EBENEZER ROJT

Witold Gombrowicz rysuje "drzewo filozofii"
albo Boże, zmiłuj się, co za blaga!

Filozofia stanowiła istotnie, obok działalności pisarskiej, podstawowe zainteresowanie autora Ferdydurke. Była dla niego przede wszystkim wielką pasją intelektualną, której początki sięgają studiów uniwersyteckich i pobytu w Paryżu w Institut des Hautes Etudes Internationales. Zapewne w stolicy Francji nasłuchał się...
- napisał dawno temu Francesco M. Cataluccio [1]. A jeszcze dawniej mniej więcej to samo oznajmił Jerzy Jarzębski, w dodatku stylem drewnianym, belferskim, jakby to już wtedy było oczywiste ustalenie gombrowiczologii:
Na wstępie powiedzieć należy, iż pole odwołań Gombrowicza do konkretnych prądów i nazwisk z historii filozofii jest ogromne. Ten temat pasjonował go przez całe życie, w Argentynie organizował swego rodzaju "kursy" filozoficzne, tuż przed śmiercią dyktował jeszcze oryginalny Przewodnik po filozofii w sześć i ćwierć godziny [...] [2].
Czego młody Gombrowicz nasłuchał się w stolicy Francji, nie wiadomo, ale z kursami filozoficznymi w Argentynie to poniekąd prawda, jeśli tylko pamiętać o cudzysłowie i o tym, że były one bardzo, ale to bardzo "swego rodzaju".
W domu przy General Paz 1019, na pięterku, które powoli dobudowywują Świeczewscy, odbywa się jeden ze słynnych kursów filozoficznych dla pań, jakie Gombrowicz prowadzi pod koniec 1954 roku w celu zebrania kapitału na czas pożegnania się z bankiem. [...] Kursy filozoficzne przynoszą mu raz 130, raz 150, raz 170 pesos. Opłata wejściowa wynosi 10 pesos [3], słuchaczek jest zatem od trzynastu do siedemnastu. [...] Panie traktują to jako spotkanie towarzyskie połączone z "chrześcijańską" pomocą bliźniemu. Ważnym elementem kursu filozoficznego jest aspekt kulinarny. Gombrowicz podpuszcza panie do współzawodnictwa [...] Kontroluje czas z zegarkiem w ręku i równo po godzinie kończy, nawet jeśli jest w połowie zdania, [...] [krzycząc] "Kolacyjka! Już! Ani sekundy zwłoki!". Po każdej lekcji robi rundkę z kapeluszem, a gdy nie jest zadowolony z wysokości datków, mówi: "Oświecam wasze tępe głowy, a wy robicie oszczędności na biednym geniuszu" [4].
Natomiast z tym podstawowym zainteresowaniem filozofią, czy wręcz "wielką pasją intelektualną" i to "przez całe życie", to wielka przesada!

Już z pięćdziesiątakiem na karku nawet przed "tępymi głowami" z damskiego kółka czuł tremę, bo wiedział, że z jego przygotowaniem filozoficznym nie jest najwspanialej i bał się - skądinąd słusznie - że któraś z bystrzejszych pań może to zauważyć [5]. Jednak jeśli idzie o jego kompetencje jako wykładowcy, niebezpiecznie byłoby opierać się na wspomnieniach uczennic, jeszcze mniej kompetentnych, za to niezmiernie mu życzliwych. Ale z czasów argentyńskich kursów zachował się osobliwy dokument: "drzewo filozofii", które Gombrowicz narysował na odwrocie blankietu Banco Polaco (to właśnie na intencję pożegnania się z tym bankiem robił rundki z kapeluszem). Rysunek ten jest znany od dawna, ale na ogół łączy się go z Przewodnikiem po filozofii, tym dyktowanym tuż przed śmiercią dwojgu słuchaczy - i może nie bez racji, ponieważ Gombrowicz podobno korzystał wtedy ze swoich (już pożółkłych) argentyńskich notatek [6].

Jerzy Jarzębski chyba jako jedyny spróbował starannie opisać to Gombrowiczowskie "drzewo filozofii":

I oto "korzeniami" drzewa czyni pisarz Sokratesa, stoików, św. Augustyna i św. Bernarda, pniem - Kierkegaarda skrzyżowanego (na rysunku - dosłownie) z Pascalem i Maine de Biranem, u nasady "korony" umieszcza fenomenologię i nieco z boku - Nietzschego, a następnie w "gałęzie" wpisuje kolejno: Sartre'a i Heideggera, La Bretonnière [właśc.: Laberthonnière], Blondela, Bergsona, Péguy, Landsberga [?], Schelera, Bubera, Bierdiajewa, Szestowa, Sołowiowa, G. Marcela, personalizm i Jaspersa (jednego z nazwisk nie udało mi się odcyfrować). Sam Gombrowicz orientuje się od razu, ile materiału opuścił, obok więc "drzewa", na tej samej kartce rysuje równoległe ciągi lub zalążki ciągów historycznych (Gra, s. 94-95; dalej Jarzębski próbuje z grubsza odtworzyć graficzny układ tych ciągów, co już pominę, skoro możecie podziwiać oryginał).
Jednak - co tu kryć - ten opis również wygląda, jakby wyszedł spod pióra niezmiernie życzliwej uczennicy. Wszystko pilnie zanotowane, żadnych pytań. A przecież tam błąd siedzi na błędzie i niedorzecznościami pogania. Albo co najmniej dziwnościami. Co znaczy choćby ten cztery razy pojawiający się barok? Aż taki ważny? [7]. Albo uwaga, że barok (Barroco), człowiek faustowski i Świat jako wola i wyobrażenie Schopenhauera to "ta sama koncepcja"? Dlaczego akurat św. Bernard (z Clairvaux) miałby być jednym z korzeni drzewa, którego pniem jest Kierkegaard [8], a na samym pniu "fenomenologia" poprzedza Nietzschego? Dlaczego, dlaczego, dlaczego...

I po co w ogóle był ten schemat wrogowi schematów, po co ta systematyka "z naukowego ducha poczęta, beznamiętna, zimna, jak lód", której "chłód trupi nie zda się nam na nic" [9]. Zwłaszcza że przy tym byle jaka, nieudana, bo Hegel i koledzy już się nie zmieścili i biwakują gdzieś tam z boku na trawie pod drzewem.

A na dobitkę jeszcze te wstydliwe potknięcia. Ten parokrotnie pomazany "Kirkegaard", który już nie wiadomo, czy zrazu był "Kerkegaardem", czy może nawet "Kergegaardem". Ten Nietzsche za każdym razem bez "z". Ten "Berckeley". No i to mrowie nazwisk rozrzuconych po gałęziach bez śladu jakiejkolwiek hierarchii [10]. Gdzież to się nagle zapodziała "wyższość" i "niższość"? [11].

