EBENEZER ROJT

Jan Gondowicz brzydko zmyśla
albo bryzganie zatrutą pianą

Te moje historie pączkują à la kaktus - opowiada Jan Gondowicz - niespodzianie i z boku. Trzeba na to pozwalać, licząc, że zakwitną [1].
Wszelako są tam również inne niespodzianki i kwiatuszki. Całkiem drobne i trochę większe, a czasem pachnące à la dziwidło olbrzymie (Amorphophallus titanum).

Najprzód jednak - by zacząć czymś pozytywnym - dopiszę się do dzieła otwartego.

Otóż w liście Stanisława Ignacego Witkiewicza do Heleny Czerwijowskiej jest wiersz zakończony linijką: "Samotny kapłon pieje".

To pianie, jak mi się zdaje, wzbudza ten efekt, że dzwoni. Gdzie dzwoni? Ma się rozumieć - w uchu (Gondowicz, s. 33).
Istotnie, dzwoni, bo w Koncercie w Częstochowie z Zielonej Gęsi Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego niejaki Ireneusz Indyjski deklamuje wiersz, w którym pojawia się linijka jakby bliźniacza: "Samotny baran beczy".
Skąd wziął Gałczyński - pyta Gondowicz - majestatyczny wers "Samotny baran beczy"? Nie od Witkacego przecież. Wniosek: obaj poeci skradli go komuś innemu. Innemu poecie (Gondowicz, s. 35).
Rychło okazuje się, że inny poeta to Kazimierz Przerwa-Tetmajer, którego Limbę otwiera wers "Samotna limba szumi". Gondowicz zaś kończy swoją pączkującą à la kaktus historię wyzwaniem:
Ten komentarzyk to dzieło otwarte. Kto wskaże kolejne wcielenia (Gondowicz, s. 36)?
A co z wcieleniami wcześniejszymi? Nie jest bowiem wykluczone, że i Tetmajerowi, gdy pisał Limbę, jakiś cudzy wiersz dzwonił w uchu. W 1886 roku Stanisław Budziński wydał swoje przekłady dwudziestu poetów w zbiorze Z obcego Parnasu. Nie są to może translatorskie arcydzieła, ale Tetmajer ma wtedy dwadzieścia jeden lat, dopiero terminuje jako poeta, więc dlaczego nie miałby zajrzeć do Budzińskiego? Jest tam między innymi przekład znanego wiersza Żagiel Michaiła Lermontowa:
Na morzu sinem biały,
Samotny żagiel błyska,
I czegóż w dali śmiały
On szuka, kraj swój ciska? [2].
"Samotny żagiel błyska". Ten sam rytm, tyle samo sylab...

A teraz kwiatuszki.

Młody Stanisław Lem nie musiał czytać po niemiecku Fioletowej śmierci Gustava Meyrinka (Gondowicz, s. 156), ponieważ ukazała się ona po polsku w roku 1926 w "Magazynie Bibljoteki Groszowej" wydawanym przez Ludwika Fiszera. Wprawdzie nie odnotowuje jej katalog Biblioteki Narodowej, ale czasem jeszcze gdzieś wypłynie zaczytany egzemplarz [3].

Jeśli ktoś dziś pisze, że terminu "transmogryfikacja" w Polsce użył "chyba tylko jeden Gałczyński" (Gondowicz, s. 175), a on (ten piszący) jest drugi, to znaczy to wyłącznie, że ów piszący nie gra w gry komputerowe, a do tego nie chciało mu się nawet wpisać terminu "transmogryfikacja" w Google.

Zmyśla też Gondowicz, że

Corneliu Codreanu, charyzmatyczny mściciel krzywd rasy rumuńskiej, dziką energię czerpał zapewne z faktu, że był właściwie Polakiem nazwiskiem Kornel Zieliński (w porę zmienionym), więc musiał być Rumunem bardziej rumuńskim niż jakikolwiek Rumun (Gondowicz, s. 359).
Owszem, Corneliu Zelea Codreanu urodził się jako Corneliu Zelinski. Tyle że "Zelinski" zmienił na "Zelea Codreanu" jego ojciec, gdy charyzmatyczny mściciel miał trzy lata. Jest też bardzo prawdopodobne, że nie była to wcale zmiana nazwiska, lecz powrót do pierwotnego "Zelea", które jakiś gorliwy polski urzędnik w Bukowinie spolonizował na "Zelinski" pradziadkowi mściciela [4]. Nadto rodzina z polskością nie utrzymywała żadnej więzi. Po polsku nie mówili, dziecko ochrzcili w obrządku prawosławnym etc. etc.

