dodatkowego zarobku. Jeśli jednak istotnie jest to chałtura, to wyjątkowo nieroztropna. Teraz bowiem te drobiażdżki - jako umieszczone w Internecie i to pod niezłym adresem - będą najczęściej czytanymi zdaniami z całego dorobku Dobosza i wiele osób tylko na tej podstawie wyrobi sobie opinię o autorze.

Już sam zamysł budzi zdziwienie. Dobosz recenzuje tam książki wydane w dziewiętnastym wieku, na ogół mało znane, ale nie ogranicza się do wyławiania zapomnianych perełek, lecz niemal równie często odradza czytanie tego lub owego. Tyle że adresata tych przestróg trudno sobie nawet wyobrazić. Kto bowiem dałby się przypadkiem skusić na powieść Skarby prababki Piotra Jaxy Bykowskiego albo na wspomnienia z podróży Antoniego Nowosielskiego zatytułowane Stepy, morze i góry. "Nie pan, więc ja" - mógłby jedynie odpowiedzieć na to Dobosz, powtarzając swoją absurdalną kwestię z Rejsu.

Że książki odradzane czyta niechlujnie, to jeszcze można zrozumieć. W niewielkim akapicie przepisanym z Dziwolągów i humoresek Józefa Blizińskiego jest jakieś pół tuzina usterek. Jeśli Karol Kucz w swoich Pamiętnikach Miasta Warszawy z roku 1853 podaje, że 14 kwietnia woda pod Warszawą doszła do 17 stóp 5 cali, to na pewno nie było to apokaliptyczne "około 52 metrów".

Ale i z książkami polecanymi bywa podobnie. Von Chamisso, wspomniany w Podróży nad Renem i w Szwajcaryi w roku 1846 odbytej Stanisława Egberta Koźmiana, nie miał na imię Adalbert, lecz Adelbert. To pospolity błąd, ale pospolitość nie jest zaletą także w błądzeniu. Z kolei młody książę Adam Jerzy Czartoryski z pewnością nie odwiedził słynnego filozofa Davida Hume'a podróżując po Szkocji w roku 1789 ("poznali Dawida Hume'a" - powtarza Dobosz za Żywotem księcia Adama Jerzego Czartoryskiego Bronisława Zaleskiego), bo Hume wtedy już od trzynastu lat nie żył.

Poleca też lekkomyślnie ("warto ją wznowić") trzytomową Warszawę i jej społeczność w początkach naszego stulecia Kazimierza Władysława Wójcickiego, złodzieja książek i - co w tym wypadku ważniejsze - bezkrytycznego kompilatora, nadającego się jedynie na źródło niezobowiązujących ciekawostek i dykteryjek [7].

To wszystko jednak są usterki drobne. Ale trafiają się tam również przykre i kompromitujące bałamuctwa. Na przykład polecając - i to polecając "gorąco" - Wspomnienia z mojego życia Michała Budzyńskiego, Dobosz streszcza je, cytuje i - bez jakiegokolwiek znaku opuszczenia - cenzuruje:

Potem [Budzyński] przeniósł się [wraz z bratem] do Brukselli, gdzie znalazł zajęcie w Szkole Handlowej. Przybył tam wyrzucony z Francji Andrzej Towiański, uczący się teraz jazdy konnej. Budzyńscy w towarzystwie przyjaciela postanowili go poznać. Długo czekali nim wyszedł.

- Słysząc o pocieszających wieściach, chcieliśmy je usłyszeć z ust pana.

Towiański w brązowym surducie, zapiętym pod szyję, w palonych botfortach topił w nas swoje oczy, z których zdjął konserwy.

- Tak, tak! Wkrótce będziemy szczęśliwi, ale przed nami będą Ż[y]dzi. Wolno wierzyć, albo nie. Czas propagandy przeszedł, a przyszedł czas czynu - żegnam panów!

