EBENEZER ROJT

Zbigniew Mikołejko o nienawiści Lutra do choinki
albo przykre skutki gadulstwa

Opowiem przy okazji pewną historię: idziemy sobie z Leszkiem Maleszką [...] a tu biegnie pod górę w rozchełstanym kożuszku Adam Michnik. "Zbyszek - mówi. - Dobrze, że cię widzę, byłem właśnie na wódeczce z Leszkiem Millerem i doszliśmy do wniosku, że ta cała lustracja to granat rzucony w szambo. Wiesz, Herling-Grudziński jest zwolennikiem lustracji, a tymczasem wydobyto papiery, że Ignazio Silone, wielki autorytet i przyjaciel Herlinga, był współpracownikiem tajnej bezpieki faszystowskiej. [...] Zbadaj tę sprawę. Napisz o tym, przyjrzyj się, zobaczymy". Napisałem wielki czterdziestostronicowy esej [1].
Od razu widać, że Zbigniew Mikołejko to nie byle kto. Sam Adam Michnik mówi do niego "Zbyszek". Pisać też potrafi: na zawołanie i obficie [2]. A jednak książka, w której opowiada o swoim życiu, pełna jest skarg na los i na niedobrych ludzi.

Zdarzyło się na przykład, że Mikołejko wziął pod swoje skrzydła kilku młodych studentów, dziś prawicowców związanych ze środowiskiem "Teologii Politycznej":

[...] włożyłem potworny wysiłek, zajmując się nimi od ich wczesnej młodości - rozmowy, lektury, kariery uniwersyteckie, pierwsze i dalsze publikacje, miejsca pracy, bo znaleźli się przecież nie przypadkiem w moim instytucie. Po czym oni budowali swoją tożsamość za moimi plecami i nagle stali się ludźmi zupełnie innego horyzontu ideowego. Można. Ale zrobili to bardzo nieładnie. [...] W «Rzeczpospolitej» ukazał się kiedyś wielki artykuł o tym środowisku i ani razu nie pojawiło się tam moje nazwisko. Wstydzą się (s. 416-417).
Można się i tak skarżyć. Niemniej trochę dziwnie brzmi ta skarga, gdy zarazem w całej tej grubej książce (464 strony), pełnej nazwisk czasem zupełnie nieznanych, ani razu nie pojawia się nazwisko Bohdana Urbankowskiego, który też młodemu Mikołejce poświęcał czas na rozmowy, a nadto wydrukował kilka jego młodzieńczych wierszy.

Drugą stroną tego nieustannego wyśpiewywania gorzkich żalów [3] i demonstrowania blizn na swojej poharatanej duszy, jest u Mikołejki przymus natrętnego besserwisserstwa.

Czy wie Pani, że córka lorda Byrona - Augusta Ada King, hrabina Lovelace - jest patronką Microsoftu? Wymyśliła bowiem internet, a nie było jeszcze praktycznie elektryczności (s. 215)
W rzeczywistości Ada Lovelace nie jest patronką Microsoftu i nie wymyśliła internetu (to bzdura wręcz kosmiczna!). Być może (choć i to raczej wątpliwe) była autorką jednego algorytmu, który być może mógłby zostać zastosowany w maszynie analitycznej Babbage'a (gdyby Babbage ją wtedy zbudował) i dlatego (nieco na wyrost) jeden z języków programowania nazwano na jej cześć Ada [4].

O bezdomnych Polakach, którzy żywią się w Londynie pieczonymi szczurami:

Nie wiem, czy Pani wie, ale chodzą po Londynie takie grupy polsko-angielskie wolontariuszy i instruują, jak należy jeść te szczury, że trzeba obciąć ogon, bo jest trujący (s. 433).
A to z kolei fantazja wysnuta z jednego niewielkiego artykułu w "The Guardian" [5]. Naturalnie nie ma tam nic o polsko-angielskich grupach wolontariuszy udzielających bezdomnym rad kulinarnych, a tym bardziej nic o tych trujących ogonach szczurów, bo to tylko taka miejska legenda (choroby roznosi cały szczur).