Gondowicz zmyśla nawet wtedy, gdy czyta Przygody Tomka Sawyera. Cytat będzie spory, bo tę książeczkę chyba wszyscy znacie, więc może zaciekawi was, jak czyta ją Gondowicz. Gdybyście mu nieopatrznie uwierzyli, mógłby wam nieźle namieszać w głowach!

Marivaudage [nie mam pojęcia, dlaczego Gondowicz użył w tym miejscu tego słowa [5]] tworzący znaczną część akcji Przygód Tomka Sawyera, summę wiedzy autora o psychologii miłości, pamięta się bodaj najsłabiej. Tymczasem romans Tomka z wyżej urodzoną córką sędziego pokoju, Becky Thatcher, przy całej niewinności obojga przechodzi wszystkie fazy, jakie mieć romans powinien. Punkt kulminacyjny przynosi dzień, w którym Becky odkrywa sekret nauczyciela, pana Dobbinsa. Ponury ów typ, niedoszły lekarz, ma zwyczaj, gdy uczniowie odrabiają zadania, wyciągać z szuflady tajemniczą księgę. O jej treści krążą rozbieżne opinie, lecz szuflada jest zawsze zamknięta. I dopiero Becky przez chwilę sama w klasie, widzi klucz zapomniany w zamku. "Karta tytułowa: Anatomia, autor: profesor taki a taki, nie wyjaśniło [!] jej nic - zaczęła więc przewracać kartki. Naraz natrafiła na piękną kolorową rycinę postaci ludzkiej" [6]. Lecz trwa to tylko moment. Podkradłszy się, przez jej ramię w ułamku sekundy zerka na rycinę Tomek. Przerażona Becky, zatrzaskując książkę, rozdziera ilustrację, a co wynikło z tej katastrofy, mam nadzieję. wiadomo.

W przeciwieństwie do tłumaczy polskich Twain nie skrywa. co ujrzała Becky. She came at once upon a handsomely engraved and colored frontispiece - a human figure, stark naked. Zdążyła więc przewrócić w istocie tylko jedną kartkę, po czym odkryła kompletnie nagą [wyróżnienie Gondowicza] podobiznę człowieka. W roku 1846, w purytańskiej głuszy stanu Missouri to było nie byle co. Nic dziwnego, że Becky zdębiała, nic wokół nie widząc i nie słysząc, i nie wertując już Anatomii dalej. Takie to więc obrazki kontemplował pan Dobbins między jednym a drugim spuszczeniem lania na goły tyłek któremuś z uczniów bądź uczennic! Pytanie, które należy sobie zadać, brzmi jednak: jaka to human figure widniała na rycinie - damska czy męska? Skupienie niewyżytego pana Dobbinsa wskazać by mogło, że damska, lecz medycyna ówczesna egzemplaryczną istotę ludzką widziała zawsze w mężczyźnie. Nadto obrazek nie wywarł żadnego wrażenia na Tomku, który nagość męską z pewnością znał z widzenia. Dla Becky było to zaś istne wtajemniczenie. A zatem Twain, przemilczając na pozór podłoże inklinacji nauczyciela, zdołał, jak się zdaje, przekazać nie wprost to i owo, a nawet sporo. I nie tylko: jak zdaje się jeszcze bardziej, rzucił też - jakże subtelny! - promyk św promyk światła na moment, gdy w duszach zakochanych dzieciaków zachodzi przemiana pojęć i, zgodnie z leksykonem XIX stulecia, "seks pierwszy raz unosi swój plugawy łeb" (Gondowicz, s. 15-16).

Po pierwsze, nie wszyscy polscy tłumacze zachowują się gorzej niż dziewiętnastowieczni purytanie z Missouri, skrywając, "co ujrzała Becky". W mającym blisko dwadzieścia wydań przekładzie Kazimierza Piotrowskiego scenka ta wygląda tak:
Becky rozejrzała się i zobaczyła, że jest sama - i już miała książkę w ręce. Karta tytułowa: Prof. Iksiński - Anatomia, nic jej nie powiedziała, zaczęła więc przewracać kartki. Od razu trafiła na piękną kolorową ilustrację, wyobrażającą człowieka gołego jak święty turecki. W tej chwili jakiś cień padł na kartkę. W drzwiach stanął Tomek Sawyer i już zdążył rzucić okiem na obrazek [7].
Po drugie (i ważniejsze), to, jak Gondowicz potraktował nieszczęsnego pana Dobbinsa, woła o pomstę do nieba! Ponury, niewyżyty, z dziwnymi inklinacjami... Niemal obrazek homo- biseksualnego pedofila spuszczającego dzieciom lanie "na goły tyłek" z perwersyjnym okrucieństwem.