Arbitralność zestawień i doboru postaci świadczy jednak o bardzo osobistym stosunku pisarza do prezentowanego materiału tradycji - zaiste, nie był on przecież "profesorem filozofii" (Gra, s. 95)
- komentuje ten bałagan Jarzębski. Choć przecież wszystko wskazuje, że było akurat odwrotnie. Że to nie żaden "bardzo osobisty stosunek" Gombrowicza wyraził się w tym drzewku, ale że wyrosło ono na przypadkowych wypisach z jakiegoś bryku. Najpewniej hiszpańskiego (stąd "Socrates" i "Estoicos"), więc tym łatwiej mylił się; jak kilka lat wcześniej, gdy zakładał teczkę z osobistymi notatkami i z hiszpańskiego Crono zrobił mu się polski Kronos [12]. Zaiste, "profesorem filozofii" nie był, ale przecież nie jest tak, że poniżej profesora zaraz musi się zaczynać kraina zuchwałej ignorancji (zresztą profesorstwo nie ma tu nic do rzeczy). Czemu więc powtarzać te legendy o "wielkiej pasji"?

W rzeczywistości Gombrowicz bliżej zainteresował się filozofią dopiero w Argentynie - pod wpływem młodszego o ponad dwadzieścia lat Alejandro Rússovicha (zwanego Russo), który filozofię studiował. Podbierał mu książki, ale chyba głównie właśnie te hiszpańskie bryki [13]. Później też filozofów raczej kartkował, niż czytał [14]. W Kronosie odnotował zaledwie nieco ponad tuzin filozoficznych lektur [15]. Jednocześnie znacznie więcej pisze tam o koncertach, na które chodzi, o kupowanych płytach, a nawet o problemach z gramofonem i czuć, że to go naprawdę emocjonalnie angażuje (zwłaszcza ten gramofon) [16]. A przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie wpadłby na pomysł wydania tomu Gombrowicz muzykolog, gdyż w tym wypadku ignorancja amatora byłaby jednak aż nazbyt widoczna [17].

Bo i któż jako tako obeznany z podstawami teorii muzyki nabrałby się na głębię podobnych rozważań:

Nie dałbym trzech groszy, czy Skriabin nie doszedł do akordu kwartowego (zalterowanego) w Prometeuszu niezależnie od Liszta. I potem - jakże wyśledzić dalszą drogę tego akordu u Debussy'ego, Mahlera, Dukasa, Ryszarda Straussa?
A co do akordu kwart-sekstowego, to pytam, czy kwinta, będąca u jego podstawy, naprawdę "gra" uczuciowo - czy to nie konwenans, podtrzymywany kadencjami klasycznych koncertów (bardziej może tematem kodalnym)?
Hm, hm... [18].
Więc co z tego, że wielka pasja intelektualna, pole odwołań ogromne i osobisty stosunek, skoro uwagi Gombrowicza o filozofii warte są na ogół tyle, co jego przemyślenia o akordzie kwart-sekstowym.
Do Marksa, jak i do Kierkegaarda, potrzebny jest Hegel. A Hegla nie ugryziesz bez Krytyki Czystego Rozumu. Ta zaś wywodzi się po trosze z Hume'a, Berkeleya, konieczny byłby na dalszym planie przynajmniej Arystoteles i choć trochę Platona, ale i Descartes, ojciec nowoczesnego myślenia, też by się przydał i to także jako prolegomena do fenomenologii, bez której to fenomenologii (Husserl) nie można czytać ani "L'Etre et le Néant" ani "Sein und Zeit" (Dziennik 1957-1961, s. 207).
Hm, hm... Wprawdzie Gombrowicz zaraz podkreśla, że "te nazwiska i tytuły wyznaczają horyzont studenta na drugim roku filozofii", ale przecież sam by tego drugiego roku nie zaliczył [19]. Gdy tylko próbuje zstąpić poniżej takiej podręcznikowej rewii nazwisk i tytułów, do rzeczy samej, często opowiada banialuki - i filozoficzni zawodowcy od dawna dobrze o tym wiedzą [20].

Może więc lepiej udawać, że to wszystko tylko kolejny żart złośliwego Itka - razem z tym dziwacznym "drzewem filozofii" na czele.

Skąd zatem wśród krytyków intuicja "filozoficzności" Gombrowicza? [...] "Poprawia" filozofów tak jak "poprawiał" Dantego, co w Ungarettim - ku uciesze samego Gombrowicza - wzbudziło gniew. Trudno też odwoływać się w argumentacji do szkicu "filozoficznego drzewa genealogicznego". Mylą się ci, którzy analizują je na serio. Figura takiego drzewa służyła pisarzom nierzadko [...] jako nośnik satyry i parodii [21].
Tyle że to drzewko jakieś takie ani śmieszne, ani obrazoburcze. Gdzież tu satyra i parodia?

Już prędzej można by je potraktować jako tajny aneks do rozmaitych 'autodemaskacyjnych' wypowiedzi samego Gombrowicza:

Mój dyskurs "O problematyce współczesnej" odbył się wczoraj. [...] Próbowałem dać charakterystykę teraźniejszego myślenia mówiąc, na przykład, że jest "zredukowane", że powoli oswaja się z "podwójną interpretacją", że odczuwamy je jako coś "działającego nie tylko na zewnątrz, ale i na wewnątrz, stwarzającego tego kto myśli", powoływałem się na naukę, na kwanty, na Heisenberga i mechanikę falową, na Husserla i Marcela - Boże, zmiłuj się, mówiłem jak zawsze się mówi, jak mówią nawet najznakomitsi tj. udając, że jestem u siebie w domu i że to dla mnie chleb z masłem, gdy pierwszy lepszy niedyskretny kwestionariusz położyłby mnie na łopatki. Ale już tak przyzwyczaiłem się do mistyfikacji! (Dziennik 1957-1961, s. 135).
Boże, zmiłuj się... Owszem, to też tylko żart. Ale zarazem jest to już ten poziom żartu, na którym obowiązuje bezwzględna logika Marxa (oczywiście Groucho Marxa): Gombrowicz mówi jak blagier i zachowuje się jak blagier, ale nie dajcie się nabrać - on naprawdę jest blagierem!

Być może jednak żyjemy w czasach, w których właśnie blaga staje się najpoważniejszą kategorią filozoficzną.