I jeszcze o bibliotece Erazma z Rotterdamu:

Zna Pani tę historię? [...] Otóż Erazm z Rotterdamu korespondował z wieloma wybitnymi Polakami [...] No i oczywiście z Zygmuntem Starym. I właśnie Zygmunt Stary dał Erazmowi stypendium - pod jednym warunkiem: że ta właśnie biblioteka po śmierci intelektualisty powędruje na Wawel. I rzeczywiście kiedy Erazm, który mieszkał wtedy w Anglii, zmarł, bibliotekę załadowano na statek, ale statek na Morzu Północnym dopadła burza. Tak oto nie mamy najwspanialszej renesansowej biblioteki humanistycznej u siebie (s. 425).
Otóż nie, Erazm nie korespondował z Zygmuntem Starym: wysłał do niego jedynie w roku 1527 list pochwalny z nadzieją (zwykłą u niego) na szczodrą gratyfikację. Natomiast Zygmunt Stary nie dał Erazmowi żadnego stypendium w zamian za bibliotekę, gdyż bibliotekę tę kupił wcześniej (w roku 1525) od Erazma Jan Łaski (bratanek prymasa Jana Łaskiego) zostawiając mu ją zarazem w wieczyste użytkowanie. Liczyła ona około czterystu tomów i po śmierci Erazma wybrał się po nią Andrzej Frycz Modrzewski. Nie zatonęła jednak na Morzu Północnym już choćby dlatego, że Erazm nie umarł w Anglii, lecz w Bazylei, więc niczego nie trzeba było ładować na statek. Ostatecznie jednak trafiła do Polski, nieco tylko nadszarpnięta podróżą, ale pobyła tu ledwie trzy lata, gdyż Łaski wyjechał z kraju (został gorliwym protestantem), bibliotekę zabrał i dopiero wtedy, po trochu wyprzedawana, rozproszyła się po świecie [6].

Zbigniew Mikołejko zna się wybornie również na malarstwie i wie, co naprawdę znajduje się na słynnym obrazie Eugène'a Delacroix Wolność wiodąca lud.

Ale ten obraz - mówiąc przy okazji - uwikłany był i jest w rozmaite kłamliwe interpretacje. [...] Po pierwsze, przed 1989 rokiem był reprodukowany często w Polsce z nieprawdziwym, "przedłużonym" tytułem Wolność wiodąca lud na barykady [...] Po drugie, na obrazie nie ma żadnego ludu, tylko dziennikarze i artyści oraz postać symboliczna - "mały Gavroche", który później pojawi się także w powieści Victora Hugo Nędznicy. Po trzecie, ramię w ramię z Wolnością - czyli Francją, Marianną w czapce frygijskiej i z trójkolorowym sztandarem - kroczy sam malarz, któremu obce były ideały rewolucyjne, który nie walczył wcale w rewolucji lipcowej 1830 roku i który, co już zupełnie zabawne, dzierży archaiczny muszkiet, od dawna nieużywany (s. 155).
Z przedłużonym tytułem to prawda, ale reszta to już bezwstydne zmyślenia. Lud na obrazie jak najbardziej jest. Mężczyzna z lewej, ten ze wzniesioną szablą, został namalowany w typowym stroju rzemieślnika. Ba, robotnikiem może być także znajdujący się obok niego mężczyzna w cylindrze (choć czasem dopatrywano się w nim samego Delacroix). W każdym razie ani nie kroczy on ramię w ramię z Wolnością (bo klęczy), ani nie dzierży zabawnego archaicznego muszkietu, lecz zwyczajną myśliwską dwururkę.

Również "mały Gavroche" wcale nie jest taki mały. Wydaje się znacznie mniejszy od Wolności, ale to tylko dlatego, że stoi niżej i ma ugięte kolana. Natomiast jego strój, całkiem porządny, wskazuje (zwłaszcza beret, faluche) nie na miejskiego łazika, lecz na studenta Sorbony. Nb. Gavroche nie może się "później pojawić" u Victora Hugo, bo to dopiero Hugo go za trzydzieści lat wymyśli. Jego Gavroche ma dwanaście lat, jest ulicznikiem w łachmanach i bierze udział nie w rewolucji lipcowej 1830, lecz w republikańskim powstaniu 1832 [7].