Tymczasem we wspomnieniach Budzyńskiego (który nb. podejrzewał w Towiańskim rosyjskiego agenta) przebieg tej sceny i jej wymowa są zgoła inne:
Notabene że Towiański nie umiał po francuzku, i że cała rozmowa prowadzona była przez tłumacza pana Siegfrieda. Poźniéj on wyuczuł [sic!] się języka, aby mógł przemawiać do Francuzów. Jednego dnia, brat mój Wincenty spostrzegł go wychodzącego z Sigfriedem z cukierni, gdzie pił limonadę i jadł cukierki z ciasteczkami: "Powiedz mi, zapytał tłumacza, czy wasz Mesyarz różni się od dawnych proroków? Święty Jan jadł szarańcze, Chrystus pił żółć, a on jak widzę, woli limonadę i ciasteczka." - "Nie dziwcie się, odpowiedział Sigfried, tamten był Chrystus cierpiący, a ten tryumfujący." Cóż było rozmawiać z takiemi półgłówkami.

Gwałtowną jednak chęć miałem poznać tego pana. Zebraliśmy się we trzech: major Linowski, ja i mój brat, poszliśmy razem do jego mieszkania. Długo potrzeba było czekać zanim wyszedł. Linowski zabrał głos i mówił: - "Że słysząc o przyniesionych pocieszających wieściach i przepowiedniach dla nas wygnańców, chcielibyśmy z ust jego posłyszeć te pożądane dla nas słowa." Pan Towiański w bronzowym długim surducie, zapiętym pod szyję, zawsze w palonych botfortach, po kolei topił w nas oczy swoje, z których zdjął konserwy [8]. Wodził wzrokiem od stóp do głowy, a potem starał się przeniknąć na wskroś. - "Tak, tak! odezwał się, będziemy wkrótce szczęśliwi, ale przed nami będą Żydzi." My wszyscy nie cierpieliśmy Żydów, owych pijawek Polski, ale szczególnie wzdrygał się na nich brat mój, lekki więc uśmiech przebiegł po ustach jego. Pan Towiański zaraz go postrzegł i zawołał: - "Wolno wierzyć, albo nie. Czas propagandy przeszedł, a przyszedł czas czynu - żegnam panów!" Oto wszystko cośmy słyszeli od tego człowieka, o którym mówiono, że ma porywającą wymowę [...] [9].

Wątpi też Dobosz w filozoficzną umysłowość filozofa Karola Libelta [10] (Humor i prawda w kilku obrazkach ), ponieważ:
Powołując się na ówczesnego publicystę paryskiego, Libelt nazywa wszystkich kapitalistów Żydami, bez względu na wyznanie. Ci Żydzi dzierżą we Francji całą władzę i wpływy polityczne. Tu wypada zwątpić w filozoficzną umysłowość Libelta. Filozofia polega na rozróżnianiu, rozróżnianiu zjawisk, grup, osób.
Jest to niegodziwe zmyślenie. Libelt nie powołuje się na "ówczesnego publicystę paryskiego" (Alphonse'a Toussenela), lecz jedynie streszcza jego książkę. Co wyraźnie zaznacza cudzysłowami i wtrąceniami ("uważa dalej autor", "są słowa autora" etc.). Czasem nawet używa wyróżnień, których nie sposób nie dostrzec:
[...] wszystkich kapitalistów, bez względu na wyznanie, nazywa Toussenel żydami, o których powiada, że są królami epoki dzisiejszej [11].
Toussenel nazywa, nie Libelt [12]. Libelt, gdy mówi własnym głosem, mówi całkiem inaczej:
Lud Izraela potérany i pogardzony przez chrześciańskie narody, odgadł najprzód potęgę pieniędzy, i poznał, że tym środkiem zdobędzie sobie panowanie nad tymi, co nim pogardzali. Od Żydów pouczyli się Nieżydzi, ale tak jak tamci ulali sobie cielca złotego i uznali go za bożyszcze swoje, i niebawem zaczęto się tym samym bożyszczom kłaniać, a bankierowie, wexlarze i ludzie pieniądze gromadzący, byli owymi wielkimi kapłanami złotego cielca, którym składano kadzidła i wonie, adoracye i ofiary (Libelt, s. 89; wyróżnienie moje).
Owszem, filozofia polega na rozróżnianiu. Można na przykład rozróżniać kwestie zwykłe i kwestie drażliwe, w wypadku których słuszne stanowisko jest ważniejsze od zasad przyzwoitości i zdaje się usprawiedliwiać nawet próby cenzury i manipulacji.