Mały apendyks (import z Norwegii)

Tuż przed wywiadem czytałem dzienniki Gombrowicza; piąty raz usiłowałem się w nie wedrzeć, piąty raz czytałem pierwszych dziesięć stron, nie mogąc przejść dalej, i już tego samego dnia po południu na dobre odłożyłem tę książkę. Dziennikarka zauważyła jednak, że mam ją przy sobie, i zrobiła z tego króciutki poboczny tekst, zatytułowany Knausgård czyta Gombrowicza. Prześladowało mnie to później przez lata. Wielokrotnie kontaktowały się ze mną gazety i czasopisma, które chciały, żebym przygotował dla nich jakiś artykuł o tym polskim pisarzu. Mnie, który przeczytał zaledwie pierwszych dziesięć stron z jego dzienników, a żadnej powieści czy dramatu, uznano za eksperta od Gombrowicza. Jeszcze gorzej było, kiedy spotykałem się z Dagiem Solstadem, bo on cenił Gombrowicza naprawdę wysoko, uważał go za jednego z najważniejszych dla siebie pisarzy, a ponieważ kiedy za pierwszym razem zaczął mi o nim mówić, nie przyznałem się, że go nie czytałem, musiałem dalej udawać przed nim znawcę Gombrowicza. Raz podszedł do mnie i oznajmił, że był na seminarium gombrowiczowskim w Sztokholmie i spodziewał się, że mnie tam zobaczy. Wyjaśniłem, że akurat wtedy miałem mnóstwo zajęć, w innym wypadku z wielką chęcią bym przyjechał. Czy to było ciekawe seminarium? I tak dalej, i tak dalej [22].
[1] Francesco M. Cataluccio, Gombrowicz filozof, [w:] Gombrowicz filozof, wybór i opracowanie Francesco M. Cataluccio i Jerzy Illg, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 1991, s. 7. Dalej cytuję jako Gombrowicz filozof. Zaraz potem Cataluccio pozwala sobie na jeszcze śmielsze hipotezy, też wzięte z sufitu, ale już zatrącające o kabaret.

"W 1927 roku Heidegger opublikował w piśmie Husserla «Jahrbuch für Philosophie und phänomenologische Forschung» swoją pracę Sein und Zeit. W Ferdydurke wyczuwa się wpływ idei niemieckiego filozofa, które musiały przenikać atmosferę Warszawy lat trzydziestych. Wystarczy zacytować fragment, w którym bohater mówi: «O, warto żyć dla śmierci, by wiedzieć, że w nas umarło, że już nie ma, pusto i czczo, cicho i czysto [...]»" (s. 7).

Nic nie wiadomo o tym, by idee Heideggera przenikały "atmosferę Warszawy lat trzydziestych", a zacytowany fragment łączy z Heideggerem jedynie słowo "śmierć". Jeśli to "wystarczy", to w takim razie wszystkie anonse zakładów pogrzebowych również są z ducha heideggerowskie.

[2] Jerzy Jarzębski, Gra w Gombrowicza, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1982, s. 94. Dalej cytuję jako Gra. Nie jestem złośliwy. "Jarzębski-autor Gry w Gombrowicza wciskał siebie w sztywny uniform badacza uniwersyteckiego (co więcej - tzw. «młodego badacza», obraz zgoła archetypiczny), samego Gombrowicza zaś ubierał w dostojną togę przedmiotu studiów akademickich" (Andrzej Zawadzki, Pierwsze: nie będziesz podglądał Boga swego, Gombrowicza, "Teksty Drugie, 2002, nr 3, s. 110).

Nb. Przewodnik po filozofii ostatnio wydawany jest w nowym przekładzie autorstwa Ireneusza Kani pod tytułem Kurs filozofii w sześć godzin i kwadrans.

[3] Niedrogo. Pod koniec 1954 roku i na początku 1955 kurs amerykańskiego dolara zbliża się do 30 pesos, czyli Gombrowicz dostaje za taki wykład góra sześć dolarów (plus kolację, co też się liczy). Sześć dolarów z roku 1954 to według tego kalkulatora uwzględniającego inflację, prawie 60 dolarów dzisiejszych, czyli w połowie 2018 roku jakieś 200 złotych. Ale to naturalnie jedynie zgrubne przybliżenie. Trzeba też pamiętać, że na początku pań było znacznie mniej. W październiku 1954 Gombrowicz notuje: "Wtorek wykład dla 6-u kobiet o Kancie - udany". Zob. Witold Gombrowicz, Kronos, wstęp Rita Gombrowicz, posłowie Jerzy Jarzębski, przypisy Rita Gombrowicz, Jerzy Jarzębski, Klementyna Suchanow, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 170-171. Dalej cytuję jako Kronos.

Nb. w tym samym czasie Giedroyc płaci Gombrowiczowi za odcinek Dziennika 300 pesos (czyli 10 ówczesnych dolarów = w przybliżeniu 350 złotych z roku 2018):

"W ostatnim nrze, tj. listopadowym, który został wyekspediowany 5 bm., dałem fragmenty Dziennika (tym razem wybrałem naprawdę «czystą» sztukę). W nrze grudniowym chcę dać w całości Dziennik, który dostałem dziś właśnie od Pana i który jest naprawdę świetny. Piszę jednocześnie do Dąbrowskiego z prośbą o przekazanie Panu honorarium za te dwa Dzienniki, tj. 600 pes." (Jerzy Giedroyc, Witold Gombrowicz, Listy 1950-1969, wybrał, opracował i wstępem opatrzył Andrzej Kowalczyk, Czytelnik, Warszawa 1993, s. 120; list z 8 listopada 1954 roku).

Z kolei w banku Gombrowicz zarabia wtedy miesięcznie 1200 pesos i - jak twierdzi - jest nędzarzem. Prawdopodobnie trochę przesadza, bo stara się przekonać Giedroycia, by nie robił "sałatki" z jego dzienników, to znaczy nie łączył ich wybranych fragmentów, ale płacił za każdy nadesłany odcinek.

"Drogi Redaktorze, odpisuję galopem, gdyż zapowiedź tej sałatki z moich dzienników napełniła mnie niepokojem. Redaktorze, idzie przede wszystkim o to, żeby te kulinarne zamierzenia nie uderzyły mnie po kieszeni, bo jestem nędzarz, w banku zarabiam 1200 pesos, to nawet nie wystarcza do połowy miesiąca" (Listy 1950-1969, s. 115; list z 12 października 1954).

[4] Klementyna Suchanow, Gombrowicz. Ja, geniusz, tom II, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017, s. 149-151. Dalej cytuję jako Suchanow. Ostatnie zdanie pochodzi ze wspomnień Marii Świeczewskiej, która tak się z tego skąpstwa tłumaczy:

"Dawałyśmy cośmy mogły. Wszystkie uczennice były biedne. Były zainteresowane filozofią, ale w pierwszym rzędzie chciały pomóc przyjacielowi. Niektóre były inteligentne i nieprzygotowane [sic!], ale inne przychodziły przez ciekawość, a przygotowanie ich było wyłącznie kulinarne: przynosiły ciastka, które zajadałyśmy po kursie, co Witold bardzo lubił; w ogóle chętnie łączył kuchnię z filozofią" (Rita Gombrowicz, Gombrowicz w Argentynie. Świadectwa i dokumenty 1939-1963, Wydawnictwo Puls, Londyn 1987, s. 149; dalej cytuję jako Gombrowicz w Argentynie).

Nb. Klementyna Suchanow do kwestii finansowych podchodzi nadzwyczaj niefrasobliwie: potrafi na przykład w jednym akapicie (Suchanow, s. 150) podawać sumy, jakie Gombrowicz otrzymywał za swoje wykłady w latach 1954-1955, przemieszane z niedatowanymi danymi o kursie argentyńskiego peso do dolara, które - jak się okazuje po sprawdzeniu - dotyczą końca roku 1959, gdy za sprawą inflacji dolar kosztował już trzykrotnie drożej! Kto więc chciałby wiedzieć, jak naprawdę powodziło się wtedy Gombrowiczowi, musi to sobie sam porachować.

