EBENEZER ROJT

Książeczka czekowa Ignacego Rzeckiego
albo raz jeszcze o pieniądzach w Lalce

Lalka jest przepełniona pieniędzmi. Już prawie pół wieku temu policzono, że słowo 'pieniądz' występuje w niej dobrze ponad dwieście razy, podczas gdy 'miłość' - o połowę rzadziej. 'Polska', 'polski', etc. ledwie ponad dwadzieścia razy - i to we wszystkich formach gramatycznych [1].

Niekiedy też powiada się nieopatrznie, że w Warszawie Lalki nie ma Rosji - ani szyldów grażdanką, ani cerkwi, ani rosyjskich mundurów - ale przecież wciska się ona tam każdą kopiejką! Nawet tą "rozbitą", jak o niej mówi Suzin [2]. Cóż z tego, że z rosyjskich urzędników został tylko sędzia mówiący po polsku z charakterystyczną melodią ("Nu, niech pani przeczyta, co tam napisano?"; II, s. 389). Cóż z tego, że stójkowego prawie nie ma (raptem sześć razy), skoro rubel jest przeszło czterysta razy. Czterysta razy! I to bez oznaczonych osobno rubli srebrem oraz złotych imperiałów i półimperiałów. A czyj pieniądz, tego władza.

Owszem, w Lalce czasem jeszcze liczą w złotówkach i groszach (których już się nie wybija), ale głównie drobne kwoty, kopiejkowe, łatwe do przeliczenia (bo kopiejka to dwa grosze). Jednak współczesny czytelnik może mieć z tym większy problem niż ze zrazami nelsońskimi [3]. Gdy czyta, jak stary Szlangbaum, ojciec Henryka, goni Wokulskiego po mieście, może trafić i na takie zdanie:

Stary Żyd, ażeby go dopędzić, krzywiąc się wziął dorożkę; ale ponieważ ofiarowywał dorożkarzowi złoty i groszy ośm za kurs, zamiast czterdziestu groszy, więc nim dobili targu za złoty i groszy ośm i dojechali do Bardeta, Wokulski już opuścił zakład ogrodniczy (I, s. 524-525).
Dlaczego Szlangbaum długo dobija targu, chociaż ofiarowuje dorożkarzowi "złoty i groszy ośm za kurs, zamiast czterdziestu groszy"? Czyżby dorożkarz-antysemita uniósł się godnością i nie chciał brać od Żyda więcej, niż się należy? Naturalnie - nie. Rzecz w tym, że złotówka dzieli się wtedy nie na sto groszy, lecz na trzydzieści [4]. To skąpy Szlangabaum wykłóca się z dorożkarzem o dwa grosze mniej za kurs, albo inaczej - o kopiejkę.

Problemy okołopieniężne miewają także specjaliści od Lalki.

Jeśli Wokulski na przykład woźnicy Wysockiemu proponuje zarobek 3 rubli dziennie, to czytelnik "Kuriera Codziennego" orientował się, że Wysocki otrzymał bardzo korzystną propozycję, bo zarobki w tej grupie robotników wynosiły od 2 do 2,5 rubla. Jeśli łajdak Maruszewicz zgłasza się do Wokulskiego z życzeniem objęcia stanowiska z pensją co najmniej 1 tysiąca, a najchętniej 2 tysięcy rubli rocznie, to współcześni Prusa zdawali sobie sprawę z groteskowego charakteru tego życzenia, bo wiedzieli, że płace rzędu 2 tysięcy rubli zdarzały się na posadach wyższych urzędników magistrackich lub na dyrekcyjnych fotelach przedsiębiorstw (O pieniądzach, s. 91-92) [5].
Otóż współcześni Prusa żadnej groteskowości w życzeniu łajdaka Maruszewicza nie dostrzegali, a i dzisiejszy uważny czytelnik może łatwo ocenić rzeczywisty wymiar tego życzenia, jeśli porówna je z zarobkami, jakie Wokulski proponuje innym powieściowym postaciom. Weźmy choćby tego furmana Wysockiego. Trzy ruble dziennie to mniej więcej 900 rubli rocznie. Cóż takiego groteskowego jest w życzeniu, by zarabiać na posadzie przynajmniej tyle, co dobrze opłacany furman?