Niemniej nawet filozof z Rejsu powinien pamiętać, że podobna filozofia prędzej czy później musi się skończyć blamażem.

[1] List od Jerzego Stempowskiego (I), [w:] Andrzej Dobosz, Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia, Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2011, s. 50.

[2] "Toż kochane blomuzye. Na samo przezwisko / Miasto jedzenia, już mi do ublwania blisko" (Wacław Potocki, Bankiet włoski, [w:] Waclaw z Potoka Potocki, Ogród fraszek, wydanie zupełne Aleksandra Brücknera, tom I, nakładem Towarzystwa dla Popierania Nauki Polskiej, Lwów 1907, s. 35.

W tomie II Brückner tak objaśnia: "blomuz, blomuzie - galareta, blomuz, potaź i frykacz (wszystko francuskie, blancmanger, potage, fricassée)" (s. 526).

Potocki najwyraźniej miał do blamanżu jakiś prywatny uraz, może po niefortunnej uczcie poczęty, skoro kojarzył mu się on z blwaniem, czyli rzyganiem. I to rzyganiem po francusku, jakimś takim wydelikaconym, galaretkowatym, podczas gdy prawdziwy Polak rzyga wyłącznie treściwymi potrawami. Oto fraszka Polskie blomuzye na ów patriotyczny temat:

"Opiwszy się jak świnia, i gębą i nosem

Rzygnie na stoł usarski towarzysz bigosem.

Aż Francuz: Nie to u nas, w Paryżu blomuzie.

Przyjmcie w Polszcze jakie są, moj panie Francuzie" (s. 54).
Patriocie godzi się jeszcze pojeść gorącego barszczu:

"Błomuz, potaź i frykacz francuskie to brydnie;

Proszę na ten barszcz polski, póki nie ostydnie" (Wacław Potocki, Moralia, t. III, wydali Tadeusz Grabowski i Jan Łoś, nakładem Akademii Umiejętności, Kraków 1918, s. 588).

[3] "Blamas. Gdy Blamas będziesz chciał mieć; takimże sposobem zrobisz: polewkę weźmij Migdałów ochędożonych, które bardzo dobrze utłuczesz w Moździerzu, i umieścisz w donicy, i rospuścisz tą polewką, którą w przód przeprawisz przez gęstą Serwetę, a potym przez worek lać będziesz na misę, wprzód jednak tę polewkę zaprawisz według smaku: Cytryn świeżych, Wina, Cynamonu całkiem, Goździków, Piżma, i z tym przywarzywszy rozpuścisz Migdały" (Stanisław Czerniecki, Compendium ferculorum, albo zebranie potraw [...], drukarnia Jerzego i Mikołaja Schedlów, Kraków 1682, s. 88-89; dla większej czytelności pisownię nieco uwspółcześniłem).

"Blamas na post" jest - wbrew temu, co mogłaby sugerować nazwa - znacznie treściwszy i kosztowniejszy ("na post" znaczyło, że z rybą): "Weźmij Szczupaka pułmiskowego, i Lina, ochędóż pięknie...". Z tego będzie polewka, a dalej znów Wino, Cynamon, Goździki, Piżmo i oczywiście Migdały (s. 89).

Kto by chciał przepis bardziej dokładny, lecz z ducha już mniej sarmacki, niechaj sięgnie do Kucharza doskonałego Wojciecha Wielądka:

"Galareta biała, czyli Blanc manger. Weź funt rogu ieleniego tartego, w proporcyi, lub mniey, wiele potrzebuiesz, niech się w wodzie mocno gotuie gdy woda zda się bydź iuż kleiowata, znak, że ma dosyć. Przecedź przez sito w rądel, włóż w proporcyi cukru, odrobinę soli, i skórki z cytryny zieloney, cynamonu całego, dwa albo trzy goździki, wstaw tę galaretę na piecu, gdy będzie ciepła, zdeym ią, przyday migdałów tłuczonych, przepuść ie przez sito, lub serwetę czystą na półmisek; co powtórz ze trzy razy lub dwa przecedzaiąc. Wycisnąwszy dobrze migdały i przecedziwszy, zdeym papierem białym na wierzchu przykrytym półmiska szumowiny z migdałów, wpuść kilka kropel wody pomarańczowey, wyley na półmisek inny niech się zsiądzie na galaretę, dasz na zimno" ([Wojciech Wielądko], Kucharz doskonały w wybornym guście z oszczędnością dogodny czyli Sposób gotowania różnych potraw z mięsa i ryb, robienia do nich gąszczów, sosów i galaretów, pieczenia pasztetów, tortów, ciasta: smażenia z wszelkich gatunków owoców konfitur, cukrów; tudzież dystyllowania rozmaitych dobrych wódek. likworów, syropów: przytym ciekawe sekreta doświadczone, do wiadomości w domowym gospodarstwie potrzebne, utrzymowania, i konserwowania w spiżarni znayduiących się żywności, warzywów, ziół, etc. etc. Dla wygody obywatelów i obywatelek gospodyń, do druku podany, tom I, w Drukarni Ragoczy, Warszawa 1808, s. 244; pisownię nieco uwspółcześniłem).