Z laniem to niestety prawda [8], aczkolwiek na tle ówczesnych zwyczajów pedagogicznych pan Dobbins mieścił się raczej w normie. Gdyby to Becky dostała lanie za rozdarcie książki, nawet sędzia pokoju nie przyszedłby do szkoły na skargę. Ale ten "goły tyłek" to już Gondowicz sobie dofantazjował. Twain nic o gołych tyłkach nie pisze [9]. Wiadomo też, że pan Dobbins ma żonę, więc chyba aż tak bardzo niewyżyty nie jest. No ale w książce kontemplował "nagość męską", więc to może (w fantazji Gondowicza) homoseksualista pod przykryciem.

Tymczasem frustracja pana Dobbinsa, jego napady złości, skłonność do kieliszka [10] i sentyment do podręcznika anatomii zostały jasno i bez żadnego seksualnego podtekstu wyjaśnione już na samym początku rozdziału o rozdartej książce (i rozdartym sercu Tomka).

Nauczyciel, pan Dobbins, dożył lat męskich, a nie osiągnął celu swego życia. Marzył o tym, aby zostać lekarzem, ale ubóstwo sprawiło, że musiał się zadowolić posadą wiejskiego nauczyciela. Co dzień, gdy nie pytał dzieci, wyciągał z szuflady jakąś tajemniczą książkę i pogrążał się w lekturze (Przygody Tomka Sawyera, s. 144) [11].
Marzył o tym, aby zostać lekarzem. To stąd ta Anatomia! Tak więc w tym wypadku niewyżyty był, jak się zdaje, jedynie komentator (nb. sto stron dalej Gondowicz urządził coming out również bohaterowi noweli Il Conde Josepha Conrada) [12].

Na koniec zmyślenie najgrubsze. To właśnie ten kwiatuszek pachnący mniej przyjemnie - niczym rozkwitające dziwidło. I to jego zapach skłonił mnie, by napisać tę notkę. O ile bowiem pan Dobbins to ostatecznie tylko postać literacka, o tyle tym razem chodzi o rzeczywistego człowieka - ojca Józefa Marię Bocheńskiego.

W szkicu Boyem a prawdą [13] napisał Gondowicz o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim:

Belferska polonistyka już się po jego ciosach nie podniosła, klerykalizm tradycyjnie obryzguje zatrutą pianą jego imię (Gondowicz, s. 343).
I dodał do tego zdania następujący przypis:
Uchodzący za autorytet o. Józef Maria Bocheński miał czelność w książeczce O patriotyźmie (1942) oskarżyć Boya-Żeleńskiego o klęskę wrześniową.
Jest to łgarstwo. W książeczce O patriotyźmie nazwisko Boya w ogóle się nie pojawia. Zresztą nikogo się tam nie oskarża o klęskę wrześniową. Jeśli coś komuś mogło się potem z tej książeczki z Boyem skojarzyć, to najwyżej malutki podrozdziałek "Odbronzownictwo" [14]. Ale wyciąganie z tego podrozdziałku wniosku, że Bocheński w 1942 roku właśnie w ten sposób aluzyjnie pisał polskim żołnierzom w Szkocji o Boyu i że jest to zarazem oskarżenie Boya "o klęskę wrześniową", to aberracja umysłowa, której klerykalizm może tylko pozazdrościć pryncypialnego zacietrzewienia.

Nie posądzam o tę aberrację Gondowicza. Prawda, jak myślę, wygląda banalnie. Uchodzący za erudytę Jan Gondowicz nawet nie zajrzał do książeczki Bocheńskiego. Skłamał - ale też natychmiast sam sobie za karę zepsuł styl ("obryzguje zatrutą pianą", "miał czelność").

Jakby nie wiedział, że coś takiego zdradza kłamczuszka znacznie bardziej niż spocone dłonie i rozbiegane oczy.

[1] Jan Gondowicz, Czekając na Golema. Szkice i nieszkice, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2019, s. 285. Dalej cytuję jako Gondowicz. Nb. Wydawnictwo Nisza chyba plajtuje, bo inaczej nie umiem sobie wytłumaczyć wydania akurat tej książki bez indeksu nazwisk.

[2] Stanisław Budziński, Z obcego Parnasu, Warszawa 1886, s. 171. W oryginale samotny żagiel jest już w pierwszym wersie:

"Белеет парус одинокой

в тумане моря голубом!..