Również 900 rubli rocznie, i to na początek, proponuje Wokulski pani Stawskiej za lekką robotę, gdzie wymagana jest jedynie umiejętność rachowania (co zapewne umie i Maruszewicz):

- Pani umie rachować?
- Uczyłam się buchalterii... - szepnęła pani Stawska.
- Wybornie. [...] Czy więc przyjmie pani miejsce kasjerki z płacą... tymczasem siedemdziesięciu pięciu rubli na miesiąc? (II, s. 370) [6].
Z kolei Henryka Szlangbauma, swojego współtowarzysza na Syberii, przyjmuje Wokulski do pracy w charakterze subiekta "z pensją półtora tysiąca rubli rocznie" (I, s. 306). Pensja to zapewne niezła, ale nawet skrupulatny Rzecki, który bez wahania inkasuje od pryncypała siedem rubli za drobiazgi wzięte z jego własnego sklepu (rzecz jasna, "po strąceniu rabatu"; I, s. 84), nie uważa tego za jakąś urągającą rozsądkowi fanaberię. Tak więc życzenie łajdaka Maruszewicza było może bezczelne ("Fachu, uważa pan - mówi do Wokulskiego - jeszcze nie wybrałem"; I, s. 348), ale nie było groteskowe.

Jeszcze gorzej wyszło specjalistom z rzekomą książeczką czekową Ignacego Rzeckiego.

W wigilię ceremonii [poświęcenia sklepu] wpadł do naszego magazynu - pisze Rzecki w pamiętniku - jakiś jegomość przysadkowaty, spocony, o którym nie mógłbym powiedzieć, czy kołnierzyki walały mu szyję, czy też działo się na odwrót. Z wytartej surduciny wydobył gruby notes, włożył na nos zatłuszczone binokle i - począł chodzić po pokojach z taką miną, że mnie po prostu wzięła trwoga.
«Co, u diabła - myślę - czyby kto z policji, czy może jaki sekretarz komornika spisuje nam ruchomości?...».
[...]
Dopiero Lisiecki szepnął mi, że ten pan jest bardzo znakomitym reporterem i że będzie nas opisywał w gazetach. Ciepło mi się zrobiło koło serca na myśl, że mogę ujrzeć w druku moje nazwisko, które raz tylko figurowało w «Gazecie Policyjnej», gdym zgubił książeczkę (I, s. 315-316).
Informacja o zgubieniu książeczki została w pierwszym wydaniu Lalki opracowanym przez Józefa Bachórza opatrzona przypisem: "najprawdopodobniej chodzi tu o książeczkę czekową" - wyjaśnienie przyjęte z uznaniem przez innego znawcę Prusa [7]. Na szczęście niezawodny Janusz Tazbir zauważył to edytorskie potknięcie ("warto wspomnieć o zabawnym przypisie..."), ale na nieszczęście nieco przeszarżował z uzasadnieniem:
Tymczasem weszła ona [tj. książeczka czekowa] w użycie dopiero po I wojnie światowej. Stary subiekt zgubił zapewne książeczkę legitymacyjną lub książeczkę biletów tramwajowych, bo tylko takie zna współczesny Lalce słownik języka polskiego J.A. Karłowicza, A-A. Kryńskiego i W. Niedźwiedzkiego [8].
W związku z czym Józef Bachórz w drugim i przejrzanym wydaniu wprawdzie zgodził się z Tazbirem ("Najprawdopodobniej chodzi tu o książeczkę legitymacyjną"; I, przypis 167, s. 316), ale dodał też następującą ripostę:
Dodać jednak warto, wbrew twierdzeniu profesora Tazbira, że książeczka czekowa weszła w użycie dopiero po I wojnie światowej, iż jest o niej wzmianka w Rodzinie Połanieckich (1893-1894) Sienkiewicza (I, przypis 167, s. 317).
Czyli: może się i pomyliłem, ale miałem prawo, bo i moje przypuszczenie było prawdopodobne, więc nic w tym zabawnego. Jednak prawdopodobieństwa te są całkiem innego rzędu! Książeczka legitymacyjna (do obejrzenia tutaj), odpowiednik dowodu osobistego dawnego typu z wpisami meldunkowymi, jest praktycznie biorąc pewna, natomiast książeczka czekowa - jedynie formalnie możliwa. Prawdopodobieństwo zaś, że właśnie o jej zgubieniu tak spokojnie mówi Rzecki - praktycznie równe zeru.

Rzeczywiście, w Rodzinie Połanieckich dwakroć wspomina się o książeczce czekowej. Raz, gdy Połaniecki mówi żonie: "Ja mam tu nawet ze sobą książeczkę czekową, a wziąłem ją dlatego, żebym mógł zaraz zadatkować, jeśli jakąś kolonijkę upatrzę" i drugi raz na następnej stronie, gdy narrator potwierdza, że Połaniecki zabrał ze sobą ten niezwykły przedmiot, "książeczkę z czekami" [9].