Takich przykładów nieodpowiedzialnej paplaniny można znaleźć w opowieściach Mikołejki znacznie więcej. Niektóre mieszczą się już w kategorii "humoru zeszytów", jak na przykład twierdzenie, że "oficerowie ateńscy, którzy zginęli w wojnie peloponeskiej ze Spartą, szli nadzy na czele swych oddziałów, uzbrojeni tylko w tarcze i włócznie" (s. 274) albo że chłopi podczas rzezi galicyjskiej oszczędzali kobiety, bo kierował nimi "projekt eugeniczny" i "chcieli wyhodować nową rasę, mieszaną wprawdzie, lecz szlachetniejszej krwi" (s. 123). Aby jednak nie powiało nudą, przesuwam to do przypisów [8].

Na koniec trzy zdania, z powodu których napisałem tę notkę.

Dotyczą religii, a przypominam, że Zbigniew Mikołejko jest kierownikiem Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Nie rzucił też ich ot tak sobie - w luźnej gawędzie, bo ta książka to wprawdzie formalnie rozmowa, ale gruntownie przeredagowana, z wplecionymi erudycyjnymi cytatami i nawet opatrzona ponad setką przypisów. A trzy bałamuctwa w trzech zdaniach z rzędu to też nie byle co!

Protestanci częściej zresztą prześladowali czarownice niż katolicy - i to inkwizycja Kraju Basków zniosła jako pierwsza, już w XVII wieku, prześladowania za czary, a nie protestanckie kraje. Kiedy w jednym z protestanckich kantonów Szwajcarii palono na stosach czarownice, polska prasa osiemnastowieczna pisała z rozkoszą, że u nas zostało to zakazane ustawą sejmową z 1776 roku, podobnie jak stosowanie tortur w śledztwie. Luter uważał jednak, że zwalcza przesądy - nienawidził na przykład choinki, Bożego Narodzenia, tej całej ikonografii i symboliki, słusznie podejrzewając, że to pogańskie (s. 33).
Nie było czegoś takiego jak inkwizycja Kraju Basków. To osławiona hiszpańska inkwizycja podjęła tę śmiałą decyzję przy okazji głośnego procesu w Kraju Basków (nb. stając w poprzek opinii większości europejskich intelektualistów). Tyle że nie zniosła spraw o czary całkowicie, lecz zracjonalizowała procedury i złagodziła wyroki: odtąd czarownic w Hiszpanii na śmierć nie skazywano [9].

Natomiast w Szwajcarii po 1776 roku już nie palono czarownic (choć wcześniej zdarzały się tam prześladowania niesłychanie okrutne). Mikołejce zapewne rozmnożyła się w liczbę mnogą słynna sprawa Anny Göldi, ściętej w 1782 roku. Nie był to jednak klasyczny proces o czary. Wprawdzie Anna podczas tortur przyznała się do paktu z diabłem, ale później sąd udawał, że ten wątek w ogóle się nie pojawił i oficjalnie została skazana za próbę otrucia córki swojego chlebodawcy. Co i tak wywołało skandal, bo kara śmierci za domniemane usiłowanie zabójstwa już nie mieściła się w ówczesnych normach.

Najzabawniejsze jest jednak bałamuctwo w trzecim zdaniu - jakoby Luter "nienawidził choinki".

Otóż nie trzeba być etnografem, religioznawcą, a już na pewno kierownikiem Zakładu Badań nad Religią, by wiedzieć, że choinka przyszła do nas właśnie stamtąd, od pruskiej strony [10].

Drzewko wigilijne, w powszechnem jest [w Niemczech] zwyczaju, i poważne motywy przemawiają za tem, że zwyczaj ten z Południowych Niemiec rozpostarł się szeroko po świecie i to w czasie stosunkowo niedawnym. Jeden ze starszych ludoznawców naszych Gołębiowski stanowczo twierdzi, że drzewko wigilijne dostało się do Polski za czasów pierwszego panowania Prusaków w Warszawie (1795-1807) [11].
Co więcej, protestanci wraz z choinką przynieśli również legendę (do dziś popularną), że to właśnie sam Marcin Luter osobiście wynalazł choinkę, a przynajmniej był pierwszym, który drzewko przystroił świeczkami [12]. Fantazja o nienawiści Lutra do choinki to zatem przykład ignorancji wręcz żenującej, ale może tyle właśnie wiedzą o religii niektórzy kierownicy zakładów badań nad religią.