Что ищет он в стране далекой?

Что кинул он в краю родном?.." (М[ихаил] Ю[рьевич] Лермонтов, Собрание сочинений в четырех томах, tom I: Стихотворения 1828-1841, Издательство Пушкинского Дома, Petersburg 2014, s. 254).

W sto lat później ten pierwszy wers zarekwirował Lermontowowi radziecki pisarz, Walentin Katajew, który tak właśnie (Белеет парус одинокий) zatytułował swą znaną i często wznawianą książkę dla młodzieży. I nie jest to wcale zła książka. Polski przekład ukazał się pod tytułem Samotny biały żagiel.

[3] "NHP [nowele - humorystyka - podróże]. Magazyn Bibljoteki Groszowej" 1926, nr 4, stron 28 (prócz Fioletowej śmierci są tam jeszcze trzy opowiadania innych autorów). Do tego niesamowita okładka: dwie postaci w dziwnych skafandrach i z pistoletami w dłoniach. Kto czytał Fioletową śmierć, ten wie, o co chodzi.

Nb. Piotr Obrączka w książce Literatura niemiecka w czasopismach polskich początku XX w. 1901-1914 (Wyższa Szkoła Pedagogiczna im. Powstańców Śląskich w Opolu, Opole 1990) odnotowuje na stronie 139 pod numerem 480 następującą pozycję: "Fioletowa śmierć (Der violette tod), «Ognisko» 1906, nr 4, s. 68-75".

[Dopisek] Anonimowy Czytelnik powiadomił mnie uprzejmie, że Fioletową śmierć zamieścił przed wojną także bezpłatny dodatek dla prenumeratorów "Świata" noszący tytuł "Powieść i Nowela". Można ją znaleźć w numerze 29 z 17 sierpnia 1935 roku (który był dodatkiem do 33 numeru "Świata") na stronach 3-5 w przekładzie Michała Głuskiego.

[4] Tak w każdym razie podaje rumuńska Wikipedia w haśle "Corneliu Zelea Codreanu" powołując się na wywód Lisette Gheorghiu "Originea lui Corneliu Zelea Codreanu".

[5] "Marivaudage (fr.) - wprowadzone przez D. Diderota określenie swoistego stylu komedii francuskiego dramaturga P. de Marivaux (1688-1763). Utwory jego odznaczały się skomplikowaną akcją opartą na intrydze i zaskoczeniu, subtelną charakterystyką postaci i analizą uczuć. a przede wszystkim zręcznością dialogu łączącego elementy emocjonalne z bystrym dowcipem i ironią. tk [Teresa Kostkiewiczowa]" (Michał Głowiński, Teresa Kostkiewiczowa, Aleksandra Okopień-Sławińska, Janusz Sławiński, Słownik terminów literackich, pod redakcją Janusza Sławińskiego, wydanie drugie poszerzone i poprawione, Ossolineum, Wrocław 1988, s. 268).

[6] Gondowicz cytuje przekład Agnieszki Kuligowskiej (1998), podobno - jak zaznacza w przypisie - "nadspodziewanie zbieżny z bezimiennym tłumaczeniem wydanym w roku 1949 w Krakowie przez Gebethnera i Wolffa. Jest to książka tak rzadka, że brak jej w Bibliotece Narodowej, posiada ją tylko Jagiellonka. Lecz i ja także" (Gondowicz, s. 15).

[7] Mark Twain, Przygody Tomka Sawyera, przełożył Kazimierz Piotrowski, Iskry, Warszawa 1975, s. 145; wyróżnienie moje. Dalej cytuję jako Przygody Tomka Sawyera. Podobnie jest we wznawianym dziś szczególnie chętnie w postaci elektronicznej (ze względu na wygaśnięcie praw do tłumaczenia) przekładzie Jana Bilińskiego:

"Becky rozejrzała się szybko, zobaczyła, że jest sama i błyskawicznie wyciągnęła książkę. Tytuł Anatomia autorstwa profesora jakiegoś tam nic jej nie powiedział, zaczęła więc przewracać kartki. Naraz natrafiła na piękną kolorową ilustrację, przedstawiającą gołą postać ludzką. W tej chwili na kartkę padł cień. W drzwiach stanął Tomek Sawyer i zdążył już rzucić okiem na obrazek" (Mark Twain, Przygody Tomka Sawyera, tłumaczenie Jan Biliński, Agora SA, Warszawa 2012; korzystałem z wersji elektronicznej przygotowanej przez Publio).