Ale przecież nie trzeba aż tak daleko szukać! Również Wokulski wypisuje czek dla fałszywej baronowej, mającej wywiedzieć się, co stało się z mężem pani Stawskiej ("- Oto są cztery tysiące [tym razem franków] - odparł Wokulski podając jej czek, na którym wypisał odnośną sumę"; II, s. 180). Tyle tylko, że dzieje się to w Paryżu, tym centrum rozbuchanej nowoczesności; mieście, w którym więcej można przeżyć "w ciągu jednej godziny, aniżeli w Warszawie przez całe życie" (II, s. 174).

Natomiast w Polsce jeszcze dwadzieścia lat później (akcja Lalki, przypomnę, to lata 1878-1879) książeczka czekowa należała do rzadkości i w fachowych publikacjach pisano o niej tak:

U nas z rachunków przekazowych korzystają dotychczas wyłącznie nieomal kupcy i przemysłowcy, którzy radzi lokują swoją gotówkę nawet na 1-2%, aby mieć tylko możność czerpania w każdym czasie i nie przechowywać pieniędzy w domu bez żadnego procentu. Przy drobniejszych wypłatach nie spotyka się u nas czeków, zabezpieczonych gotówką, leżącą w banku.

Inaczej jest w Anglji, właściwej ojczyźnie czeków. Tam "czek cechuje gentlemana" i dlatego każdy, czyje dochody przekraczają najmniejszą normę kosztów utrzymania, zwykł posiadać swojego bankiera, swoją książeczkę czekową (check-book), z której korzysta już wówczas, kiedy ma do płacenia zaledwie parę funtów szterlingów [10].
W 1995 roku też formalnie można było mieć w Polsce telefon komórkowy, niemniej gdyby ktoś o pozycji porównywalnej z pozycją Rzeckiego wspomniał wtedy mimochodem, że właśnie stracił komórkę, należałoby raczej przypuszczać, że chodzi o jakiś składzik na podwórzu, nie zaś o aparat telefoniczny.

Z drugiej strony, Rzecki jest przecież plenipotentem obrotnego i nowoczesnego kupca. "Mam doskonałego plenipotenta, a zarazem przyjaciela, który lepiej prowadzi interesa, niżbym ja to potrafił" (I, s. 486) - mówi Wokulski. Mógł więc Rzeckiemu takie cudo czekowe wyrobić, by tamtemu łatwiej było płacić handlowe należności.

Rzecki wypisujący czek? Załóżmy, że i to jest psychologicznie możliwe, bo stary subiekt dla kochanego Stacha zrobi wszystko. Dlaczego jednak tak spokojnie i zdawkowo napomyka o zatraceniu tej mniemanej książeczki czekowej? Gdyby to o nią naprawdę chodziło, Rzecki opowiedziałby tę straszną przygodę z detalami i to kilka razy, po czym zamartwiałby się możliwymi skutkami zguby przez resztę powieści. Musiałby bowiem zdawać sobie sprawę, że nawet jeśli w końcu sprawa przybrała szczęśliwy obrót, to czymś takim mógł narazić Wokulskiego na poważne kłopoty, a nawet na niebagatelne straty finansowe, gdyż podrabianie czeków było u nas plagą jeszcze przeszło ćwierć wieku później.

Kursowanie czeków zamiast pieniędzy ułatwia koncentracyę tych ostatnich i oddziaływa na płynność i swobodę gotówkową rynku pieniężnego. Gdyby tam [w Anglii i w Ameryce] bywały tak liczne podrabiania czeków jak u nas i w Niemczech, to, w tych specyficznych krajach handlu i przemysłu, ruch czekowy stałby się niemożliwy. Jest jednak inaczej, a to inaczej przypisać należy nie wyższej moralności, lecz większej sprężystości organów bankowych, chwytających w lot oszustwo. Kontrole bankowe, które u nas są w powijakach, tam doszły do wysokiej doskonałości, a spryt urzędników kasowych jest prawie niedościgły [11].
Kontrole bankowe, które u nas są w powijakach? Nie jest wykluczone, że również dziś niektórzy znani uczestnicy naszego życia bankowego dokonali podobnej obserwacji i wyciągnęli z niej stosowne wnioski.
[1] 'Pieniądz', 'miłość' i 'rubla' policzyła (w czasach przedkomputerowych!) Teresa Smółkowa (Słownictwo i fleksja "Lalki" Bolesława Prusa. Badania statystyczne, Ossolineum, Wrocław 1974), ja zaś jej wyliczenia powtarzam za: Józef Bachórz, O pieniądzach i kwestiach ekonomicznych w Lalce, [w:] Idem, Spotkania z Lalką. Mendel studiów i szkiców o powieści Bolesława Prusa, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2010, s. 92. Dalej cytuję jako O pieniądzach. Słowa 'Polska', 'polski' i 'stójkowego' policzyłem sam. Nb. 'Rosja', 'rosyjski' oraz 'Moskwa', 'moskiewski' pojawiają się w Lalce przeszło czterdzieści razy.