Wszystko to wydało się zaś za sprawą nieumiarkowanego gadulstwa: "Bardzo się też bałem - wyznaje Zbigniew Mikołejko - mówienia publicznego, nawet w małym gronie, długo musiałem się przełamywać, a przecież jestem gadułą" (s. 81).

Daj Boże, że tym razem przynajmniej nagadał się do syta.

[1] Jak błądzić skutecznie. Prof. Zbigniew Mikołejko w rozmowie z Dorotą Kowalską, Agora SA, Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2013, s. 168-169. Dalej numery stron z tej książki w nawiasach okrągłych.

[2] Ten czterdziestostronicowy esej lustrujący antylustracyjnie Ignazia Silone, wielki autorytet Herlinga-Grudzińskiego, zatytułowany Przygoda biednego socjalisty ukazał się potem w "Gazecie Wyborczej" w dwóch częściach, w numerach z 13 i 20 listopada 1999. Niestety, Mikołejko chyba nie zrozumiał zamówienia i o Herlingu-Grudzińskim było w jego eseju zdecydowanie za mało. Z tego powodu kilka miesięcy później w odwiedziny do Herlinga-Grudzińskiego wybrały się dwie pojętniejsze dziennikarki: Anna Bikont i Joanna Szczęsna.

Ich wywiad (Tak, taki jestem, "Gazeta Wyborcza", 29 kwietnia 2000; cytuję niżej za archiwum GW) skończył się dość głośnym skandalem. Poszło o list Zbigniewa Herberta do Czesława Miłosza, z którego na wstępie odczytały kilka zdań mogących sugerować, jakoby Herbert wchodził w jakieś konszachty ze Służbą Bezpieczeństwa - i to od razu ustawiło całą rozmowę. Herling-Grudziński tak to potem ujął: "Przyjechały dwie panie śledcze [...]". A dwie panie śledcze z miedzianym czołem odpowiedziały: "Nie było naszym zamiarem, co podkreślałyśmy w pytaniach, rzucanie cienia na Zbigniewa Herberta. Prawda, zacytowanie jego listu było rodzajem dziennikarskiej prowokacji; liczyłyśmy, że wywoła to jakąś refleksję Herlinga-Grudzińskiego na temat stosowania kryteriów niezłomności, bez względu na miejsce, czas i okoliczności" (Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Gustaw Herling-Grudziński, "Życie", "Gazeta Wyborcza", 27 maja 2000; cytuję za archiwum GW; kursywa moja). Nieco ponad miesiąc później Herling-Grudziński już nie żył.

Nb. panie cytowały list Herberta tak:

"Po Marcu 68 pewien poeta krajowy pisał w liście do poety na emigracji: «Nie spodziewałem się, że dosięgnie mnie ręka panów w czarnych garniturach. Zatelefonowali do mnie, drugi dzień po przyjeździe, kiedy siedziałem przy chorej matce. Potem były rozmowy codzienne i wielogodzinne. Nie w urzędzie, broń Boże, ale w hotelu Metropol na wysokim piętrze z oknem otwartym na podwórze. Wypytywali także o Ciebie, czybyś nie wrócił». Poetę przesłuchiwali ludzie Moczara. Poeta się wił, plątał, pytany o literatów wygłaszał sądy o literaturze, ale nie odmówił spotkań. Czy może Pan sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji?".

A tak to wygląda w oryginale:

"Nie spodziewałem się także że dosięgnie mnie ręka panów w czarnych garniturkach. Zatelefonowali do mnie w drugi dzień po przyjeździe [dopisek u dołu strony: "kiedy siedziałem przy chorej matce"] (była Wielkanoc i liczyłem na to, że «oni» także jedzą kiełbasę i piją). Potem były regularne «rozmowy» codzienne i wielogodzinne nie w urzędzie broń Boże, ale w hotelu «Metropol» na wysokim piętrze z oknem otwartym na podwórze. Mógłbym wyjść tym oknem i więcej nie wrócić a przyjaciele powiedzieliby że się upiłem, że zawsze miałem tendencje do nihilizmu no i buch. Jakoś to wytrzymałem, a kiedy zorientowałem się że zaczyna się Kafka zwiałem i nie stawiłem się na przesłuchanie. Wiem oczywiście że władza nie lubi gdy się ją wyprowadza w pole i że nie dadzą mi już spokoju.