[5] "Rzecz zabawna, że przed tymi kursami miał tremę. Uspokajał się w miarę mówienia. [...] Prawdopodobnie nie miał pełnego wykształcenia filozoficznego, ale miał dar syntezy i wspaniale umiał osadzać idee w dawnej kulturze" (wspomnienie Marii Świeczewskiej; źródło to samo, co w przypisie 4).

"Czy Gombrowicz miał jakiekolwiek przygotowanie filozoficzne? To ważne dla eksplikacji tekstów.

Oczywiście Gombrowicz nie mógł się znać na filozofii jak filozof. Natomiast jedną z jego naczelnych cech, którą zresztą wszystkim imponował, była postawa następująca: dziś - nie umiem, jutro - umieć będę. Zauważyłam, że jeśli czegokolwiek, co go nagle zainteresowało, nie rozumiał, natychmiast pragnął się tego uczyć. To samo było z tymi wykładami, do których niesłychanie starannie się przygotowywał".

Rozmowa Krzysztofa Miklaszewskiego z Marią Świeczewską w: Krzysztof Miklaszewski, Distancia, Witoldo! czyli Gombrowicz oczyma argentyńskich przyjaciół, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2004, s. 41. Dalej cytuję jako Distancia.

[6] "[...] doskonałym pomysłem Dominika de Roux było wciągnięcie Witolda w kurs filozofii. Nie chce, jak proponuje Dominik, sam pisać wykładów, bo uważa, że to dobre «dla uczniaków», ale zgadza się, by podyktować wykłady Dominikowi i Ricie [Ricie Gombrowicz, która jest już wtedy jego ślubną żoną]. [...] Maj i czerwiec 1969 roku upływają na domowych wykładach z filozofii. Najpierw u siebie w pokoju, potem na kanapie w salonie leży w płaszczu (nigdy już go nie zdejmuje, nawet w upał) i podpierając głowę, z pożółkłymi notatkami z Argentyny, do których jednak nie zagląda, wciela się w profesora. A pilni studenci w postaci Rity i Dominika notują w zeszytach na kolanie, gdy jednocześnie [...] kręci się taśma magnetofonu. Mówi z werwą, wydobywając zawsze to, co najważniejsze. Rita przepisuje potem notatki na maszynie, a Dominik uzupełnia brakujące fragmenty" (Suchanow, s. 465-466).

Reprodukcję "drzewa filozofii" zamieszczono m.in. na czwartej stronie okładki Gombrowicza filozofa (którego częścią jest także Przewodnik po filozofii w sześć godzin i kwadrans w przekładzie Bogdana Barana) i na pierwszej stronie okładki angielskiego przekładu Przewodnika (Witold Gombrowicz, A Guide to Philosophy in Six Hours and Fifteen Minutes, przełożył Benjamin Ivry, Yale University Press, Nev Haven 2004).

[7] Być może chodzi tu o to, co dużo później zostało w Dzienniku wyłożone tak:

"Czyż renesans to nie obiektywizm, barok - subiektywizm? W muzyce Beethoven subiektywny, Bach obiektywny. I jakież głowy nie wypowiadały się za subiektywizmem! Artyści, myśliciele jak Montaigne lub Nietzsche..." (Witold Gombrowicz, Dziennik 1953-1969, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 93).

Dlaczego barok to subiektywizm, to już tylko barokowe putta raczą wiedzieć. Dalej jest jeszcze gorzej. Okazuje się, że problemy Sartre'a kończą się "analogiczną sprzecznością", co teoria falowa i korpuskularna światła oraz "dwoiste ujęcie elektronu". "I dlatego człowiek jest dla siebie taką tajemnicą" (s. 931). Wyszło mu też, że skoro świadomość jest intencjonalna, to prawo identyczności nie obowiązuje. Husserl chybaby oszalał, gdyby to usłyszał.

[8] W pismach Kierkegaarda można znaleźć jedynie garść rozproszonych uwag dotyczących św. Bernarda. Czasem są to uwagi pozytywne, a czasem - nie. W każdym razie Kierkegaard nie wyrobił sobie o nim zdecydowanej opinii. Zob. Jack Mulder, Jr., Bernard of Clairvaux. Kierkegaard's Reception of the Last of the Fathers, [w:] Kierkegaard and the Patristic and Medieval traditions, redakcja Jon Stewart, Routledge, Londyn - Nowy Jork 2008, s. 35, 39: "[...] Kierkegaard makes only a couple of scattered remarks about Bernard, often in relation to others figures, such as Abelard, Savonarola, or Pascal. [...] By now it should be clear that we can hope for no single verdict from Kierkegaard as to how we are to regard the «last of the Fathers». There will always have to be an «on the other hand» for Bernard".

Nb. o św. Bernardzie z Clairvaux wspomina się czasem przy omawianiu filozofii Heideggera i to zestawienie nazwisk w jakimś podręczniku mogło zwrócić uwagę Gombrowicza. Zestawia się je zaś ze względu na pewne podobieństwo formuł określających specyficznie ludzki sposób istnienia: bycia ku śmierci (Sein zum Tode) Heideggera i połączenia rozumu ze śmiercią (copula rationis et mortis) św. Bernarda. Zob. Sancti Bernardi, abbatis primi Claraevallensis, Opera genuina, t. II, Paryż 1845, s. 459: "Mirabilis siquidem copula rationis et mortis, mira societas discretionis et corruptionis" (In dedicatione ecclesiae, kazanie V, 7).

[9] Ten cytat to Gombrowicz przeciwko Gombrowiczowi. U niego jest to zakończenie zwięzłej filipiki pod adresem fenomenologii. W tej samej notatce udało mu się też załatwić w trzech krótkich akapitach z egzystencjalizmem uznanym hurtem za gadaninę, "która się rozłazi". Zob. Witold Gombrowicz, Dziennik 1957-1961, [w:] Dzieła, t. VIII, pod redakcją Jana Błońskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 267-268. Dalej cytuję jako Dziennik 1957-1961.

[10] Jarzębski pewnie ma rację, że tajemniczy "La Bretonnière" to tak naprawdę miał być Lucien Laberthonnière, choć w encyklopediach jest też jezuita Jacques-Quintin de La Bretonnière, więc mogli się Gombrowiczowi pomieszać. Landsberg ze znakiem zapytania to na pewno Paul Ludwig Landsberg. uczeń Husserla i Schelera. Z kolei ten nieodcyfrowany, to najprawdopodobniej Benn, Gottfried Benn (proszę porównać ostatnią literę w "Benn" z ostatnią literą w "Bergson"). Że Benn kojarzy się raczej z poezją niż z filozofią? Péguy podobnie, a przecież pojawia się w ciągu "gałęzi" francuskich (Péguy - Bergson - Blondel - Laberthonnière, więc czemu Benn nie mógłby się pojawić w podobnym ciągu "gałęzi" z kręgu języka niemieckiego (Buber - Benn - Scheler - Landsberg).