[2] Bolesław Prus, Lalka, tom II, opracował Józef Bachórz, wydanie drugie przejrzane, Ossolineum, Wrocław 1998, s. 176. "Nie zyskasz rozbitej kopiejki" - mówi Suzin do Wokulskiego. W stylizowanej na rosyjski polszczyźnie Suzina znaczy to tyle, co "nie zyskasz złamanego grosza". Dalej cytuję Lalkę za tym wydaniem podając jedynie numer tomu i strony.

[3] Jeden z polskich lalkologów, profesor Edward Pieścikowski, opowiadał niegdyś, jak tłumaczy swoim studentom na seminarium magisterskim, co to są "zrazy nelsońskie", które młody Wokulski podawał pracując u Hopfera (I, s. 12; wraz z przypisem Józefa Bachórza objaśniającym, że są to "zrazy z polędwicy wołowej lekko podsmażanej, potem duszonej z grzybkami..." etc., etc.). Ponieważ zaś w takim seminarium uczestniczą przeważnie studentki, profesor Pieścikowski przytacza im jeszcze szczegółowy przepis wyjęty z 365 obiadów Ćwierczakiewiczowej (zob. Edward Pieścikowski, Zrazy po nelsońsku, czyli jak czytać "Lalkę", "Teksty Drugie" 1993, nr 2, s. 72; dalej cytuję jako Zrazy). Proszę się nie śmiać. Być może wiadomość, że grzybki do zrazów nelsońskich powinny być zblanżerowane, to jedna z cenniejszych uwag, jakie można było usłyszeć na seminariach humanistycznych w Polsce.

[4] A te trzydzieści groszy to nie żaden złośliwy rosyjski wybryk, lecz stara polska tradycja. Zmieni się to dopiero w XX wieku, w niepodległej Polsce. Nb. Rosjanie jako pierwsi oparli swój pieniądz na systemie dziesiętnym i rubla dzielą na sto kopiejek już od czasów Piotra Wielkiego.

[5] Bachórz powtarza tę opinię również w swoim wydaniu Lalki (I, przypis 39, s. 348: "To rachuba mocno wygórowana"), ale nieco naiwnie porównuje - mówiąc dzisiejszym językiem - płace w biznesie z płacami w sferze budżetowej ("główny kasjer Warszawy pobierał rocznie 1500 rubli"). W dodatku całkowicie pomija znany fakt, że w rosyjskim systemie oficjalne gołe pensje urzędników zazwyczaj były niskie, gdyż istotną część dochodów urzędnik zawdzięczał rozmaitym uznaniowym dodatkom (co go dyscyplinowało względem przełożonych) oraz tak zwanym "wziątkom", czyli łapówkom. Wynikałoby z tego, że jeden z najbardziej wpływowych znawców Lalki niezbyt dobrze rozumie świat tej powieści.

[6] Wcześniej czytelnik dowiaduje się, że pani Stawska udzielała lekcji muzyki "za pięć złotych godzina" (czyli 3/4 rubla), a baronowa Krzeszowska daje jej "dwa ruble za trzy godziny" pomocy przy porządkach domowych (II, 350). Propozycja Wokulskiego jest więc godziwa, ale też nie jakaś zawrotna w stosunku do poprzednich zarobków Stawskiej. Liczy się nade wszystko okazane jej zaufanie i stabilność stałej posady.

[7] Bolesław Prus, Lalka, tom I, opracował Józef Bachórz, Ossolineum, Wrocław 1991, s. 270. Józef Bachórz swymi objaśnieniami "tu i ówdzie zaskakuje i zdumiewa czytelnika, nawet profesjonalistę. [...] Oto Rzecki wspomina, że jego nazwisko raz tylko figurowało w «Gazecie Policyjnej», gdy «zgubił książeczkę» - w przypisie przypuszczenie, że mogło chodzić najprawdopodobniej o książeczkę czekową" (Zrazy, s. 73-74).