Zetknąłem się przeto z ludźmi Moczara - jest to formacja chłopsko-nacjonalistyczna a zatem przerażająca. Interesowali się wieloma rzeczami między innymi prądami trockistowskimi na Zachodzie, ale głównie emigracją, którą najchętniej zwabiliby do kotła. Wypytywali także o Ciebie, czy byś nie wrócił, a ja im streszczałem Dolinę Issy i analizowałem twoją poezję udając że ich interesujesz jako najlepszy żyjący poeta polski. Grałem głupca ale bez przyjemności. Stwierdziłem z przerażeniem że się odzwyczaiłem, że nie bardzo potrafię spacerować z gównem na głowie, i że jestem tchórzem bo boję się o resztę życia. Odchorowałem to (bezsenność, depresja), ale teraz jest już dobrze i pracuję" (list do Czesława Miłosza z 18 czerwca 1969, [w:] Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Korespondencja, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2006, s. 104-105).

Jakimś trafem przy cytowaniu zabrakło najistotniejszego zdania: "Jakoś to wytrzymałem, a kiedy zorientowałem się że zaczyna się Kafka zwiałem i nie stawiłem się na przesłuchanie" (wyróżnienia moje), choć spreparowany cytat pań śledczych kończą słowa "Wypytywali także o Ciebie, czy byś nie wrócił".

Cała ta sprawa naturalnie nie obciąża Zbigniewa Mikołejki. Jest to jedynie mały przyczynek do zagadnienia "Zbigniew Mikołejko na tle epoki".

[Dopisek po latach] Pan Wojciech Mazurek powiadomił mnie, że jego zdaniem rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, niż wynikałoby to z mojej notki. Zatem odnotowuję to zdanie odrębne i zgodnie z obietnicą podaję tu jego uwagi w całości, bez zmian i bez komentarza.

«Szanowny Panie,

pominął Pan zdanie Adama Michnika, które padło od razu po informacji, że wyszły na jaw papiery o współpracy Silonego z systemem faszystowskim: "Ja w to zresztą nie wierzę, to był szlachetny facet". Po drugie niezgodny z Pańskim twierdzeniem o istnieniu "zlecenia" na Grudzińskiego (poprzez napisanie paszkwilu na Silonego), którego Zbigniew Mikołejko, który napisał rozumiejący, ukazujący wrażliwie złożoność postawy autora "Fontamary" esej, jakoby niezrozumiał, jest fakt, że Michnik polecił "natychmiast tekst drukować", oddając mu miejsce na swoją publikację. Po trzecie sporządzając "mały przyczynek" do obrazu "Zbigniew Mikołejko na tle epoki" zasugerował Pan, że Gustaw Herling-Grudziński został zmanipulowany przez "panie śledcze", wysłane przez Adama Michnika, by dopełnić jego "zlecenie", przez co niepochlebnie wypowiedział się o Herbercie. Przedstawiona jest wyłącznie jego perspektywa. Tymczasem Joanna Szczęsna i Anna Bikont także wydrukowały oświadczenie, w którym przypomniały, że inicjatywa wywiadu wyszła od wydawcy pisarza (osobliwe to śledztwo, które odbywa się z inicjatywy przesłuchiwanego), że autor "Innego świata" otrzymał wywiad do autoryzacji podczas której mógł wykreślić cały fragment o Herbercie, w ogóle nie zgodzić się na publikację albo dopisać swoje deklarowane "Odpieprzcie się od Herberta" oraz że twierdzenie Grudzińskiego jakby od razu się zorientował, iż odwiedziły go negatywnie nastawione "panie śledcze" spełniające zlecenie Adama Michnika, ponieważ wywiad powstawał w czasie kilku spotkań w przyjemnej atmosferze. Opuszczenia te sprawiły, że obraz działań i intencji Zbigniewa Mikołejki, Adama Michnika oraz Anny Bikont i Joanny Szczęsnej został przeczerniony i zniekształcony, aż do sugestii o ich interesownych i niskich pobudkach w sporze o lustrację. Rzeczywistość była tyczasem bardziej skomplikowana».