Nb. Aleksandra Gruzinska w swojej recenzji z angielskiego wydania Przewodnika po filozofii... widzi na tym drzewie co innego. Widzi na przykład Husserla, którego tam nie ma. "La Bretonnière" to dla niej właśnie La Bretonnière. Zamiast Bubera widzi Bretona (!), a "Faustowski" odczytuje jako "Faustenski" (kursywa za oryginałem). Zob. "Rocky Mountain Review of Language and Literature" 2006, tom 60, nr 1, s. 132.

[11] Aż dziwne, że nie zabrał się za to drzewko marudny nudziarz, Tadeusz Kępiński, który tak bardzo chciał być choć trochę "wyższy" od swojego szkolnego kolegi. Ale może tylko dlatego, że o nim nie wiedział. Nb. w książce o młodości Gombrowicza (przez gombrowiczologów na ogół poważanej) o zainteresowaniach filozoficznych Itka Kępiński ma do powiedzenia zdumiewająco niewiele. "Zaledwie parę razy poszedł ze mną na nieocenione w swej jasności wykłady Władysława Tatarkiewicza". Podobno "zainteresowanie filozofią miało u niego charakter zapoznawania się z problemami - nie zaś dążenia do systematycznego nabywania wiedzy", ale nie wiadomo, jakie to były problemy. Zob. Tadeusz Kępiński, Witold Gombrowicz i świat jego młodości, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987, s. 190.

[12] Chronos (Χρόνος) i Kronos (Κρόνος) to w greckiej mitologii dwie zupełnie różne postaci. Chronos to personifikacja czasu, Kronos - jeden z tytanów (ten, który pożerał własne dzieci). Intencje Gombrowicza wydają się oczywiste: chciał zrekonstruować i zapisać chronologię swego życia (dziś do takich celów służy wielu ludziom oś czasu na Facebooku), czyli Kronos to pomylony Chronos, i doprawdy trudno zrozumieć, czemu Michał Głowiński mówi, że tego tytułu nie rozumie (Głowiński: "Kronos" Gombrowicza nie nadaje się do czytania. Z profesorem Michałem Głowińskim rozmawia Anna Gromnicka, wprost.pl, 25 czerwca 2013: "- A tytuł «Kronos»? - Ja go nie rozumiem. Ale wiem, że nie jestem w tym odosobniony, co tym bardziej pogłębia mój sceptycyzm wobec tej książki").

Również wydawcy "Kronosu" trochę przesadnie problematyzują tę sprawę, zamiast napisać krótko, co się z czym pomieszało. Choć naturalnie zgadzają się, że: "Jako zapis życia, kronika wydarzeń znacznie lepiej tłumaczy się «Chronos», trudno jednak poprawiać autora" (Kronos, s. 426; posłowie Jerzego Jarzębskiego).

Nb. Kronosa z Chronosem mieszano (jak się zdaje, często świadomie) już w starożytności. Plutarch powiada, że "Grecy symbolicznie Kronosem nazywają czas" (Plutarch, O Izydzie i Ozyrysie / De Iside et Osiride (wydanie dwujęzyczne), przekład, wstęp i objaśnienia Anna Pawlaczyk, Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2003, s. 45; Hellenes Kronon allegorousi ton chronon, 363D; tłumaczka daje w tym miejscu przypis: "Gra słów w grece: Kronos - chrónos (czas)", s. 96, przypis 31). Natomiast w epoce znacznie nam bliższej Hegel pisał:

"Na początku panował Kronos-Czas: był to złoty wiek, pozbawiony dzieł etycznych, a to, co zostało stworzone, dzieci owej epoki były przez niego pożerane" (Georg Wilhelm Friedrich Hegel, Wykłady z filozofii dziejów, tom I, przełożyli Janusz Grabowski i Adam Landman, s. 114).

Nie sposób jednak założyć, że Gombrowicz z premedytacją bawił się w greckie gry słów lub chciał nawiązać do Hegla.

[13] "Mogę bardzo odpowiedzialnie oświadczyć [oświadcza Alejandro Rússovich], że większości tekstów, o których mówił [na kursach dla pań], jeszcze wtedy nie przeczytał. Znał je wyrywkowo: albo z moich notatek, w które jako współlokator często mi zaglądał, albo z lektury bardzo wyrywkowej; głównie jednak z dyskusji, które wiedliśmy w jego pokoju pensjonatu Frau Elsy" (rozmowa Krzysztofa Miklaszewskiego z Alejandro Rússovichem w: Distancia, s. 142-143; poprawiłem błąd gramatyczny).

Klementyna Suchanow ujmuje to delikatniej:

"Jak twierdzi Russo, na początku lat pięćdziesiątych Gombrowicz nie ma rozległej wiedzy filozoficznej, ale filozofia stanowi stały pasjonujący przedmiot rozmów. Witold zabiera Alejandrowi jeden z jego podręczników Manuela Garcii Morente, Lecciones preliminares de filosofía [Wstępne lekcje filozofii], by się dokształcić. Jego lektury bywają przypadkowe, niekoniecznie stricte literackie. Lubuje się w streszczeniach książek «Reader's Digest», na przykład Moby Dicka, które uznaje za znakomite" (Suchanow, s. 123; wyróżnienie moje).

Zajrzałem do tych Lecciones. Gombrowicz mógł się dzięki nim głównie otrzaskać z filozoficznym żargonem, ale brak tam sylwetek filozofów z krwi i kości, więc nie sądzę, by była to jego ulubiona lektura. Aczkolwiek być może to właśnie z tej książki (nie zaś dzięki atmosferze Warszawy lat trzydziestych) Gombrowicz dowiedział się, że Heidegger to "el más grande filósofo que tiene hoy Alemania" (Manuel García Morente, Lecciones preliminares de filosofía, Editorial Losada, Buenos Aires 2004, s. 373; pierwsze wydanie w roku 1938).

Być może również wtedy (i ze znacznie większą przyjemnością) przeczytał hiszpański przekład książki Willa Duranta The Story of Philosophy, w której życie filozofów nie jest mniej ważne niż produkowane przez nich abstrakcje. Przekład ten został wydany w roku 1942 w Buenos Aires pod tytułem Historia de la filosofía. Vida, doctrinas y pensamiento político de los grandes filósofos antiguos y modernos jako czwarty tom Enciclopedia didáctica Cúspide. Kto chciałby wiedzieć, co Gombrowicz od Duranta przepisał, niech zajrzy w NOTATKACH I WYPISACH do notki: "Witold Gombrowicz przepisuje bon mot o Nietzschem".

Pod koniec życia w wywiadach bezwstydnie zmyślał:

"Już w wieku szesnastu, siedemnastu lat zajmowałem się Kantem, jego Prolegomenami [...] bo Krytyki [...] były jeszcze wtedy dla mnie za trudne. Potem Hegel, Schopenhauer, Nietzsche" (Witold Gombrowicz, Publicystyka. Wywiady. Teksty różne. 1963-1969, Dzieła, t. XIV, pod redakcją Jana Błońskiego i Jerzego Jarzębskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1997, s. 344).