[8] Twain pisze: "[...] he seemed to take a vindictive pleasure in punishing the least shortcomings" (Mark Twain, The Adventures of Tom Sawyer, redakcja Lucy Rollins, Broadview Press 2006, s. 166; dalej cytuję jako The Adventures of Tom Sawyer). W przekładzie Kazimierza Piotrowskiego: "[...] znajdował jakąś okrutną rozkosz w karaniu za najdrobniejsze wykroczenia" (Przygody Tomka Sawyera, s. 149).

[9] Jak zostało to przedstawione w rozdziale szóstym, lanie (rózgi) otrzymuje się publicznie, po ściągnięciu bluzy (Take off your jacket - mówi pan Dobbins do Tomka). Klasa zaś jest koedukacyjna. Nie do pomyślenia, by chłopcy (a tym bardziej dziewczynki) "w purytańskiej głuszy stanu Missouri" ściągali przy takiej okazji jeszcze dolną część odzieży.

[10] "Nauczyciel przysposabiał się zawsze do wielkich uroczystości w ten sposób, że pił przedtem jak szewc" (Przygody Tomka Sawyera, s. 150). W oryginale: "[...] the master always prepared himself for great occasions by getting pretty well fuddled [...]" (The Adventures of Tom Sawyer, s. 166).

[11] "Dobbins is also a frustrated would-be doctor; he keeps an anatomy textbook locked in his desk that he studies when his pupils are busy" (R. Kent Rasmussen, Critical Companion to Mark Twain. A Literary Reference to His Life and Works, tom I, Facts On File 2007, s. 494; hasło "Dobbins, Mister").

[12] "Sekretny sens, który scala tę historię, podszeptuje, że hrabia spod wulkanu krążył nie całkiem bez celu. Także siedząc samotnie w parku, sprawiał wrażenie, iż czeka, by dotrzymał mu towarzystwa ten czy ów życzliwy młodzian. Zapewne ów jego zwyczaj dawno już podpatrzono" (Gondowicz, s. 128).

Nb. żadna to sensacja dla kogoś, kto przeczytał list Zygmunta Mycielskiego podany do druku przez Andrzeja Biernackiego prawie trzydzieści lat temu: "[to] typowa historia homoseksualistyczna, co Conrad w wielu miejscach podkreśla aluzyjnie, jak przystało na dobrze wychowanego autora [...]" (Andrzej Biernacki, List wnuka (Zygmunt Mycielski o "Il Conde" Conrada), "Teksty Drugie" 1990, nr 3, s. 156). "List wnuka", bo Zygmunt Mycielski (także homoseksualista, więc kompetentny, jeśli idzie o "historie homoseksualistyczne") był wnukiem hrabiego Zygmunta Szembeka, który z kolei był pierwowzorem bohatera noweli Conrada.

[13] Wydrukowanym także jako przedmowa do: Tadeusz Boy-Żeleński, Mity i zgrzyty. Polemiki, recenzje, wspomnienia, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2016.

[14] Przepisuję tutaj ten podrozdziałek w całości za wydaniem z 1942 roku, na które powołuje się Gondowicz:

"«Odbronzownictwo»

W ostatnich latach przed wojną obecną rozpowszechnił się zwyczaj t. zw. odbronzowywania, t. j. grzebania w życiu ludzi uchodzących za wielkich Polaków, celem wykazania, że byli oni mali i marni. Praktyka ta przyniosła ogromną szkodę patriotyzmowi i musi być ze stanowiska etyki napiętnowana jako czynność przestępcza.

Nie jest wprawdzie złem, jeśli uczeni starają się wydać obiektywny sąd o wszystkich stronach, zarówno dobrych, jak i złych własnej ojczyzny - ale złem jest zasadnicza tendencja do obdzierania jej z blasku cnoty i chwały, gwoli zaspokojenia głodu sensacji u tłuszczy. Pisarze, którzy postępują w ten sposób, podobni są do synów, rozgłaszających publicznie hańbę własnej matki - i jak oni winni być sądzeni przez uświadomioną etycznie opinię.

Człowiek zdający sobie sprawę z elementarnych zasad pedagogiki patriotyzmu będzie takiej literatury systematycznie unikał, jako groźnej dla jego własnego poziomu etycznego" (o. I[nnocenty] M[aria] Bocheński OP, O patriotyźmie, 19 zeszyt z serii "Nauka Chrystusowa", Allen Litho, Kirkcaldy 1942 (jako adres redakcji podano "P/75, Polish Forces"), s. 21-22; zachowałem oryginalną pisownię, poprawiając oczywistą literówkę).