[3] Cztery lata później Mikołejko rzeczywiście wydał tomik wierszy zatytułowany Gorzkie żale (Instytut Mikołowski, Mikołów 2017).

[4] Sam Babbage twierdził we wspomnieniach, że wprawdzie algorytm do obliczania liczb Bernoulliego był jego autorstwa, ale Lady Lovelace znalazła w nim poważny błąd (nie wiadomo jednak jaki):

"We discussed together the various illustrations that might be introduced: I suggested several, but the selection was entirely her own. So also was the algebraic working out of the different problems, except, indeed, that relating to the numbers of Bernouilli [sic!], which I had offered to do to save Lady Lovelace the trouble. This she sent back to me for an amendment, having detected a grave mistake which I had made in the process" (Charles Babbage, Passages from the Life of a Philosopher, Longman, Londyn 1864 s. 136).

Nb. Ada Lovelace i tak zostałaby unieśmiertelniona w informatyce, gdyż wspomniał o niej Alan Turing w swej klasycznej pracy Maszyna licząca a inteligencja. Turing rozpatruje tam zastrzeżenie Lady Lovelace (Lady Lovelace's Objection), że maszyna analityczna Babbage'a niczego nie tworzy, a jedynie wykonuje to, co my polecimy jej wykonać. A zatem nie może myśleć! Zob. A[lan] M[athison] Turing, Computing Machinery and Intelligence, "Mind", tom. LIX, nr 236, październik 1950, s. 450: "Our most detailed information of Babbage's Analytical Engine comes from a memoir by Lady Lovelace. In it she states, «The Analytical Engine has no pretensions to originate anything. It can do whatever we know how to order it to perform» (her italics)".

[5] Randeep Ramesh, Homeless Poles living on barbecued rats and alcoholic handwash, theguardian.com, 12 sierpnia 2010 (strona zarchiwizowana).

[6] Istnieje domysł (i pewnie to on obił się Mikołejce o uszy), że Łaski stracił część biblioteki Erazma, gdy sam opuszczał Anglię i jego statek wskutek sztormu musiał zawinąć do Danii. Ale to tylko domysł.

"When Łaski fled England for the continent in 1553, he probably lost some of his books in the storm that drove the ship off course in the channel and forced it to land in Denmark - although, however plausible this may seem, there is no conclusive proof of it. But there is no doubt about the heavy losses that the library suffered soon after Łaski had returned to Emden in early December of that year. In 1554 some of his books were sold" (Egbertus van Gulik, Erasmus and His Books, przekład J. C. Grayson, University of Toronto Press, Toronto - Buffalo - Londyn 2018, s. 8).

Dalej też zachowuje swoją wartość praca Konstantego Żantuana: Erasmus and the Cracow Humanists. The Purchase of His Library by Łaski, "The Polish Review", tom X, nr 2, Wiosna 1965. Żantuan przyjmuje, że Łaski znaczną część biblioteki Erazma przekazał swemu przyjacielowi, Albertowi Hardenbergowi, którego biblioteka została zniszczona w 1580 roku w wyniku działań wojennych. "This is the most probable solution to the mysterious disappearance of the precious collection, since, in spite of a thorough search, only a few books from Erasmus' library were found" (s. 32).

[Dopisek] Biblioteka Erazma staje się czasem pożywką do snucia jeszcze bardziej księżycowych fantazji.

"Mianowicie że Erazm z Rotterdamu miał w swojej bibliotece czterysta egzemplarzy, i to były wszystkie książki, jakie do tamtego czasu powstały. Zasób całej wiedzy o świecie został zawarty w tych czterystu książkach i Erazm je wszystkie posiadał". Tak mówi Krzysztof Varga w książce Aleksandry Rybki Pokaż mi swoją bibliotekę (Wydawnictwo Znak, Kraków 2020, s. 333; wyróżnienie moje).

[7] Zazwyczaj w mężczyźnie w cylindrze widzi się dziś artystę lub ogólnie - przedstawiciela burżuazji, bo przecież cylinder jest tak burżuazyjny. Ale - jak przypomniał David Bellos - gdy obraz po raz pierwszy wystawiono, wszyscy widzieli w tej postaci robotnika!