Nb. Mickiewicz w Panu Tadeuszu trochę dziwacznie skompilował Czernieckiego z Wielądkiem. Wojski przygotowując ucztę dla jenerała Dąbrowskiego używa Kucharza doskonałego ("Księga ta miała tytuł Kucharz doskonały, / W niej spisane dokładnie wszystkie specyjały / Stołów polskich;" (ks. XI, w. 117-119). Natomiast w Objaśnieniach Mickiewicz objaśnia, że chodzi mu o książkę wydaną "przez Stanisława Czernieckiego". Wiadomo o tym dziwactwie od dawna, ale gorzej z jego wyjaśnieniem. Dla Pigonia była to banalna "myłka" poety, choć przecież raczej mało prawdopodobna. Mnie przekonuje proste wyjaśnienie Renardy Ocieczek, że Kucharz doskonały doskonale pasował Mickiewiczowi i do trzynastozgłoskowca (po średniówce sześć sylab), i do rymu: doskonały - specyjały. "A więc w tej sytuacji łacińsko-polski, nieco rozgadany tytuł Czernieckiego, został po prostu odrzucony" (Renarda Ocieczek, Mickiewicz i jego kulinarne pasje, [w:] Między książką a literaturą. Księga jubileuszowa dedykowana Profesor dr hab. Teresie Wilkoń z okazji 45-lecia pracy naukowej i dydaktycznej, redakcja Katarzyna Tałuć i Marta Nadolna-Tłuczykont, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2020, s. 212).

[4] O Andrzeju Doboszu pisało się zwyczajowo "Filozof z Rejsu"; ten, co to nie mógł być jednocześnie twórcą i tworzywem. Również on sam często o tym fragmencie biografii wspominał, nawet na okładkach swoich książek, rzecz jasna - w celach reklamowych. Wspomnienie to jednak jakby nieco przygasło odkąd wiadomo, że reżyser Rejsu, Marek Piwowski, był tajnym współpracownikiem policji politycznej.

Dziś Dobosz jest może bardziej znany jako ten, który skrócił Przedwiośnie, tudzież wygumkował w nim takie słowa, jak właśnie 'tudzież'. Osiągnął tym tyle, że nagle objawiło się u nas wielu żarliwych wielbicieli wysilonej prozy Żeromskiego, przekonanych (mylnie), jakoby Polacy w międzywojniu tak właśnie ze sobą rozmawiali (Michał Nogaś, Onegdaj u drzwi moich stanął jegomość, "Gazeta Wyborcza", 12 września 2018, s. 18: "Mnie najbardziej chyba ucieszyły te wiadomości od naszych czytelników, w których [...] zapewniali, że z chęcią sięgną po wielu latach po Żeromskiego, przede wszystkim po to, by przypomnieć sobie język, którym mówiła Polska, gdy odzyskiwała niepodległość i gdy formowało się nowe państwo").

[5] Andrzej Dobosz, Plutarch lat osiemdziesiątych, [w:] Idem, Generał w bibliotece, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001, s. 157. Dalej cytuję jako Dobosz.