[14] "Czy jednak mam dodać, ignoranci, że ja również nie znam dobrze Sartra, że mimo podziwu, nie przeczytałem wszystkich jego rzeczy, że w L'Être et le Néant są rozdziały, które przejrzałem jedynie? [...] Ale i Sartra dokładnie nie przeczytałem, choć ta psychoanaliza egzystencjalna równa się w moim pojęciu, pod względem ilości i jakości odkryć, jedenastu albo i dwunastu Proustom. Cóż chcecie, tak się złożyło. I zresztą wiecie, że książek nie czyta się dokładnie. Ja tak czytałem, jak wszyscy..." (Witold Gombrowicz, Dziennik 1961-1966, [w:] Dzieła, t. IX, pod redakcją Jana Błońskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 121, 134; dalej cytuję jako Dziennik 1961-1966).

Wprawdzie takie wypowiedzi traktuje się czasem jako rodzaj samounieważniającego się wyznania, bo podobno intelektualiści też mają prawo do odrobiny kokieterii, ale akurat w tym wypadku byłbym z tym unieważnieniem ostrożny.

[15] A policzyłem wszystko! Z Sartre'a nawet powieść. Rok 1953: "Czytam Camusa L'homme révolté" (s. 156); "Czytam Jaspersa Situation spirituelle" (s. 158). Rok 1958: "Czytam Uxekülla: Ideas biológicas, Simone de Beauvoir, Le 2 sexe" (s. 221); "Sartre: L'Être et le Néant" (s. 222). Rok 1961: "Studiuję fenomenologię" (s. 258). Rok 1962: "Nietzsche, La gaya ciencia (od Gomy)" (s. 263); "Studiuję od miesiąca Ser y la nada (tom II) [to L'Être et le Néant po hiszpańsku] oraz El hombre y las cosas Sartre'a" (s. 267); "Studiuję 1 tom L'Être et le Néant i dramaty (przysłał Giedroyc)" (s. 268). Rok 1963: "Czytam Sterna Psychoanaliza egzyst. [Alfred Stern, La filosofia de Sartre y el psicoanálisis existencialista] oraz La forma de lo desconocido [Lancelota Lawa Whyte'a]" (s. 271); "Sartre'a L'âge de raison" (s. 272); "Lektura Heideggera uspakaja" (s. 276) [czyta na statku płynąc do Francji]; "czytam Saint Genet [Sartre'a]" (s. 286); "czytam Geneta i Revela" (s. 291). Rok 1966: "Czytam Doubrovskiego i Barthes'a" (s. 354); "Foucault i strukturalizm" (s. 356).

Nb. czytał filozofów po hiszpańsku i po francusku, również tych niemieckich, co natychmiast przekreśla pomysł (zresztą zabawny) Hanny Buczyńskiej-Garewicz, jakoby w Kosmosie Gombrowicz parodiował Heideggera. No bo Leon mówi "berg", "bergum", berguje i bemberguje namiętnie, a z kolei "Heidegger w rozważaniach o prawdzie wielokrotnie używa takich słów i zwrotów, jak: «bergen», «Bergung», «Bergung der Wahrheit» [...] etc. Jest to podstawowy słownik jego filozofii prawdy" (Hanna Buczyńska-Garewicz, Gombrowiczowskie żarty z Heideggera, "Teksty Drugie" 2011, nr 1-2, s. 346). Tymczasem nawet Neske, niemiecki wydawca Heideggera, wiedział, że z niemieckim jest u Gombrowicza nietęgo i wysyłał mu Heideggera po francusku w wydaniu Gallimarda (zob. Dziennik 1961-1966, s. 191).

[16] Tylko o samych gramofonach jest tam więcej wzmianek niż o wszystkich filozofach i książkach filozoficznych razem wziętych. Egzystencjalne przeżycia miał Gombrowicz zwłaszcza z gramofonem marki Ken Brown: "Uruchomienie ken browna: Hammer [sonata Beethovena], kwartety, sonaty. Wzrastający zachwyt. Dramat: zepsuł się" (Kronos, s. 235; zapis z września 1959).

W Argentynie zgromadził znacznie więcej płyt niż książek. Jeśli idzie o książki filozoficzne, to wiadomo jedynie, że przed wyjazdem do Europy zostawił Marii Świeczewskiej L'Être et le Néant Sartre'a (Distancia, s. 41). Natomiast płyt było tyle, że obdarował nimi kilka osób (choć większość dostał Mariano Betelú; "jeden z chłopców z Tandilu" - jak to ładnie określają wydawcy Kronosu w przypisie 78 do roku 1957 na s. 213).

[17] Co nie przeszkadzało amatorowi z zapałem demaskować jeszcze większych ignorantów. Jak wspominał Juan Carlos Gómez (Goma), "jeden z najbliższych przyjaciół Gombrowicza w ostatnich latach pobytu w Argentynie" (Kronos, przypis wydawców nr 26 do roku 1957 na s. 206):

"Wiedział, że wywołuje w innych zdumienie, i wtedy zwykł mówić: «Rzecz w tym, że jestem geniuszem i zrozumieć mnie mogą tylko geniusze tacy jak ja». Twierdzenie to nie przeszkadzało nam, ale dorośli czuli się obrażeni, gdyż nieustannie miał ich za ignorantów. Zostać w oczach Witolda ignorantem to tyle, co być wyłączonym z gry; on sam nie czytał dużo i nie był erudytą. Miał niewiele książek i były to ogólnie rzecz biorąc teksty marginalne. Pamiętam, że w ostatnich latach kupił adapter i postanowił «podszkolić się w muzyce». Kupił również encyklopedię muzyczną i chciał rozmawiać o muzyce w sposób czysto techniczny. Szukał przeciwników wśród ludzi znających się na formach muzycznych, zwłaszcza wśród kobiet, a kłótnie były zwykle gwałtowne" (Tango Gombrowicz, zebrał, przełożył i wstępem opatrzył Rajmund Kalicki, Wydawnictwo Literackie, Kraków - Wrocław 1984, s. 358). Dalej cytuję jako Tango Gombrowicz.

Do podobnej zabawy służyła mu zresztą filozofia, w co Goma był wtajemniczony i dlatego Gombrowicz pisał do niego z Berlina po pierwszych tryumfach w Europie:

"Już miałem okazję przekonać się, że moja znajomość Sartre'a i Heideggera wystarcza w zupełności, aby zagiąć najtęższe umysły tak we Francji jak w Niemczech" (Gombrowicz w Argentynie, s. 216; list Witolda Gombrowicza do Juana Carlosa Gómeza z 24 maja 1963).

Trafnie i zwięźle ujął to Sławomir Mrożek:

"[...] dla Gombrowicza filozofia i dowody ontologiczne bynajmniej nie wyczerpują świata, na co wskazuje jego traktowanie filozofii bardziej jako gry w szachy niż jako autorytetu (Sławomir Mrożek, Dziennik, tom 1: 1962-1969, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, korzystałem z wydania elektronicznego przygotowanego przez eLiterę; notatka z 26 września 1965; wyróżnienie moje).