"It is a striking fact that not one description of the painting from 1863 to the present day identifies the young man as anything other than a bourgeois - and the reviews of 1831 are unanimous in seeing the figure as a worker. In the eyes of the painting's first viewers, the young man's dress carries quite unambiguous social meaning, and it is not the meaning that we expect. [...] It is not that the silk hat is ill-fitting or obviously stolen: it is simply not a class symbol in 1831 as it has become today" (David Bellos, In the Mind's Eye. The Meanings of Liberty Guiding the People, [w:] The Process of Art. Essays on Nineteenth-Century French Literature, Music, and Painting in Honour of Alan Raitt, redakcja Mike Freeman, Elizabeth Fallaize, Jill Forbes, Toby Garfitt, Reger Pearson i Janis Spurlock, Clarendon Press, Oxford 1998, s. 20-21).

[8] Grecy, owszem, z upodobaniem przedstawiali nagich walczących wojowników, ale była to wyłącznie konwencja artystyczna, która zresztą przetrwała wieki i jeszcze na późnych rzymskich monetach można znaleźć wizerunki władców w pozie "heroicznej" - tylko z włócznią i tarczą na nagim ciele. W wojnie peloponeskiej (oraz w innych wojnach) nikt tak rzecz jasna nie walczył. Tukidydes świadkiem.

Nb. bałamuctwo o nagich hoplitach spotkać można także w polskiej Wikipedii ("a bywało, że hoplici walczyli w samych chlamidach, a nawet nago"; hasło "Hoplici"), która powołuje się na Dzieje Grecji Hammonda. Tyle że u Hammonda na podanej tam w przypisie stronie niczego podobnego nie ma.

Nie znaczy to, że nagich wojowników w ogóle nie było. Owszem, byli (zob. choćby Jacek Banaszkiewicz, "Nadzy wojownicy". O średniowiecznych pogłosach dawnego rytu wojskowego, [w:] Człowiek, sacrum, środowisko. Miejsca kultu we wczesnym średniowieczu. Spotkania Bytomskie IV, redakcja Sławomir Moździoch, Wrocław 2000, s. 11-25), ale akurat nie w Grecji Tukidydesa (jeśli pominąć nagość artystyczną i rytualną, na przykład spartańskie święta Gymnopediów).

Przekonanie, jakoby podczas rzezi galicyjskiej z rozmysłem oszczędzano kobiety z powodów eugenicznych, to dziwaczna bajka, być może wysnuta z Turonia Żeromskiego. Kobiety również mordowano, aczkolwiek znacznie rzadziej, gdyż austriaccy urzędnicy płacili za trupy mężczyzn. Kazano panów rżnąć, bo kobieta wtedy politycznie niewiele znaczyła. Niemniej i takie wypadki się zdarzały. Antoni Tessarczyk we wczesnej relacji tak opisuje morderstwo dokonane na małżonce Onufrego Wolskiego:

"Odebrano jéj znaczną ilość pieniędzy i kosztowności, które przy sobie miała, zdarto z niéj suknie i obnażoną powrozami pokrępowaną, rzucono na ziemię. W tym stanie zostawała znaczny przeciąg czasu, wystawiona na najochydniejsze najgrawania, śmiechy i szyderstwa. Po czém kłuli jéj ciało widłami i osękami, póki wśród takich męczarni życia nie zakończyła. Na te okrutne morderstwa aż dreszcz człowieka przejmuje" (A[ntoni] Tessarczyk, Rzeź galicyjska 1846 r. czyli szczegółowy opis dokonanych morderstw, rozbojów i łupieztw, wraz z ważniejszymi wypadkami, jakie tym okropnym scenom towarzyszyły w związku z intrygami biórokracyi, Kraków 1848, s. 11-12).

Garść nazwisk pomordowanych kobiet można też znaleźć w spisie ks. Dembińskiego (zob. Ks. Stefan Dembiński, Rok 1846. Kronika dworów szlacheckich zebrana na pięćdziesięcioletnią rocznicę smutnych wypadków lutego, Jasło 1896, s. 427-433).