Nb. generał z tytułu tej książki to nie generał Jaruzelski, ale inny generał, "Franciszek Szlachcic, wiceminister spraw wewnętrznych", który w połowie lat sześćdziesiątych w towarzystwie czujnych ochroniarzy udał się do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, by "dokonać publicznie aktu lektury". Do czego autor nawiązuje zaczynając swój felieton od przypomnienia, jak to pewnego razu generał Stumm von Bordwehr (z Człowieka bez właściwości Musila) zapragnął sporządzić listę "wszystkich wielkich idei z ustaleniem przysługującej im rangi". Ale o tym poczytajcie już sobie sami: najlepiej u Musila (drugi tom polskiego wydania, zwłaszcza rozdział 100), a w pigułce u Dobosza na stronach 271-272.

[6] Biografia ta jest osobliwa nie dlatego, że gromadzi jakieś nadzwyczaj fantastyczne kłamstwa (te są na ogół banalne), lecz dlatego, że mimo wieloletnich przygotowań nie zdecydował się jej firmować żaden autor i ostatecznie ukazała się jako zbiorowe dzieło pracowników Wojskowego Instytutu Historycznego im. Wandy Wasilewskiej, które zredagowała Barbara Kosiorek-Dulian, a wstępem opatrzył Wojciech Jaruzelski. Wkrótce po pierwszym wydaniu (1983) pojawiło się wydanie drugie, poprawione (1986), i najprawdopodobniej z tego ostatniego Andrzej Dobosz zacytował te oto spiżowe zdania generała Jaruzelskiego o marszałku Żymierskim:

"Każdy naród posiada swoją tożsamość. Jest ona poświadczana w sposób szczególny przez najznakomitszych jego synów, ludzi takich jak On - niestrudzonych w służbie krajowi, dla których pomyślność Ojczyzny jest najwyższym prawem i powinnością" (Dobosz, s. 156-157; w drugim wydaniu dzieła Marszałek Polski Michał Żymierski jest to strona piąta).

O historii powstania tej biografii można przeczytać w: Jarosław Pałka, Tymoteusz Pawłowski, Praca nad biografią Michała Żymierskiego prowadzona przez Wojskowy Instytut Historyczny w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, "Dzieje Najnowsze", 2014, nr 1. Tam też w pierwszym przypisie wiadomość, że imię Wandy Wasilewskiej, osoby z tej samej jaczejki co Michał Żymierski, zostało nadane Wojskowemu Instytutowi Historycznemu "6 V 1978 r. rozkazem ministra obrony narodowej gen. Wojciecha Jaruzelskiego" (s. 157). Który nie musiał, ale chciał.

[7] Opinię Rafała Gerbera, że Wójcicki "pisał szybko i byle jak, wyzyskując koniunkturę", cytuje Agnieszka Franczyk-Cegła (Konsekwencje udostępniania cymeliów w pierwszej ossolińskiej czytelni we Lwowie, "Czasopismo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich", 2019, tom 30, s. 79). Tam też obszerny i szczegółowy wykaz złodziejstw Wójcickiego, który ukradł z ossolińskiej czytelni blisko dwieście starodruków, nierzadko unikalnych.

Nb. gdy kierownictwo Ossolineum próbowało jakoś tę sprawę bagatelizować (bo była także skutkiem wewnętrznych zaniedbań) i bodaj powoływać się na postępki Tadeusza Czackiego, który również kradł książki, emigracyjny "Pszonka" z oburzeniem tak to skomentował: "Zapewne ci panowie opierają się na powadze Czackiego, lecz niech raczą pomnieć, że Czacki wykradał książki mnichom opasłym i ludziom nie znającym ich wartości, a nigdy z bibliotek publicznych" (Franczyk-Cegła, s. 72). Z czego wynika, że mnichów okradać wolno. Opasłych na pewno, natomiast nie ma jasności co do chudych.

[8] Jak objaśnia Słownik warszawski (tom II, s. 446), konserwy są to "okulary o zwyczajnych, ale kolorowych szkłach dla konserwowania wzroku". Zatem Towiański używał czegoś w rodzaju okularów przeciwsłonecznych.

[9] Michał Budzyński, Wspomnienia z mojego życia, tom I, nakładem księgarni Jana Konstantego Żupańskiego, Poznań 1880, s. 292-293. Zachowałem pisownię oryginału, czasem niekonsekwentną.

[10] Ponoć ulubiony uczeń Hegla; w każdym razie zrobił u niego doktorat. W rozprawie O miłości ojczyzny użył po raz pierwszy w języku polskim słowa "inteligencja" na oznaczenie szczególnej klasy ludzi.