[8] Janusz Tazbir, Edytorskie potknięcia, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, Gdańsk 1997, s. 17-18.

Nb. książeczka biletów tramwajowych to równie mało prawdopodobna hipoteza. W Warszawie Lalki nikt nie jeździ tramwajami. O tramwajach jest wprawdzie dwa razy mowa, ale - o paryskich! Owszem, Rzecki mógłby wtedy okazyjnie przejechać się tramwajem (naturalnie - konnym; trasa prowadzi od Dworca Wiedeńskiego do Dworca Terespolskiego), ale dlaczego miałby w tym celu kupować od razu cały blok biletów. Bo tym w istocie jest ta tajemnicza książeczka: "K. biletów tramwajowych (= blok)" (Słownik języka polskiego, ułożony pod redakcją Jana Karłowicza, Adama Kryńskiego i Władysława Niedźwiedzkiego, tom II: H-M, Warszawa 1902, s. 606). Inna sprawa, czy kupienie takiego bloczku z biletami w ogóle było możliwe i jaki byłby sens ogłaszać zgubę w gazecie, skoro bilety nie są imienne.

[9] Henryk Sienkiewicz, Rodzina Połanieckich. Powieść, tom III, nakładem Gebethnera i Wolffa, Warszawa 1895, s. 157 i 158; kursywa moja.

[10] Stanisław Karpiński, Zasady działalności banków i zarys historyczny głównych epok ich rozwoju, Warszawa 1898, s. 42-43; wyróżnienia za oryginałem. Nb. książka została poświęcona "Uczniom szkół handlowych".

Autor z nonszalancją wyraża się o angielskich funtach ("...do płacenia zaledwie parę funtów szterlingów"; tym razem wyróżnienie moje), ale czytelnicy Ulissesa może pamiętają, że Stefan Dedalus jako nauczyciel w szkole pana Deasy zarabia miesięcznie w roku 1904 trzy funty i dwanaście szylingów (zob. James Joyce, Ulisses, przełożył Maciej Słomczyński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1981, s. 35; w edycji Gablera 2.222). Natomiast Leopoldowi Bloomowi zdarza się rozmyślać o czeku na milion funtów, który podobno wypisał lord Iveagh, dziedzic fortuny Guinnessa - stąd potem przeliczenia, ile to będzie na baryłki piwa.

"Lord Iveagh podjął raz siedmiocyfrowy czek na milion w Banku Irlandzkim. Z tego widać, ile pieniędzy można zarobić na porterze. [...] Milion funtów, zaraz, chwileczkę. Dwa pensy pół kwaterki, cztery pensy kwaterka, osiem pensów galon porteru, nie szyling i cztery pensy galon porteru. Dwadzieścia podzielone przez jeden i cztery: mniej więcej piętnaście. Tak, dokładnie. Piętnaście milionów baryłek porteru.

Co mówię, baryłek? Galonów. Tak czy inaczej, około miliona baryłek" (s. 87; w edycji Gablera 5.304-312).

Bloom jest tak zafascynowany tym milionem, że nawet baryłek wychodzi mu około miliona ("About a million barrels"), ale 15 milionów galonów piwa, to tylko nieco powyżej czterystu tysięcy baryłek. Rzecz pominięta w Ulysses Annotated Dona Gifforda. Kwaterka (quart) to trochę ponad litr, galon (British imperial gallon) ciut ponad cztery i pół litra, a baryłka (imperial beer barrel) = 36 galonów (mniej więcej 164 litry).

[11] Edward Dutlinger, Bankowość. Przyczynki do kontroli i techniki bankowej, nakład C. Centnerszwera i S-ki, Warszawa 1905, s. 16.

Nb. Molly Bloom w swoim słynnym monologu najwyraźniej nie przejmuje się niedościgłym sprytem urzędników kasowych: "[...] jak inne kobiety mogłam sobie często wypisać sama piękny czek i podpisać jego imieniem a na nim kilka funtów bo parę razy zapomniał zamknąć jej poza tym on tego nie wyda" (Ulisses, s. 822; w edycji Gablera 18.1525-1527; w przekładzie literówka, dotąd chyba przez nikogo nikt nie zauważona: "jej" zamiast "je", bo chodzi o czeki, które Leopold Bloom "parę razy zapomniał zamknąć", z czego żona jednak nie skorzystała i teraz trochę żałuje).