Inne bałamuctwa prof. Mikołejki wyglądają jak wieści z alternatywnej rzeczywistości. W tym równoległym świecie Ignacy Rzecki (ten z Lalki) uprawia gimnastykę (s. 206), a stan wojenny przygotowują cybernetycy pod wodzą docenta Kosseckiego (awansowanego na profesora): "Wiem, że stan wojenny przygotowywał zespół cybernetyków społecznych pod kierunkiem profesora Józefa Kosseckiego, który brał pod uwagę różne mentalne kwestie, przede wszystkim - strach" (s. 369). Całkiem inaczej rozwija się też sytuacja polityczna:

"Jeśli Polska nie dozna jakiejś traumy ekonomicznej, kryzysu, załamania się porządku liberalno-demokratycznego, doprowadzi to do marginalizacji Kaczyńskiego. Coraz więcej osób zacznie bowiem korzystać z dobrodziejstw gospodarki, wolnego rynku, więcej będzie młodych wykształconych ludzi i coraz mniej tych odtrąconych. Ale, nie daj Boże, przyjdzie kryzys, wtedy Jarosław Kaczyński odniesie sukces, bo rozżalonych przybędzie.

Na szczęście, niezależnie od różnych traum przydrożnych, których doznajemy, takich albo innych niedogodności albo błędów, Polska nie znajduje się w sytuacji dramatycznego załamania" (s. 120).

[9] Główną rolę w reformie procesów o czary odegrał inkwizytor Alonso de Salazar Frías. Ale Gustav Henningsen sugeruje, że do tego przesilenia doszło także dlatego, ponieważ w Kraju Basków jednak przebrano miarkę. Gdyby potraktować na serio wszystkie donosy, oskarżenia i samooskarżenia, trzeba by uznać, że większość mieszkańców tego regionu para się czarostwem. Zob. Gustav Henningsen, The Greatest Witch-Trial of All. Navarre, 1609-14, "History Today", tom 30, listopad 1980, s. 39: "The principal reason for the brief existence of this dangeorus phenomenon was its monstrous form. In some villages it could result in more than half inhabitants being denounced as witches: children, women and men; young and old; rich and poor; clerics and laity - no social group escaped".

[10] To wiedza elementarna, na poziomie hasła z Wikipedii. Kto chciałby wiedzieć o tym więcej, niech zajrzy na przykład do łatwo dostępnej i obudowanej naukowym aparatem książki Katarzyny Smyk Choinka w kulturze polskiej. Symbolika drzewka i ozdób (UNIVERSITAS, Kraków 2009); s. 30: "Niewątpliwie zwyczaj choinki przejęliśmy od Niemców, co funkcjonuje także współcześnie w świadomości potocznej". Dalej cytuję jako Choinka.

[11] Witold Klinger, Obrzędowość ludowa Bożego Narodzenia. Jej początek i znaczenie pierwotne, Fiszer i Majewski, Poznań 1926, s. 50. A sam Gołębiowski pisze o tym tak:

"Przejęty od Prusaków jest zwyczaj w Warszawie, upominkiem dla dziéci na wilią: sosenka z orzechami włoskiemi złocistemi, cukierkami, jabłuszkami i mnóstwem świéczek, lub kawałków stoczka różnokolorowego. Czasem pomiędzy gęstwiną wyrobiona szopka, i w niéj narodzenie pańskie, czyli z wosku starannie wyrobione dziécie w żłobku leżące, patrząca nań czule N. Panna i S. Józef; chuchają na dziecinę wół i osioł, przybiegają pastérze, ulatują anioły, a wszystko jak najbogaciéj oświecone" (Łukasz Gołębiowski, Lud polski, jego zwyczaje, zabobony, Warszawa 1830, s. 318-319).

Nb. pierwsze zdanie cytuje również Katarzyna Smyk w Choince (s. 32), ale robi przy tym pięć (!) błędów i dodatkowo myli stronę, więc chyba cytuje z drugiej albo i z trzeciej ręki.

[12] Tak jedną z wersji tej legendy streszcza Tanya Gulevich:

"Another Christian legend attributes the Christmas tree to Martin Luther (1483-1546). One Christmas Eve the great religious reformer found himself walking through the woods. The beauty of the stars shining through the branches of the fir trees deeply moved him. He cut down a small tree, brought it home with him, and covered it with lit candles, explaining to his family that its light and beauty represented Christ, the light of the world" (Encyclopedia of Christmas and New Year's Celebrations, 2nd Edition, Omnigraphics, Detroit 2003, s. 168).