"Mowa tu wszakże tylko o tak nazwanéj intelligencyi narodu. Stanowią ją ci wszyscy, co troskliwsze i rozleglejsze odebrawszy po szkołach wyższych i instytutach wychowanie, stoją na czele narodu jako uczeni, urzędnicy, nauczyciele, duchowni, przemysłowi, zgoła, którzy mu przewodzą w skutek wyższéj swojej oświaty. Poza tą klassą leżą massy ludu, niby ogromne pokłady ziemi, z po nad których tamci, jako wzgórza się wznoszą" (Karol Libelt, O miłości ojczyzny, "Rok 1844 pod względem oświaty, przemysłu i wypadków czasowych", tom I, nakładem N. Kamieńskiego i Spółki, Poznań 1844, s. 53; zachowałem pisownię oryginału).

Niektórym inteligentom bardzo się spodobało, że oto są "jako wzgórza" i taplają się w tym samozadowoleniu do dzisiaj. Trzeba wam jednak wiedzieć, że Libelt nie pochwalał ciasnego elitaryzmu i według niego prawdziwą inteligencję wyróżnia nade wszystko poczucie moralnego obowiązku. To właśnie ona, inteligencja, "z mass ludu talenta wydobywa i kształci", albowiem i tam Stwórca posiał "zdolności przyrodzone, bystrość i łatwość pojęcia". Dalej też jest aktualna przestroga Libelta: "Tém gorzéj dla nas, że zagrzebujemy te talenta, które winniśmy Bogu i ojczyźnie".

[11] Karol Libelt, Humor i prawda w kilku obrazkach, nakładem B. M. Wolffa, Petersburg 1852, s. 90. Dalej cytuję jako Libelt.

[12] Alphonse Toussenel rzeczywiście był antysemitą i czasem nawet uważa się go za ojca-założyciela nowoczesnego francuskiego antysemityzmu. Niemniej karcenie kogoś brzydką manipulacją za referowanie wywodów antysemity, to przesadna gorliwość. Już choćby dlatego, że w połowie XIX wieku antysemityzm nie różnił się specjalnie od antygermanizmu, antykatolicyzmu, antyhispanizmu oraz wielu innych anty-. Był też zresztą Toussenel konsekwentnie anglofobem (być może w myśl znanego powiedzenia Heinricha Heinego, że purytanizm to judaizm, który zezwala jeść wieprzowinę). Zob. Ceri Crosley, Anglophobia and anti-Semitism: the case of Alphonse Toussenel (1803-1885), "Modern & Contemporary France", 2004, tom 12, nr 4.

Nb. był Toussenel również socjalistą, zwolennikiem Fouriera, co nie bez znaczenia, bo oba te tematy - Żydzi i Anglia - żywo obchodziły niemal wszystkie odłamy kiełkującej wtedy nowoczesnej lewicy. Karol Marks do końca życia postrzegał Anglię jako wzorcowy kraj kapitalizmu, owej brudnojudejskiej (schmutzig jüdischen) praktyki, o której pisał w pierwszej tezie o Feuerbachu i którą potem analizował tak drobiazgowo w Kapitale. Z kolei Żyd jako emblematyczny kapitalista pojawia się na kilka lat przed książką Toussenela w Marksowskich rozważaniach o kwestii żydowskiej:

"Żyd wyemancypował się na sposób żydowski, nie tylko dlatego, że zdobył sobie siłę, jaką daje pieniądz, lecz i dlatego, że dzięki niemu, choć również i bez niego pieniądz stał się potęgą światową, a praktyczny duch żydostwa stał się praktycznym duchem narodów chrześcijańskich. Żydzi wyemancypowali się o tyle, o ile chrześcijanie stali się Żydami" (Karol Marks, W kwestii żydowskiej, tłumacz nie ustalony, [w:] Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzieła, tom 1, Książka i Wiedza, Warszawa 1976, s. 451).

Nietrudno zauważyć, że Libelt w swojej uwadze o Żydach i Nieżydach niemal dokładnie powtarza właśnie tę myśl Marksa. Nie wiem, czy go czytał, ale może była to wtedy myśl obiegowa.