Chodziło bowiem głównie o to, by ograć przeciwnika - albo w razie czego efektownie wywrócić całą szachownicę. Jak w tym oskarżeniu fenomenologii, w którym ostatecznym argumentem jest jej "chłód trupi".

Nb. filozofowanie Gombrowicza nie tylko Mrożkowi kojarzyło się z grą w szachy.

"Gombrowicz był graczem. Cudownym graczem w filozoficzne szachy. Brak profesjonalizmu wynikał z braku własnego systemu. [...] [Szachowa metafora] nie jest przypadkiem, bo Gombrowicz grał w szachy równie porywająco i bezsystemowo, jak mówił często o filozofii" (Distancia, s. 143; rozmowa Krzysztofa Miklaszewskiego z Alejandro Rússovichem).

Wprawdzie wzmianek o szachach jest w Kronosie jeszcze więcej niż o filozofii, płytach i gramofonach, wypada jednak pamiętać, że porywająca i bezsystemowa gra Gombrowicza wystarczała najwyżej na kawiarnie Buenos Aires, a jego głównym szachowym sukcesem było wygranie turnieju urządzonego dla pasażerów na statku, którym wracał do Europy. Natomiast w Vence już nie dał rady nawet lokalnemu mistrzowi (Zob. Kronos, zapisy z kwietnia 1963 (plus przypis 31) oraz z sierpnia 1966 (plus przypis 52; s. 276 i s. 353). Paulin Frydman, szachista wybitny (w latach 30. w drugim tuzinie najlepszych na świecie), który prowadził w Buenos Aires salon szachowy regularnie odwiedzany przez Gombrowicza, tak oceniał jego umiejętności:

"Gombrowiczowi przypadło do gustu środowisko, znalazł kompanów swojej, niezbyt dużej, siły, z którymi staczał boje, przeplatając posunięcia żartobliwą paplaniną, która nie zawsze szła w smak jego przeciwnikom" (Tango Gombrowicz, s. 151).

[18] Dziennik 1957-1961, s. 278. Akord kwart-sekstowy pewnie przepisał z tej encyklopedii muzycznej, o której mówi Goma w poprzednim przypisie. Natomiast w towarzyskich rozmowach znawstwo muzyczne oceniał zazwyczaj dość prosto: na podstawie tego, co ktoś potrafi z muzyki klasycznej zanucić:

"[...] przyznałem się, że słucham pasjami Beethovena, Bacha i Mozarta. To wystarczyło, by zaczął sprawdzać, czy pamiętam, tzn. czy potrafię zaśpiewać pierwsze takty V Symfonii Beethovena czy którejś sonat Brahmsa. Kiedy przypomniałem je sobie bez trudu i zaśpiewałem, zacząłem urastać do roli dobrego ucznia" (Distancia, s. 187; rozmowa Krzysztofa Miklaszewskiego z Mariano Betelú; i to właśnie dlatego płyty Gombrowicza trafiły potem do Betelú).

Nucenie jako element edukacji muzycznej zostało mu zresztą do końca życia. Zob. Suchanow, s. 458. Jest tam fragment rozmowy Rity i Witolda spisany z taśmy magnetofonowej. On sobie coś śpiewa, ona pyta, co to i wtedy następuje krótka prelekcja o muzyce przeplatana jego podśpiewywaniem.

U amatora to nic zdrożnego, ale w Kronosie jest też i taki zapis z marca 1961: "Studiuję Jupiter [symfonię "Jowiszową" Mozarta], 3 Brahmsa, 3 cuarteto Beethovena, 9 symfonię" (s. 253). Studiuję... Hm...

W listach do rodziny (mniej podatnej na blefy) przedstawiał te swoje studia muzyczne z umiarkowanym nadęciem:

"Zanurzyłem się z głową w kosmosie Beethovenowskich kwartetów - jest ich w sumie 17, a ostatnie są muzyką trudną i nader wyrafinowaną, ale to sztuka najwyższego gatunku, chwilami zdumiewająca, i cały ten gmach jest kolosalny i olśniewający. Moja wiedza dość elementarna o problemach struktury klasycznej, kontrapunktu, harmonii etc. okazuje się tutaj niewystarczająca i muszę ciągle uciekać się do przyjaciół muzyków, którzy zresztą też nie zawsze są na wysokości zadania. Dostałem manii na tym punkcie, a u mnie takie szały są intensywne, póki nie wywietrzeją - prawie nie mogę o niczym innym myśleć, a literatura zupełnie przestała mnie interesować".

Niemniej wystarczyło ledwie kilka tygodni manii, by okazało się, że muzycy nawet na ogół nie są na wysokości zadania.

"Teraz pożyczyłem 6 kwartetów Bartoka i badam rozmaite związki jego z ostatnim Bee.[thovena]. W tych seansach biorą udział moi przyjaciele muzycy. Muzycy na ogół pojęcia nie mają o muzyce (np. Małcużyński [Witold, wybitny pianista]), ale nadają się do wyjaśniania zagadek technicznych".

Zaś po kilkunastu miesiącach szał zaczął wietrzeć (choć potem wrócił w łagodniejszej formie):

"Już sam nie wiem, czy muzyka mnie interesuje, czy już zaczyna nudzić. Byłoby dramatyczne, gdybym stracił to hobby, mój stosunek do literatury jest zimny, do malarstwa - żaden, do filozofii raczej żakowski, jedyna forma sztuki, która naprawdę mnie ekscytowała, to muzyka. Ale to, że nie gram, że nawet nut nie jestem w stanie czytać, czyni ten mój romans niekompletnym, nie dającym pełnego zaspokojenia i nawet czasem upokarzającym - gdy ktoś mnie bije swoją techniczną znajomością. A poza tym nadmiar w tej sztuce, jak we wszystkich, jest trujący" (Listy do brata Janusza i jego pasierbicy (oraz kochanki) Stanisławy z 16 marca i 24 maja 1960 oraz z 24 grudnia 1961; cyt za: Witold Gombrowicz, Listy do rodziny, opracował Janusz Margański, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004, s. 220, 225, 289; dalej cytuję jako Listy do rodziny).

Nb. pasję muzyczną Gombrowicza analizuje obszernie Piotr Millati w książce Gombrowicz wobec sztuki (słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2002). Przeczytał nawet w tym celu kilka prac z zakresu muzykologii, ale zarazem potrafi napisać coś takiego:

"Korzyść, jaką utwór literacki powinien odnieść z formalnego naśladownictwa utworu muzycznego, Gombrowicz ilustrował często powtarzanym przez siebie przykładem, w którym kładł nacisk na istotną rolę symetrii i analogii: «Jeśli IX symfonia Beethovena zaczyna się PA-PA-PA-PAAAM, to wewnętrzna logika tego początku wymaga, by ciąg dalszy zabrzmiał pa-pa-pa-paaam»" (s. 105).

Millati wiernie cytuje słowa Gombrowicza za Jorge Di Paolą (Tango Gombrowicz, s. 305), ale szkopuł w tym, że IX symfonia Beethovena nie zaczyna się - jakby jej nie nucić - PA-PA-PA-PAAAM. Nie wypada, by w poważnej książce tak znany utwór mylił się komuś z jeszcze bardziej znaną V symfonią.

[19] Natomiast uwielbiał egzaminować innych. Chyba najbardziej szczegółową relację z takiego egzaminu przedstawił Michał Głowiński, przepytany przez Gombrowicza w Paryżu 5 maja 1963 roku:

"- Który z panów zajmuje się literaturą? - spytał następnie. (Zachowałem z naszego spotkania dokładne notatki).

- To ja - powiedziałem. A on:

- Od razu się domyśliłem, bo tak właśnie pan wygląda. I tonem egzaminującym:

- Co wobec tego wie pan na temat sądów syntetycznych a priori?

Zbaraniałem zupełnie. Nie odpowiedziałem słowa, choć normalnie umiałbym na to pytanie odpowiedzieć.

- Trzeba znać Kanta - mówił z naganą w głosie. - Może więc pytanie następne: czy czytał pan Logische Untersuchungen Husserla?

- Nie czytałem tego - przyznałem. Do dziś zresztą tego nie zrobiłem; Husserl jest bardzo trudny.

- O, niedobrze. Jeżeli oprócz tego przeczyta pan L’Être et le néant Sartre'a, wróci pan do kraju jako potęga intelektualna!

Sartre'a nawet czytałem, ale trema i kompromitacja przy dwóch pierwszych pytaniach zrobiły swoje. Nie byłem w stanie nic powiedzieć. Widać zauważył to, powiedział bowiem tonem bardziej pojednawczym:

- No, nie ma się co przejmować. Lubię usadzać ludzi - mam po prostu sadystyczne skłonności" (Joanna Siedlecka, Jaśniepanicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987, s. 279).

Podobnie został przeegzaminowany również Zbigniew Herbert:

"[Gombrowicz] szydził z mego umiłowania sztuki. Nie broniłem się nawet. Bąkałem coś trzy po trzy, rozumiejąc, że jestem tylko obiektem, drążkiem gimnastycznym, na którym pisarz ćwiczy swoją dialektyczną muskulaturę. Gdybym był niewinnym filatelistą, Gombrowicz wyśmiewałby moje albumy, klasery, serie, dowodził, że znaczki stoją najniżej na drabinie bytów i są moralnie podejrzane.

- To nie ma przecież zupełnie sensu. Jak można opisać katedrę, rzeźbę czy jakieś tam malowidło - prawił cicho, bezlitośnie. [...] Gombrowicza drażniła - jak się zdaje - przyrodzona «głupota» sztuk plastycznych. Istotnie, nie ma obrazu, który by w sposób bodaj popularny wykładał filozofię Kanta ani także Husserla i Sartre'a - dwu ulubionych myślicieli pisarza, służących mu do intelektualnego unicestwiania rozmówców, poddanych uprzednio starannym zabiegom upupienia" (Zbigniew Herbert, Martwa natura z wędzidłem, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1993, s. 109-110).

Natomiast w rozmowie z Jackiem Trznadlem podsumował swoje spotkanie z Gombrowiczem tak:

"Jego urok polegał na tym, że robił z każdego durnia. Pojechałem do niego z lekarstwami, a on zrobił ze mnie sprawnie i błyskawicznie durnia, bo nie czytałem L’Être et le Néant. Gombrowicz filozofię znał tak po hrabiowsku" (Herbert nieznany. Rozmowy, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2008, s. 154).

[20] "Ponieważ «Ja-Gombrowicz» to nade wszystko niewywrotna konstrukcja interpretacyjna o niewyczerpanych potencjach nieodpartej atrakcyjności - dlatego też ozdabiające tę konstrukcję twierdzenia w rodzaju: «Gombrowicz przyswoił sobie metodę redukcji transcendentalnej» nie podlegają falsyfikacji, nawet skonfrontowane z enuncjacjami, które wyszły spod pióra samego Gombrowicza, a które świadczą dowodnie nie tyle nawet, że nie rozumiał on dobrze Husserla, ile raczej, że rozumiał go całkiem na opak: «Na mocy owej "redukcji fenomenologicznej" Husserla zasięg naszego myślenia zostaje zwężony, zamiast zajmować się światem i tym co w nim istnieje filozof ma odtąd opisywać jedynie to co dzieje się w jego świadomości - nie pytając czy to odpowiada rzeczywistości obiektywnej». (Jak wiadomo Husserl poucza, a szkolny kurs fenomenologii po nim powtarza, że jest dokładnie odwrotnie: filozof ma opisywać jedynie owo «odpowiadanie», czyli korelację między «tym, co dzieje się w świadomości» a konstytuującą się dzięki temu «rzeczywistością obiektywną»)" (Krzysztof Okopień, Podmiot czyli podrzutek. O fenomenologii odbioru idei filozoficznych, Wydział Instytutu Filozofii i Socjologii UW, Warszawa 1997, s. 236-237).

Pierwszy cytat ("Gombrowicz przyswoił sobie...") pochodzi z rozprawy Andrzeja St. Kowalczyka Gombrowicz - Husserl. O fenomenologicznych motywach w Dzienniku zamieszczonej w: Gombrowicz filozof (s. 214). Drugi cytat (już z samego Gombrowicza) można znaleźć w: Witold Gombrowicz, Wspomnienia polskie. Wędrówki po Argentynie, Res Publica, Warszawa 1990, s. 199 (według tego wydania przywróciłem w cytacie oryginalną interpunkcję, nieco ulepszoną przez cytującego).

[21] Janusz Margański, Filozof Gombrowicz, "Teksty Drugie" 1991, nr 5, s. 108. Za to Janusz Margański to komentator ścichapęk. W opracowanych przez siebie Listach do rodziny daje na stronie 359 taki oto przypis à propos Gabriela Marcela (który wynudził się na Ślubie): "Autorytet tego wybitnego myśliciela (1889-1973) nie powstrzymał Gombrowicza od wytknięcia mu filozoficznej naiwności w Przewodniku po filozofii [...]" (wyróżnienie moje). W rzeczywistości Gombrowicz wypowiada tam o Marcelu jedynie trzy słowa: "ten smutny idiota" (ce triste idiot).

Natomiast ślad po tym niby to parodystycznym "drzewie filozofii" można u Gombrowicza znaleźć - i to jak najbardziej serio wtrącony - nawet w liście do brata Janusza z 14 maja 1957:

"[...] egzystencjalizm ścisły, filozoficzny to coś nader określonego, opartego na fenomenologii, a egzystencjalizm w sensie humanistycznym to znów inna para kaloszy i w tym sensie Sokrates, św. Augustyn, Paskal, Dostojewski czy Nietzsche też byli egzystencjalistami" (Listy do rodziny, s. 99).

[22] Karl Ove Knausgård, Moja walka. Księga szósta, z norweskiego przełożyła Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, s. 43-44.